Trąd w Warszawie
19 listopada 1937 roku rano tłumek reporterów otoczył warszawski żydowski szpital na Czystem. Od kilku dni było wiadomo, że dziś właśnie specjalnie przystosowanym samochodem Zakładu Higieny Zarządu Miejskiego zostanie wywieziona do leprozorium niedaleko Tartu w Estonii 56-letnia Fajga Cwibusowa (Szwibusowa), jedyna w międzywojennej Polsce osoba, u której zdiagnozowano trąd.
Z Polski do Argentyny
i z powrotem
Przed siedmiu laty Cwibusowa wraz z mężem przyjechała do
Warszawy z argentyńskiej stolicy Buenos Aires. Zatrudniła się jako pomoc domowa
i, jak to często bywało w tym zawodzie, w ciągu trzech lat kilkukrotnie
zmieniła miejsce pracy. Ostatnia pracodawczyni zauważyła na rękach swojej
gosposi mocną, niegojącą się wysypkę. Ponieważ Cwibusowa zajmowała się także
gotowaniem dla całej rodziny, została wysłana do lekarza. Kilku specjalistów
nie rozpoznało choroby, ale w końcu odesłali ją do takiego, który nie miał
wątpliwości. Cwibusowa została natychmiast pozbawiona wolności i zamknięta w
specjalnie przystosowanej izolatce szpitalnej. Mający do niej dostęp personel
lekarski i pielęgniarski poddano bezwzględnemu reżimowi: wszyscy musieli nosić
fartuchy, maski na twarz i gumowe rękawiczki palone natychmiast po ich wyjściu
od chorej, a także dezynfekować całe ciało w specjalnym płynie. Wszyscy
członkowie rodzin, którym posługiwała Cwibusowa, zostali poddani przymusowej
kwarantannie. Władze sanitarne, aby nie dopuścić do wybuchu paniki, na czas
kwarantanny utrzymywały sprawę w ścisłej tajemnicy, a wszystkie wiedzące o niej
osoby zobowiązały do przysięgi milczenia. Na szczęście, po kilku miesiącach
obserwacji i badań, okazało się, że Cwibusowa nikogo nie zaraziła.
Wkrótce o warszawskiej trędowatej dowiedzieli się
dziennikarze. Czytelnicy gazet mogli przeczytać, że Cwibusowa zaraziła się
trądem przed wielu laty, pracując jako prostytutka w domu publicznym w Buenos
Aires. Co prawda w Argentynie nie było epidemii tej choroby, ale do jej stolicy
przypływali marynarze z całego świata, także z siedlisk trądu: Indii, Indochin.
A skąd Cwibusowa wzięła się w Argentynie? Jako siedemnastoletnia dziewczyna z
ubogiej żydowskiej rodziny, u schyłku XIX wieku, została w Warszawie uwiedziona
przez alfonsa udającego wielką miłość, który obiecał jej małżeństwo, wywiózł za
ocean i sprzedał do lupanaru w Rio de Janeiro w Brazylii. Pracowała tam kilka
lat, po czym została odsprzedana właścicielom podobnego przedsiębiorstwa w
stolicy Argentyny.
Popyt i podaż
Proceder wywożenia z ziem polskich młodych dziewcząt i
sprzedawania ich do domów publicznych całego świata, mimo działań podejmowanych
przez społeczników i policję, trwał w latach dwudziestych w najlepsze.
Rozpoczął się w latach 60. XIX w., kiedy wielkie oceaniczne porty zostały
połączone liniami kursujących regularnie parowców. Obie Ameryki ściągały wtedy
z Europy miliony poszukujących pracy imigrantów, wśród których przeważali
samotni mężczyźni. W miastach Argentyny, Brazylii, Chile, Stanów Zjednoczonych
czy Kanady powstawały niezliczone burdele wszelkich kategorii: od pospiesznie
skleconych bud i namiotów, w których niewykwalifikowani robotnicy płacili za
kwadrans z dziewczyną, po wykończone marmurami, kryształami i czerwonym pluszem
pałace rozpusty. Brytyjscy gentelmani wysyłani do miast kolonii imperium:
Kalkuty, Bombaju, Johannesburga, a także do europejskich faktorii handlowych w
krajach Dalekiego Wschodu: Szanghaju, Pekinu, Jokohamy, domagali się od
przedsiębiorców oferujących usługi seksualne, aby w swojej ofercie mieli przede
wszystkim białe dziewczęta.
Otworzył się gigantyczny globalny rynek usług seksualnych, z
ogromnym zapotrzebowaniem na pracujące na nim niewolniczo lub półniewolniczo
młode kobiety. Początkowo były one zwożone przez alfonsów z całej Europy: z
Anglii, Francji, Niemiec, Belgii i Holandii. Jednak w tych krajach protestancka
i katolicka opinia publiczna bardzo szybko zaczęła domagać się od władz
państwowych zdecydowanych działań dla ukrócenia zamorskiego „handlu dziewczęcym
mięsem”, jak ów proceder wtedy nazywano. Powstały liczne państwowe, wyznaniowe
i społeczne organizacje, działające zazwyczaj sprawnie, podpisywano
międzynarodowe konwencje.
Jednak Rosja nie uczestniczyła w międzynarodowych
działaniach zmierzających do ograniczenia zjawiska, a Austro-Węgry należały,
lecz bez specjalnego angażowania się. Dlaczego? W Rosji porywaniem i wywozem
dziewcząt zajęły się żydowskie szajki działające przede wszystkim na ziemiach
polskich, gdzie władze rosyjskie ustaliły strefy osiedlenia dla Żydów
przepędzanych z innych rejonów imperium. Urzędnicy i policjanci, zgodnie z
oficjalną doktryną rosyjskiego państwowego antysemityzmu, nie widzieli powodu,
żeby powstrzymywać szajki wywożące w siną dal, najczęściej już na zawsze,
żydowskie dziewczęta. Austriacy również chętnie pozbywali się Żydów bez różnicy
płci i wieku. Wkrótce zresztą do żydowskich stręczycieli dołączyli polscy
koledzy, pozyskujący dla zamorskich lupanarów polskie, katolickie dziewczęta (w
Ameryce Południowej, Azji i Afryce najwięcej płacono za blondynki o jasnej
skórze), jednak dla władz rosyjskich i austriackich wciąż nie było to powodem
do podejmowania działań zapobiegawczych.
Metody pań i panów z
Varsovii
W Polsce po odzyskaniu niepodległości powstało wiele
chrześcijańskich i żydowskich organizacji mających na celu ratowanie dziewcząt
przed porwaniami, ale machina pracowała już na najwyższych obrotach, zatrzymać
ją nie było łatwo. Jeszcze w latach 70. XIX w. najwięksi argentyńscy
stręczyciele, po krótkich i gwałtownych walkach o dominację w tym interesie, zawarli
porozumienie i powołali do życia „integrującą środowisko” jawną organizację
Warszawskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy Varsovia, która za zyski z handlu
żywym towarem utrzymywała w Buenos Aires wspaniałą siedzibę, synagogę i żydowski
cmentarz, przychodnie lekarskie i kilka instytucji charytatywnych. Tajne
działania Varsovii polegały na pomocy prawnej i finansowej na całym świecie jej
członkom, którzy popadli w kłopoty z prawem, korumpowaniu policji i władz
państwowych w Polsce i krajach przez które przewożono ofiary do portów,
utrzymywaniu mieszkań i hoteli, w których je przetrzymywano.
Alfonsi poszukiwali żywego towaru wśród biednych dziewcząt
przyjeżdżających do Warszawy i innych polskich miast ze wsi i żydowskich
sztetli w poszukiwaniu pracy. Mieli wiele metod pozyskiwania przyszłych prostytutek.
Jedni, modnie ubrani, umiejący zagadać, uwodzili dziewczęta, obiecywali im
małżeństwo, które zawrą w Argentynie, niejeden u szemranych rabinów brał z
ofiarą ślub i zabierał ją ze sobą za ocean jako legalną żonę. Byli tacy, którzy
wybierali dziewczęta z najbardziej pobożnych rodzin. Uwodzili je, a czasem po
prostu gwałcili, a potem szantażowali, że o wszystkim opowiedzą w ich
miasteczkach. Ofiary czuły się tak zbrukane, że potem zgadzały się już na
wszystko. Ale często ojcowie dziewcząt wiedzieli o wszystkim i dostawali od
alfonsów solidne (jak na warunki panującej w sztetlach nędzy) odszkodowanie za
hańbę córki. Niektórzy stręczyciele przedstawiali się jako przedsiębiorcy
poszukujący niań i gosposi dla bogatych żydowskich rodzin w Ameryce. Jeszcze inni
występowali jako impresariowie poszukujący pięknych kobiet chcących zrobić
karierę w rewii. Po I wojnie światowej, kiedy w odrodzonej Polsce publiczność
drzwiami i oknami waliła do kin, pojawili się agenci z Hollywood rozglądający
się za kandydatkami na divy filmowe. Interes kręcił się tak dobrze, że nie
brakowało i takich alfonsów, jak niejaki Aron Wiernik, który – o czym na
podstawie akt policyjnych pisała żydowska polskojęzyczna gazeta „Nasz Przegląd”
z Warszawy w 1930 roku – „sprowadził w zeszłym roku z Polski swą siostrę i
odstąpił ją przyjacielowi do eksploatacji.” O wielu podobnych sprawach pisały
polskie i żydowskie gazety, których jednak potencjalne ofiary nie czytywały.
Oczywiście nie wszystkie wyjeżdżające do domów publicznych
Buenos Aires, Kalkuty czy Johannesburga dziewczęta były podstępnie uwiedzione
lub liczyły na pracę gosposi. Część z nich z góry wiedziała, czym będzie się
zajmować za oceanem. Ale wolały pracę w burdelu, niż nędzę rodzinnego domu czy
niedającą żadnej nadziei na odmianę losu pracę ponad siły dla rodzimych
chlebodawców. Tak jak powieściowa dziewiętnastoletnia Basia, z którą bohater
„Szumowin” Izaaka Baszewisa Singera, Maks, prowadzi taką rozmowę:
„- Jeśli pojedziesz ze mną do Argentyny, nie będziesz tam
rabinową, z góry cię uprzedzam.
- Tak, wiem.
- I mimo to chcesz jechać?
- Dłużej nie wytrzymam. Lata lecą i człowiek się starzeje.
Bez posagu dziewczyna nie dostanie męża. Ta stara [pracodawczyni – J.G.] toczy
mnie jak czerw i człowiek nie ma się do czego budzić. Wciąż tylko zmywanie
garów, rozpalanie ognia, obieranie kartofli. Świątek-piątek haruję jak koń.
Przyjdzie szabas i gapię się na kubeł ze śmieciami.
- Wolisz wylądować w piekle niż prowadzić takie życie?
- Do piekła droga daleka…
- W książkach piszą, że piekła nie ma.
- O? To by było fajnie…” (przeł. Łukasz Nicpan)
Jednak także dziewczęta, które wiedziały, że jadą do
dalekich krajów nie po to, żeby być rabinowymi, z reguły nie wiedziały, co je
tam czeka. Niektóre z nich myślały, że zarobią tam sobie na posag i po kilku
latach powrócą do kraju, i będzie stać je na to, żeby wyjść za mąż, urodzić
dzieci, prowadzić życie żony i matki. W środowiskach ortodoksyjnych Żydów i chasydów
częsty był zwyczaj, że młody mąż przez pierwsze lata małżeństwa nie pracował,
lecz zajmował się czytaniem Tory i Talmudu, a rodzina była wtedy utrzymywana
przez teściów lub żyła z posagu żony. Nie miały pojęcia, że przez wiele lat
będą przyjmować po 30-50 klientów dziennie i zarabiać wyłącznie na odpracowanie
biletu własnego i biletu alfonsa bądź stręczycielki towarzyszących jej w
podróży, a do tego kwoty, jaka została za nie zapłacona, i jaką wydano na jej
burdelowy strój, wyżywienie, marne utrzymanie. I oczywiście bardzo solidne
odsetki od tych sum. Kiedy dług został spłacony, były już zniszczonymi kobietami,
za których usługi płacili już grosze tylko najubożsi klienci, i zarobienie
odpowiednika dwustu-trzystu dolarów za bilet trzeciej klasy do domu było niemal
niemożliwe. Większość z nich zostawała w dalekich krajach już na zawsze, na
bardzo szybko zbliżającą się starość zatrudniały się jako robotnice na
plantacjach lub pomoce domowe u gospodyń, przy których bardzo szybko zaczynały
wspominać z sentymentem wyzyskiwaczki z Polski. Szczęściary wychodziły za mąż za
dawnych klientów albo stawały się nadzorczyniami młodych koleżanek, których
żywy strumień wciąż napływał z Polski.
Las Polacas
Już na początku XX wieku dziewczęta z Polski stanowiły
przeważającą większość prostytutek w Ameryce Południowej, do tego stopnia, że w
tamtejszych odmianach hiszpańskiego i portugalskiego na prostytutki zaczęto
mówić po prostu „las polacas” (Polki). W Argentynie mówi się tak do dziś.
Jaka była skala zagranicznego „handlu żywym mięsem”? W 1930
roku w swojej broszurze „Handel kobietami i dziećmi” Stefan Raczyński szacował,
że co roku z Polski wywożono w celu zarabiania na ich nierządzie kilkanaście
tysięcy kobiet. Było to już w czasach niepodległości, a więc przestrzegania
przez Polskę międzynarodowych traktatów o zwalczaniu handlu kobietami. Można
ostrożnie oszacować, że z II RP wywieziono do zamorskich domów publicznych
ponad sto tysięcy kobiet. W całym okresie prosperity handlu żywym towarem, a
więc od lat 60. XIX wieku do końca lat 20. XX w., wywieziono z ziem polskich co
najmniej wiele setek tysięcy.
Oczywiście zamorski eksport seksualnych niewolnic był tylko
pewną częścią tej gałęzi gospodarki. Znacznie więcej kobiet było zmuszanych do
pracy w charakterze prostytutek na rynku wewnętrznym. Ten sam Stefan Raczyński
podaje, że tylko w roku 1928 w 25 specjalnie powołanych misjach i schroniskach
dworcowych w całym kraju udzielono pomocy aż 101789 kobietom, które uciekły od
sutenerów albo zostały im odebrane przez policję, kolejarzy lub działaczy
społecznych. Jednak prostytutka zmuszona do pracy w innym mieście kraju miała
jeszcze szansę powrotu do swojej rodziny, środowiska, miała szansę ucieczki.
Polska Żydówka na innym kontynencie była całkowicie zdana na łaskę sutenerów.
Szczęście i
nieszczęście
Fajdze Cwibus, w nieszczęściu, które stało się jej udziałem,
zaczęło jednak sprzyjać wyjątkowe szczęście. Była piękną dziewczyną, która
znalazła swoje miejsce w drogich burdelach, gdzie zadowoleni klienci zostawiali
porządne napiwki. Kiedy po dwudziestu latach pracy spłaciła swój dług i
odłożyła przyzwoitą sumkę, ani myślała jej wydawać, żeby wrócić do swojego
sztetla, w którym zresztą pewnie nikt na nią nie czekał. Skończyła się akurat
pierwsza wojna światowa, kiedy to dowóz „żywego mięsa” do Argentyny ustał, a teraz
dziewczęta płynęły tu znów szerokim strumieniem. Fajga wysupłała swoje
oszczędności na zakup kilku z nich i otwarcie własnego burdelu. Interes od razu
szedł świetnie, można było go stale powiększać, oferować bogatszym klientom
ładniejsze dziewczyny za wyższą cenę. Właścicielka zawiązała spółkę ze sprowadzającym
żywy towar alfonsem należącym, jak się zdaje, do Varsovii, Cwibusem, i wyszła
za niego za mąż. Oboje prowadzili jeden z większych burdeli w stolicy
Argentyny, z dyskretną palarnią opium i sprzedażą kokainy.
Ambitnej kobiecie jednak interes ten nie wystarczał i
wkrótce zaczęła kursować między Buenos Aires, Polską i europejskimi miastami
portowymi, organizując hurtowe dostawy żydowskich i chrześcijańskich dziewcząt
z Polski. Sama i przy pomocy swoich agentek rekrutowała alfonsów. Takich, jak
bohater „Szumowin” Singera, Maks Barabander (akcja tej powieści rozgrywa się
jednak przed I wojną światową), którego powieściowa stręczycielka Rejcł namawia
na uwodzenie dziewcząt i wywożenie ich do Buenos Aires, gdzie „jej siostra, señora
Szajewski (na imię jej było Fejgełe czy Fanie), prowadziła salon, dokąd
mężczyźni zachodzili, żeby się rozerwać. A dziewczęta, jak to dziewczęta,
starzały się albo więdły, co jakiś czas któraś wychodziła za mąż. Bywało, że
się rozpijały. Mężczyźni są jak dzieci, wciąż potrzebują zabawek, nowych lalek.
(…) Pieniądze nie są problemem, a rynek jest ogromny. Ludzie wszędzie poszukują
pięknych dziewcząt – w Argentynie, w Brazylii – gdzie tylko mężczyźni
wyjeżdżają w podróże bez rodzin. Oczywiście, że z każdą przyzwoitą panienką
trzeba inaczej rozmawiać. Z jednymi możesz kawa na ławę, a znów inne pragną być
przygruchiwane. Musisz niemal udawać, żeś się w nich zadurzył. Prawdziwy
mężczyzna wie, którą kobietę pocałować, a której dać klapsa. Kiedy taka sziksa
znajdzie się w obcym kraju, bez paszportu, bez grosza przy duszy, ani me, ani
be, zrobi wszystko, czego się od niej zażąda. Policję można przekupić. Główna
rzecz to przerzucić taką przez granicę i zapakować na statek. Reszta to furda.”
Lecz szczęście Fajgi wkrótce się skończyło.
Najpierw w kłopoty wpadła organizacja Varsovia. Odkąd
powstała wolna Polska, jej dyplomaci dobijali się do władz argentyńskich o
zrobienie z nią porządku. Mieli zresztą na względzie raczej sprawy prestiżowe,
niż troskę o los tysięcy kobiet. Słowo „polaca” na określenie prostytutki
uwłaczało narodowi, który wybił się na niepodległość. Podobną hańbą było imię
stolicy państwa polskiego w nazwie sutenerskiego syndykatu. Dyplomaci dumnego
kraju odtrąbili zwycięstwo, gdy organizacja zmieniła nazwę na Cwi Migdał i
działała dalej w najlepsze. Ale w 1929 roku pochodząca z Polski Rachela
Liberman, oszukana i okradziona przez alfonsa, poszła na posterunek
argentyńskiej policji i złożyła bardzo obszerne zeznania na temat działalności
Cwi Migdal. A we wrześniu 1930 roku konserwatywny i antysemicki polityk José
Félix Uriburu pod hasłem odnowy moralnej Argentyny przeprowadził zamach stanu i
wykorzystał zeznania dzielnej Racheli do rozprawy z organizacją, całym
burdelowym biznesem, a przy okazji z wszystkimi Żydami w kraju. Aresztowano
setki stręczycieli, a ich majątek skonfiskowano. Wszystkie jawnie działające
burdele zostały zamknięte, a niejawne rozpracowywała policja. Fajga Cwibus, już
wtedy zarażona trądem, który na razie rozwijał się bezobjawowo, oraz jej mąż
uniknęli aresztowania, lecz stracili wszystko. Musieli uciekać z Argentyny i
jako miejsce ucieczki wybrali Polskę. Kobieta, która jeszcze niedawno obracała
setkami tysięcy dolarów i była panią życia i śmierci dziesiątek młodych kobiet,
teraz musiała zatrudnić się jako służąca u warszawskich mieszczan. A wkrótce
dowiedziała się o swojej strasznej chorobie. Została zamknięta w izolatce
szpitala na Czystem, gdzie straciła wzrok i czucie w kończynach.
Do zakładu w Estonii odjeżdżała specjalnie oznakowanym autem
z czarną chorągwią, zwolnionym z kontroli policyjnych i rewizji na granicach.
Dwaj kierowcy, którzy mogli się zatrzymywać wyłącznie po to, żeby zmienić się
przy kierownicy, siedzieli w szoferce oddzieleni od chorej hartowanymi szybami.
Z chorą, ubrany w szczelny strój ochronny, jechał ofiarny pielęgniarz
Franciszek Brodowski. Lekarze i pielęgniarki żegnający niebezpieczną pacjentkę,
przygotowali jej na drogę kosz smakołyków, a na koniec rzucili jeszcze na
posłanie garść cukierków. Reporterzy rozmawiający z lekarzami zanotowali, że
chora bardzo chciała żyć i wciąż wierzyła, że w Estonii zostanie wyleczona.
Jednak po kilku miesiącach przyszła stamtąd przedrukowana przez gazety
wiadomość, że Cwibusowa choruje na nieuleczalną odmianę trądu i nigdy już nie
opuści leprozorium.
Komentarze
Prześlij komentarz