Książka-ulicznica
W polskich miastach dwudziestolecia międzywojennego szanujący się księgarze z oburzeniem odrzucali propozycje wydawców produkujących najtańsze, zeszytowe wydania popularnych powieści przygodowych i sensacyjnych wzorowanych na twórczości Aleksandra Dumas ojca, Juliusza Verne’a, Edgara Wallace’a czy Arthura Conan-Doyle’a, ale z dużo większą liczbą zwrotów akcji, sugestywnych scen miłosnych i piętrowych zbiegów okoliczności pozwalających wyjść bohaterowi z największej nawet opresji. Głośno mówili zacni księgarze o swoim kulturotwórczym posłannictwie, o staniu na straży moralności publicznej zagrożonej przez zalew papierowej szmiry i pornografii. Po cichu i między sobą dodawali, że drukowane na gazetowym papierze książki są tak tanie, a ich wydawcy dają tak maleńką marżę, że ekspozycja egzemplarzy na dębowych księgarnianych regałach w drogich lokalach w centrach miast przynieść może tylko straty. Straty tym większe, że obdarta proletariacka klientela poszukująca takiej produkcji może wystraszyć statecznych mieszczańskich czytelników przychodzących po książki w twardych okładkach, na dobrym papierze, kosztujące nieraz i kilkudziesięciokrotnie drożej.
Z wózka, z kosza i spod płaszcza
Dlatego zawierające nieprawdopodobne historie kilkudziesięciostronicowe
broszury w okładkach z wyrazistymi obrazkami i krzyczącymi czerwonymi tytułami
obnosili w wiklinowych koszach na własnych plecach uliczni handlarze
zadowalający się codziennym zyskiem rzędu złotówki lub dwóch. Uliczne, brukowe
księgarstwo (księgarze ze Związku zaprotestowaliby na to słowo) było częścią
wszechobecnego w międzywojennej Polsce obnośnego handlu, który sprawiał, że
nasze miasta przez zagranicznych gości i rodzimych publicystów były porównywane
raczej do miast blisko- i dalekowschodnich, niż do zachodnioeuropejskich
metropolii. Władze samorządowe i państwowe przez całe dwadzieścia lat
niepodległości bezskutecznie próbowały zrobić z tym zjawiskiem porządek. Nierejestrowany,
nieopodatkowany, nieprzestrzegający żadnych norm etycznych czy higienicznych
handel uprawiany przez miliony ludzi z jednej strony stanowił zabójczą
konkurencję dla handlu oficjalnego. Z drugiej zaś, był dla tych milionów jedyną
szansą na jakikolwiek zarobek, choćby taki, za który można było pod koniec dnia
kupić produkty na jedyny posiłek.
W międzywojennej Warszawie trudno było przejść, dosłownie,
sto kroków, aby nie natknąć się na ulicznego sprzedawcę książek. Byli oni
wszędzie: najwięcej oczywiście w śródmieściu, tam, gdzie i najwięcej
przechodniów. Ale także przy głównych ulicach poszczególnych dzielnic: Lesznie
i Wolskiej na Woli, Puławskiej na Mokotowie, Grójeckiej na Ochocie czy Targowej
na Pradze. I oczywiście w żydowskiej Dzielnicy Północnej: na Nalewkach,
Okopowej, Dzikiej. Istniała wśród nich zasadnicza hierarchia. Potentaci zwani
byli „wózkarzami” i obwozili swój towar na dwukołowych ręcznych wózkach.
Ładowność takiego wehikułu była spora: mieściło się tam i kilkaset egzemplarzy
książek i broszur, było więc w czym wybierać. Średnią klasę stanowili
„koszykarze”, a ich nazwa brała się od obwieszonych kolorowymi okładkami koszy
noszonych albo na plecach, albo za mocne uszy we dwóch. W takim koszu mieściło
się do stu egzemplarzy. Drobnicę stanowili handlarze, których asortyment
mieścił się w płóciennej torbie, pod połami płaszcza lub chałata, a czasem po
prostu w dłoni.
Ci najdrobniejsi byli najbardziej mobilni, a przez to i dokuczliwi. Ponieważ często oferowali tylko jeden tytuł, musieli działać aktywnie. Zaczepiali przechodniów, szarpali za rękawy i guziki. Głośno zachwalali walory utworu, twierdzili, że ci, co rzecz czytali, nie mogli się od niej oderwać, a sceny erotyczne są tu wyjątkowo pikantne. Przekonywali, że pięćdziesiąt groszy za takie arcydzieło to jak darmo, i że w księgarni kosztowałoby z pewnością pięć złotych. Podchodzili do klientów w kawiarniach i molestowali tak długo, aż któryś nie kupił książki, albo aż kelnerzy nie wyrzucili na ulicę. Wchodzili na podwórka kamienic, a nawet pukali do mieszkań, znów narażając się na zrzucenie ze schodów przez dozorców lub służbę bogatszych klientów. Ale wyrzuceni – powracali w nieskończoność. Ze sprzedaży pięćdziesięciogroszowej książki, mapy miasta, czy śpiewnika ze słowami i nutami popularnych przebojów z warszawskich rewii mieli od pięciu do dziesięciu groszy zarobku, więc jeśli któryś chciał się najeść, nakarmić dzieci i odłożyć jeszcze parę groszy na komorne, musiał w ciągu dnia sprzedać kilkadziesiąt egzemplarzy.
Ci z koszami na plecach mieli bardziej urozmaicony
asortyment, ale nie było im się tak łatwo wszędzie wślizgnąć. Mimo to,
próbowali. Wiedzieli, że o wpół do ósmej rano trzeba ustawić się pod szkołą.
Nawet jeśli mało które dziecko było stać na zeszyt z ilustrowaną
podróżniczo-przygodową fabułką za dwadzieścia pięć groszy, to znajdą się takie,
które za trzy grosze kupią kolorową zakładkę do książki albo czarno-biały
obrazek przedstawiający historyczny mundur żołnierski czy głowę amerykańskiej
gwiazdy filmowej. Godzinę później trzeba było być już pod otwieranym o
dziewiątej biurem, a przez kolejnych kilkanaście godzin obchodzić najruchliwsze
ulice miasta, zahaczając znów o okolice szkół, z których uczniowie wychodzili
po lekcjach.
Wózkarze, z rozmaitością asortymentu godną niejednej
księgarni, także od świtu do zmierzchu obchodzili ulice, nawołując klientów,
byle tylko zdobyć pierwszego. Wiedzieli, że taka jest psychologia tłumu: niech
no tylko jeden przechodzień zacznie wertować zaprezentowaną książkę, zaraz inni
zechcą zobaczyć, co też tamtego zainteresowało. Wkrótce zbierze się tłumek, a z
tego tłumku ktoś coś kupi. Bywało, że dzięki takim zbiegowiskom obrót
mieszczącej się na wózku księgarni bywał znakomity.
Zwierzyna łowna
Jednak wózkarzom o wiele trudniej niż handlarzom naręcznym i
koszykarzom było uciekać przed patrolującymi ulice policjantami. A utarczki z
policją były dla ulicznych sprzedawców książek chlebem powszednim. Jan Szulc,
reporter poznańskiego tygodnika „Tęcza”, tak pisał o tym w kwietniu 1931 roku:
„Z wózków-dwukółek krążących po jezdni wzdłuż chodników i z
koszów ustawionych wprost na chodniku wyzierają barwne okładki. Za jeden złoty
można kupić Wallace’a i Balzaca, Dostojewskiego i Pirandella, Rodziewiczównę i
„Życie seksualne”. Ludziska zwabieni ceną tłoczą się przed wózkami i – o dziwo!
– kupują. Ulica handluje na całego, ale tylko do chwili, gdy w pobliżu nie
ukaże się granatowy mundur. Zoczywszy „glinę”, alias stróża bezpieczeństwa
publicznego, „kupcy” znikają jak kamfora. Bo trzeba wiedzieć, że oni nie lubią
granatowych mundurów, ponieważ zapominają zazwyczaj wykupić koncesję na handel
okrężny. Drobnostka oczywista takie zapomnienie, każdemu może się przytrafić.
Ale władza nie grzeszy wyrozumiałością i bagatelkę taką traktuje jako uchylanie
się od obowiązku opłacania świadczeń podatkowych i socjalnych. (…) Myliłby się zresztą
ten, kto by sądził, że lotni handlarze żywią urazę do przedstawicieli
granatowej armii, która spędza ich z ulic. Oni po prostu tylko wieją. Ale nic
już ponadto. Ani wymysłów, ani odgrażania się. (…) Jako zwierzyna łowna są
świetnie wyszkoleni w sztuce maskowania się. „Najnowszy plan miasta” spoczywa w
chytrze skonstruowanej tece, rozwinięty arkusz, którym wabi się klientów, znika
w mgnieniu oka, teka nonszalancko wyziera spod pachy i pan władza, który sunął żwawo ku przestępcy,
napotyka już tylko obojętny wzrok przechodnia. (…) Lekkie wózki-dwukółki są
bardziej już narażone na niebezpieczeństwo wsypy. Dlatego przy wózkach pracuje
zazwyczaj dwóch wspólników. Jeden jest kupcem, drugi wartownikiem. W obliczu
granatowego munduru obaj przemieniają się w tragarzy i pracowicie popychają
wózek przed siebie. Po chwili przystają i… zawracają. Jeśli władza okaże
nierozumny upór i kroczy wytrwale za wózkiem w nadziei, iż nakryje wreszcie
wesołków – tym gorzej dla władzy.”
Nielegalna produkcja
Uliczni księgarze obawiali się policjantów nie tylko
dlatego, że nie płacili podatków czy składek, ale także, a może nawet przede
wszystkim dlatego, że sporą część ich oferty stanowiły wydawnictwa nielegalne,
za których nie tylko sprzedaż, ale i posiadanie państwo ścigało z całą
surowością prawa. I wcale nie chodziło tu o wydawnictwa traktowane jako
wywrotowe, a więc broszury komunistyczne czy wydawane przez ukraińskich
irredentystów. Te miały swoją własną dystrybucję. Na ulicach można było kupić
nielegalne romanse, powieści szpiegowskie, podróżnicze, przygodowe czy
obyczajowe. Spora część gospodarki II RP powstawała w podziemiu, w nielegalnych
fabrykach i warsztatach rzemieślniczych. I to samo dotyczyło książki. Legalne
wydawanie książek było kosztowne i wymagało posiadania sporego kapitału.
Wydawcy nielegalni, co prawda narażali się na represje, ale oszczędzali na
podatkach, składkach na ubezpieczenia społeczne i związki branżowe, nie wysyłali
bardzo licznych egzemplarzy obowiązkowych (momentami nawet ponad 30 z każdego
tytułu), nie płacili też zaliczek i tantiem autorom, tłumaczom, ilustratorom, a
równie jak oni nielegalnym hurtownikom i detalistom dawali minimalne marże.
Wydawali oczywiście książki paskudne wizualnie, źle złożone,
bez redakcji i korekty, a więc pełne najordynarniejszych błędów ortograficznych
i stylistycznych. Najczęściej były to pirackie tłumaczenia z niemieckiego,
angielskiego, francuskiego, włoskiego, choć zdarzały się także dzieła autorów
rodzimych skrytych za obcobrzmiącymi pseudonimami. Zdarzało się, że jedno
powieścidło, kiedy sprzedał się kilkutysięczny nakład, po pewnym czasie
wychodziło w innej okładce, z innym nazwiskiem autora i tytułem sugerującymi
nawet inny gatunek. Ta sama rzecz mogła być fabułą szpiegowską pt. „Tajemnica
zielonego gabinetu” lub romansem pt. „Usta niecałowane”. Dzięki temu dzieło literackiego
wyrobnika z Wiednia czy Berlina przełożone na polski przez bezrobotną
urzędniczkę zyskiwało czytelników wśród miłośników obu gatunków. Ogromną
popularnością cieszyły się choćby kolejne przygody Sherlocka Holmesa
podpisywane nazwiskiem Arthura Conan-Doyle’a, który jednak nie miał z nimi nic
wspólnego. Ale nie brakowało i kompletnie zmyślonych reportaży z podróży do
egzotycznych krain, sensacyjnych opowieści historycznych (z wielkim przebojem:
„Barbara Ubryk, czyli tajemnice klasztoru żeńskiego” na czele), czy nawet
pirackich przekładów literackiej klasyki.
Nie brakowało także tego, co zwano wtedy pornografią.
Wydawnictwa nielegalne nie wysyłały egzemplarzy obowiązkowych do cenzury,
dlatego mogły zawsze liczyć na czytelników spragnionych erotyki: od zbiorów frywolnych
fraszek czy opowiadań ilustrowanych fotografiami nagich kobiet, po powieści
pełne naturalistycznych opisów pewnych czynności fizjologicznych lub albumiki
fotografii, których i w dzisiejszych libertyńskich czasach nikt nie wziąłby za
nic innego niż pornografię. Wszyscy wiedzieli, że u w ulicznych księgarniach
można kupić takie rzeczy, dlatego rodzice stanowczo zabraniali swoim dzieciom
zbliżania się do koszykarzy i wózkarzy, mimo że to właśnie u nich kupić można
było najtaniej używane czy wysortowane z powodu błędów drukarskich szkolne
lektury czy bryki. Kiedy dziecko nie usłuchało zakazu, zdarzały się takie
przygody, jakie w lutym 1924 roku w liście do „Czerwoniaka” opisała oburzona
„pani Z., matka synka drugoklasisty, który nabył w jednym z koszyków z
„literaturą” na Marszałkowskiej ohydną parodię wiekopomnej epopei narodowej,
„Pana Tadeusza” Mickiewicza. Broszura – pisał redaktor „Czerwoniaka” – którą
nasza Szanowna Korespondentka dołączyła do listu, jest istotnie pornografią
wołającej o energię do p. Komisarza Rządu [czyli do cenzora – JG]. Broszura
jest wydana bezczelnie, pod tytułem „Pan Tadeusz” – zbezczeszczono też imię
Adama Mickiewicza, drukując je na karcie tytułowej. Jako miejsce wydania podano
Lipsk. Ta obrzydliwość z pewnością dostała się na ławy szkolne naszej młodzieży
i szerzy tam zgniliznę”.
Trzy grosze zysku
O szczebel wyżej od koszykarzy i wózkarzy stali bukiniści
legalni. Ci akurat w Warszawie upodobali sobie ulicę Świętokrzyską i jej
przecznice, ale można ich było spotkać na wielu rogach ulic całej stolicy.
Znały ich także inne duże miasta: Kraków, Poznań, Lwów, Wilno, Lublin,
Katowice. Niektórzy z nich także sprzedawali swoje książki z ciągnionego
własnoręcznie wózka. Inni obstawieni byli także wiklinowymi koszami
z przymocowanymi przemyślnymi półeczkami, na których prezentowali okładki.
Jednak koszy takich mogło być kilka czy kilkanaście, a wózkiem były one
przywożone z samego rana i odwożone przed dwudziestą, kiedy to w miastach
zamierał handel. Ich właściciele musieli opłacić świadectwo handlowe i dość
wysoką opłatę miejską za miejsce. W Warszawie wynosiła ona około 350 złotych
rocznie. Legalni uliczni bukiniści, wyklęci przez branżę księgarską, sami na
koszykarzy i wózkarzy patrzyli z pogardą. Tak pisał o tym reporter dziennika
„ABC” 21 września 1935 roku:
„Wędrowny wózek to nie to samo co kosz stojący dumnie zawsze
na tym samym miejscu, na tej samej ulicy w pobliżu kiosku z gazetami i budki z
wodą sodową. Nie ma tu mowy o lękliwym przemykaniu się chyłkiem w obawie przed
nadchodzącym policjantem, nie ma krzykliwego zachwalania towaru ani
oszukańczych manewrów, by klienta okpić, odbić sobie niską cenę w ten czy inny
sposób. Ten kosz z książkami, przy którym czuwa wąsaty sprzedawca, to placówka
utrzymywana z niemałym wysiłkiem przez długie 30 lat, przez okresy najlepszej i
najgorszej koniunktury – miniaturowy szaniec broniący się zaciekle przed
nieufnością klienta, który mówi z powątpiewaniem: - Cóż to za książkę można
kupić na ulicy?”
Bukiniści legalni mieli legalne książki, a więc takie, które
przeszły przez cenzurę. W przypadku towaru legalnego musiał zadowolić się
piętnastoma groszami od złotówkowej pozycji albo tylko trzema groszami za
cieniutki kryminał w jaskrawej okładce sprzedawany po 25 groszy. A klienci
czasem jeszcze coś z tego utargowali!
Koszykarz w chałacie na froncie walki o polską kulturę
Właściciele szacownych księgarni mieszczących się w lokalach
wypełnionych regałami pełnymi książek walczyli z ulicznym handlem,
wykorzystując cały swój zawodowy prestiż i kontakty w świecie politycznym.
Domagali się stanowczych działań od policji, sądów, urzędów państwowych i
miejskich. Z nielegalnym ruchem wydawniczym walczyli wydawcy, niektórzy
wynajmowali nawet prywatnych detektywów wyszukujących tajnych drukarni,
magazynów i hurtowni pełnych nieocenzurowanej pornografii. Likwidacji ulicznego
handlu książkami domagały się stowarzyszenia nauczycielskie, wyklinali go z
ambon księża, tym usilniej, że większość handlarzy naręcznych, koszykarzy i
wózkarzy stanowili Żydzi. Jednak, dość rzadko, pojawiały się głosy, że
likwidacja ulicznego księgarstwa całkowicie odetnie ogromne rzesze Polaków od
książki i od słowa pisanego. I że nie mają tu znaczenia żadne względy moralne. W
latach 30. w prawdziwej księgarni najtańsze egzemplarze popularnych powieści
czy reportaży podróżniczych można było kupić za 3 złote. Przeciętna powieść
była do nabycia za złotych 7, a niektóre nawet za 10 lub 12. Przy przeciętnych
zarobkach rzędu 120-200 złotych miesięcznie były to bardzo poważne kwoty
eliminujące z kręgów czytelników znakomitą większość obywateli Rzeczypospolitej.
Socjolodzy polski międzywojennej szacowali, że tylko ok. 10 procent jej
mieszkańców znajduje się w kręgu kultury polskojęzycznej książki. Jednak nie
brali oni pod uwagę klientów czarnego czy szarego rynku książki zaopatrujących
się w używane, wybrakowane czy nielegalne pozycje u czujnie rozglądających się
dookoła ulicznych handlarzy. Na zeszytową powieść za 15 czy 25 groszy u
koszykarza mógł uzbierać nawet uczeń szkoły powszechnej z ubogiej rodziny, czy,
kosztem biletu tramwajowego, dziewczyna służąca w mieszczańskim domu w zamian za
utrzymanie i drobne kieszonkowe.
Nieliczni publicyści, wbrew interesom księgarzy i wydawców,
wbrew obrońcom moralności publicznej, domagali się nie ukrócenia, ale wręcz
eksplozji ulicznego księgarstwa i groszowych wydawnictw, ale przy okazji
ucywilizowania go przez tanią ale wartościową ofertę wydawniczą. Właśnie w imię
podniesienia poziomu kultury w szerokich masach Rzeczypospolitej. W roku 1925
tak pisał młody publicysta chadecko-endeckiej „Rzeczpospolitej”, Tadeusz
Dołęga-Mostowicz:
„U nas, gdzie klasa pracująca czyta bardzo mało i dorywczo,
szczególnie pożądane są małe straganiki na rogach ulic z asortymentem
wydawnictw beletrystycznych pisanych łatwym językiem, a przyciągających
przechodnia jaskrawą okładką i intrygującym tytułem.
Ktoś cały dzień pracujący, gdy wraca wieczorem do domu,
zachęcony głosem przekupnia rzuca okiem na kosz wypchany książkami. Zastanawia
go jakiś czerwonymi literami na tle zielonym przedstawiony tytuł, frapujący
rysunek na okładce, płaci jakieś 50, 70 groszy i w domu czyta. Jeżeli książka
go zainteresuje, bądźcie przekonani, że kupi jutro drugą, trzecią i będzie
czytał stale. I tę właśnie drogę powinno wybrać Ministerium Oświaty do duszy
mas.
Bolszewicy od pierwszych dni
swoich krwawych rządów rzucili ogromne sumy na druk propagandowy. Tak
jak ich opowiadania popularne sączą do mózgów tłumów truciznę komunistycznej
demokracji – nasze książki propagandowe winny wpajać pod lekkostrawną formą
powieści głębokie prawdy społeczne, miłość ojczyzny i tężyznę duchową.
Dotychczas ta dziedzina akcji kulturalnej w naszych
warstwach jest całkowicie zaniedbana. Natomiast po straganach i kioskach
grasuje wszechwładnie literatura pornograficzna. […] Bezdennie głupie,
trywialne piśmidła kryminalne deprawujące człowieka, wyrywające mu z duszy
szacunek dla prawa, szlachetność i nawet zdrowy rozsądek sprzedawane są
tysiącami dziennie. Różne „podręczniki całowania”, „morderstwa kochanki” itp.
znajdują tylu amatorów, ilu by znalazła ich dobra, rozumna książka.
Niestety, nie mamy ani w Ministerium Oświaty, ani w wydziale
kultury Magistratu widocznie nikogo, kto łaskawie zechciałby zwrócić uwagę na
to, co wypacza duszę naszego młodego i nie tylko młodego pokolenia.”
Kulturotwórczą rolę wyklinanego czarnego i szarego rynku
księgarskiego docenił także Juliusz Kaden-Bandrowski w poemacie z 1932 roku opiewał
„Książkę-ulicznicę”, która
„Na wierzchu nosi fular, ozdobę, coś jakby kolorowy szalik
apaszowski — okładkę kolorową ze straszliwym zabójstwem odzianym w koronkowe
majtki; okładkę kolorową z miłością w generalskim mundurze,
okładkę kolorową z podróżą w brzuchu zastrzelonego słonia,
okładkę kolorową z haremem zgwałconych hrabin na Saharze,
okładkę kolorową z następcą tronu u stóp demonicznej
brunetki,
okładkę kolorową z plecami krwawymi od kańczuga,
okładkę kolorową z angielskim kaskiem, czarną czapką czerkiesa,
bokobrodami przewrotnego lorda, dwupłatowcem, który uwozi młodą parę z
paszczęki krokodyla, z orangutanem, w którym zakochała się amerykańska miliarderka.
Okładkę pełną nieprzytomności naiwnej, rozbestwionej,
spłakanej, szalejącej tumanami odętej bujdy od Leningradu, Irkucka, Charbina po
Rio de Janeiro.
Od Rio de Janeiro, przez wszystkie wody, góry, brzegi — aż
pod poduszkę, gdzie właśnie uczniak ukrywa te książeczki.
Od Rio de Janeiro, aż po krainę najtajniejszych ukradków,
zakrytych z wierzchu botaniką, chrestomatią, logiką — po tę krainę, którą
przemierza się oczyma cielęcego zachwytu.
Rodzi się, jak pchła z piasku — z niczego. Tłoczona jest na
śmieciu, ciało ma kruche, marne, odziana jest potwornie. Jest bezwstydna,
przerosłe swoje kształty wywala z pod odzieży, pachnie kanałem.
Malowana jej gęba nie zamyka się ani na chwilę od
najświętszych maksym, i taką właśnie, najtańszą, pospolitą, najgłupszą —
rozwożą, noszą, rozdzielają i obsyłają wszędzie, za witrynami, w koszach, na
ladach, wózkach, na ramionach, pod pachą.
Nie wpuszczają do domów, do szkół, czy do bibliotek. Ma
wszystkie drzwi zamknięte, lecz przeciska się progiem, szczeliną, szparą,
rozrywana wzdłuż nierozciętych kartek pośpiesznymi palcami, składana wspak,
łamana, pożyczana, dzielona na kawałki, przykryta, przysiedziana, zachowana jak
stary pieski ochłap na później pod dywanem, zatajona pod hydrantem klozetu.
Najpodlejsza rzekomo — a przecie najdumniejsza. Nie
istniejąca niby w żadnych spisach, lekturach a przecie oczywista — gdyż
najwięcej czytana!! To ona właśnie żyje!”
Komentarze
Prześlij komentarz