Brom dla Felka
Przyszedł do burdelu młodzieniec niewielki,
Gdy zobaczył kurwę, opadły mu szelki.
(popularna piosenka
dziecięca)
Jak Felek miał naprawdę na imię, jak na nazwisko – nie
pamiętam. Odkąd jako siedmiolatek trafił do naszej szkoły, był Felkiem, lubił
ten pseudonim i sam się nim przedstawiał. Nawet niektóre nauczycielki zwracały
się do niego per Felek, choć on lubił wtedy zmarszczyć czoło i mruknąć: „Felek
to dla kolegów”.
Felka wszędzie było pełno, a najpełniej na boisku. Był
fenomenalnym piłkarzem: obrońcą, pomocnikiem i napastnikiem w jednej osobie. Nieważne, w którym punkcie boiska przejął piłkę, nie oddał jej, póki nie wbiegł
z nią do bramki. Drobny, giętki, przebiegał nam, dwa lata starszym, między
nogami, kiwał, zwodził jak chciał. Dośrodkowywał sam sobie, dosłownie, potrafił
spod własnej bramki wybić piłkę w powietrze na kilkanaście metrów ponad
bezradnych przeciwników, rzucić się pędem, minąć wszystkich, przejąć piłkę
główką i posłać do nieistniejącej siatki między słupki z tornistrów. A
slalomując między bezradnymi przeciwnikami, wrzeszczał:
– Smoralek, proszę państwa, dośrodkowanie, Smoralek, gooool!
Proszę państwa, co za precyzja!
Felka wszyscy chcieli mieć w swojej drużynie, często zresztą
dzieliliśmy składy tak, że drużyna z Felkiem liczyła trzy osoby, a ta bez Felka
pięć.
Lubiliśmy Felka także dlatego, że on lubił wszystkich chłopaków. Nie zwracał uwagi na żadne dziecięce antagonizmy czy ostracyzmy, kiedy widział któregoś z kolegów, nieważne, czy znał go dobrze, czy tylko z widzenia, rzucał się biegiem jak do piłki, klepał w ramię, zagadywał od razu.
– Niedobrze! Niedobrze! – powtarzał ze ściągniętymi brwiami.
– Jak tam, Feluś? Dostałeś łomot? – wiedzieliśmy, o co
chodzi.
– Nie, ale dostanę! – odpowiadał dumny i wybuchał śmiechem,
a my zaraz za nim.
I opowiadał kawały.
Kawały Felka zmieniały się w czasie. Kiedy Felek był w
pierwszej, drugiej, trzeciej klasie, charakteryzowały się bardzo wyrazistymi
elementami fekalnymi, często były to opowieści o dwójce stałych bohaterów:
– Kupa i Siku idą se przez las i spotkały diabła – zaczynał.
Z biegiem lat, zapewne zgodnie z określonymi już przez
psychoanalityków prawidłami rozwoju, elementy fekalno-analne zaczęły ustępować
genitalno-erotycznym. Dotychczasowych bohaterów zastępowali chłop i baba,
którzy zresztą nie tracili już czasu na podróże przez las. Uwidoczniła się
wtedy radosna koprolalia Felka. Każdy wyraz nieoficjalny, a oznaczający któryś
z ludzkich narządów płciowych, czynność kopulacji czy też wymagającą
wykonywania tych czynności profesję wypowiadał z nieukrywanym zachwytem.
Kiedy Felek był w czwartej klasie, zaczęły się uwidaczniać
jego talenty artystyczne. Śpiewał Felek, a śpiewając, tańczył z radości.
Śpiewał te niezliczone dziecięce przeróbki piosenek:
Miś Colargol wielki
cham
Miał pół litra, wypił
sam,
Teraz sobie smacznie
śpi,
Goła baba mu się śni.
Albo:
Od Warszawy do Kudowy
Zapierdala osobowy,
A w nim siedzą same
kurwy
Rozebrane do połowy.
Jednak utworem, który Felek nie tylko najbardziej lubił, ale
i aktywnie tworzył, była słynna trawestacja pieśni „Prząśniczka” Ojca Opery
Polskiej Stanisława Moniuszki do słów filomaty Jana Czeczota:
Na ulicy Brackiej jest
burdel na kółkach,
Kurwy leżą w łóżkach,
kondony na półkach…
Krążyły niezliczone strofki tej pieśni, których treścią były
perypetie młodzieńca, czy też milicjanta, odwiedzającego przybytek na ulicy
Brackiej. Felek, którego, jak wspominałem, wszędzie było pełno, znosił kolejne
strofy tworzone przez niezliczone zastępy naszych rówieśników. W pewnym
momencie utrwalił się na naszych podwórkach taki rytuał, że kiedy do chłopaków
przychodził Felek, oni otaczali go kręgiem, a on jako koryfeusz intonował
chłopięcym kontratenorem nowopoznane strofy:
Przyszedł do bulderu
milicjant w krawacie,
Gdy zobaczył kurwę,
opadły mu gacie…
Na co chorus odpowiadał:
Kręć się kręć
wrzeciono, kurwa twoja mać,
Chcesz se popierdolić,
to dolara płać!
Choć słowo oznaczające instytucję z ulicy Brackiej
wypowiadał częściej niż własne nazwisko, to zawsze z przestawionymi
głoskami. To samo zresztą dotyczyło wielu innych słów:
Przyszedł do bulderu
młodzieniec szalony,
Napieldarał kurwy,
przecinał kondony…
Strofy pieśni, która unieśmiertelniła na naszych podwórkach
muzyczny geniusz Stanisława Moniuszki, Felek sam z entuzjazmem tworzył niemal
na poczekaniu. Przekonałem się o tym pewnego razu, kiedy Felka przywiało na
nasze podwórko. Siedliśmy we trójkę z Krzyśkiem na wywietrzniku schronu
przeciwatomowego. Zobaczył nas Skiba, wielki chłop, chyba ze cztery lata ode
mnie i od Krzyśka starszy, który cieszył się ogromnym autorytetem, ponieważ
uświadamiał nas w sprawach, którymi żywo się interesowaliśmy (zwłaszcza Felek).
Skiba miał całą twarz obsypaną biało-czerwonymi naleciałościami, które,
przemawiając do nas, pracowicie wyciskał. Felek, zdaje się, zapytał Skibę o
pryszcze i jak zaczarowany słuchał odpowiedzi, w której znalazła się obiegowa
wiedza o tym, co młody mężczyzna powinien zrobić, żeby się ich pozbyć. Kiedy
Skiba poszedł w swoją stronę, Felek skinął na nas i zaimprowizował:
Przyszedł do bulderu
młodzieniec niezwykły,
Wypierdolił kurwę i
syfy mu znikły.
A my odpowiedzieliśmy:
Kręć się kręć
wrzeciono…
Strof tworzonych przez Felka były dziesiątki, niektóre
efemeryczne, niektóre zapamiętywane przez jego kolegów, podawane dalej,
odtwarzane na spotkaniach towarzyskich, zbiórkach harcerskich, w klubach
sportowych, szkolnych salach i domowych zaciszach, koloniach, obozach,
szkolnych wycieczkach, słowem wszędzie tam, gdzie zebrała się choć niewielka
chłopięca społeczność.
Oczywiście minęło już tyle lat, że nie jestem w stanie
przypomnieć sobie całego ogromu tej twórczości. Na potrzeby niniejszego
opowiadania dokonuję próby jej rekonstrukcji, i tak jak konserwator fresków
uzupełnia utracone fragmenty własnym kolorem i kształtem, tak i ja dodaję do
skrawków słowa i frazy, których być może wcale tam nie było. I właśnie przy tym
dostrzegam kunszt Felka, który stworzył między innymi cykl strof, w których
ulicę Bracką w każdy dzień tygodnia odwiedzał inny młodzieniec:
Przyszedł do bulderu
milicjant we wtorek,
Gdy zobaczył kurwę,
rozwalił rozporek.
Chodził do bulderu
młodzieniec we środy,
Ruchał tylko kurwy
przecudnej urody.
Przyszedł do bulderu
młodzieniec w sobotę,
Dał dorala kurwie i
zaczął robotę.
Przyszedł do bulderu
młodzieniec w niedzielę,
Kurwa była chora,
poruchał niewiele.
Dam sobie uciąć rękę, że był to cykl kompletny,
siedmioczęściowy, każdy dzień tygodnia miał swoją strofę o odpowiednich rymach,
rytmice, z anegdotą niebanalną i zaskakującą, choć mieszczącą się w zadanym
schemacie. A sam, choć wydaję się sobie człowiekiem dość sprawnie posługującym
się polszczyzną w piśmie, nie jestem w stanie nawet zbliżyć się do stworzenia
tekstów opowiadających o młodzieńcu, który zjawił się na ulicy Brackiej w
poniedziałek, czwartek, piątek. Felek był niezrównany.
Szczere zainteresowanie Felka pewnymi aspektami ludzkiej
cielesności nie ograniczało się do piosenek, miało również wymiar praktyczny,
który przyczynił temu sympatycznemu koledze mnóstwa kłopotów. Felek coraz
bardziej szukał okazji do ujrzenia czy dotknięcia pewnych fragmentów kobiecego
ciała. Opowiadał nam, że w swoim domu miał stanowczy zakaz wchodzenia do
jedynego pokoju, ponieważ wielokrotnie został przyłapany, gdy chował się w
szafach i tapczanach, żeby podglądać swoją starszą o pięć czy sześć lat
siostrę. W konsekwencji tego on razem z ojcem sypiali w kuchni na dmuchanych
materacach. W kuchni Felek odrabiał lekcje, mył się w miednicy ustawionej przy
zlewie i nudził się, kiedy nie miał nic do roboty. Gości nie przyjmował, sam
jednak bardzo chętnie odwiedzał kolegów, żeby u nich oglądać telewizję,
ponieważ jego rodzinny telewizor znajdował się w strefie zakazanej. Najbardziej
lubił programy podróżnicze, ponieważ zdarzało się, że można było w nich
zobaczyć reportaże z Afryki.
– Ale tam jest fajnie w tej Afryce – opowiadał z wypiekami
na twarzy. – Tam jest tak gorąco, że baby chodzą z cycami na wierzchu!
Spotkałem kiedyś Felka, przechodząc przez jego podwórko.
– Dzie idziesz? – podbiegł, wyciągnął rękę.
– Do fryca – uścisnąłem.
– Tu, na Redutową?
– No.
Felek, choć nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby usłyszeć
naszą rozmowę, złapał mnie za łokieć, odciągnął kawałek i ściszył głos.
– Idź na Ciołka do fryzjera. Mówię ci, tam strzyże taka
gruba baba, ale mówię ci, taka gruba, że jak cię strzyże, to cię cały czas
cycami dotyka, w rękę, w ramię, w policzki cię dotyka, no mówię ci!
Felek dla realizacji swojej pasji był gotów nadłożyć drogi
nie tylko do fryzjera na Ciołka. Trenował najpierw piłkę u trampkarzy na
Olimpii i był wręcz fanatykiem swojego klubu, zbierał proporczyki, znaczki. I
nagle – wypisał się z Olimpii, zaczął jeździć na Sarmatę. Jak w uniesieniu
tłumaczył Krzyśkowi, na Sarmacie miał treningi o 15, a dojeżdżał autobusem 109,
który wtedy był najbardziej zatłoczony:
– Mówię ci, z przodu jedna baba mnie dupą przyciska, z tyłu
druga mnie cycami przyciska. I nie ma się gdzie ruszyć!
Ponieważ w szkole aż takiego tłoku nie było, Felek bardziej
aktywnie poszukiwał dotyku kobiecego ciała. Co bardziej rozwinięte dziewczynki
uciekały, kiedy tylko zobaczyły go na horyzoncie, a to wcale nie było takie
proste, Felek był przecież znakomitym biegaczem. Personel pedagogiczny naszej
szkoły próbował wszelkich metod wychowawczych, jednak bez skutku. Ani spokojne,
rzeczowe rozmowy, ani odwoływanie się do współczucia dla dziewczynek, ani
krzyki i groźby, ani permanentne obniżanie oceny ze sprawowania, ani, znoszone
nota bene przez Felka ze zrozumieniem, szarpanie za ucho nie przynosiły
długofalowych rezultatów.
Także rodzice starali się wszelkimi metodami zniechęcić
Felka do realizowania jego pasji. Między innymi z tego powodu zapisali go na
treningi piłki nożnej, złudnie wierząc, że jak się chłopak wybiega i zmęczy, osłabi to jego niepożądaną energię. Choć sami niewierzący, wysyłali Felka na
religię do kościoła Świętego Wawrzyńca oraz do obowiązkowej spowiedzi w każdy
pierwszy piątek miesiąca, wierząc, że wpajane tam pogarda dla wszelkiej
nieczystości oraz strach przed ogniem piekielnym oddziałają na syna zbawiennie.
Felek sumiennie tych pierwszych piątków przestrzegał, bo, jak mówił, dawały one
gwarancję, że nawet ktoś tak grzeszny i nieczysty jak on trafi po śmierci do
czyśćca na setki, czy nawet tysiące lat niewyobrażalnych męczarni, ale jednak
nie do piekła, z którego już wyjścia nie będzie. Spowiednicy jednak nie tylko
Felka straszyli, ale i zachęcali do codziennej żarliwej modlitwy, która ma
wielką moc. Felek modlił się więc żarliwie, czasami w momentach
nieoczekiwanych. Śpiewał, bywało, nową strofę pieśni Stanisława Moniuszki:
Przyszedł do bulderu
młodzieniec z północy,
Dał dorala kurwie i
ruchał pół nocy.
A zanim jeszcze wybrzmiał nasz chóralny refren:
Kręć się kręć
wrzeciono…
Felek czynił znak krzyża i odmawiał „Ojcze nasz”.
Najczęściej doświadczał jednak Felek konwencjonalnych,
kinetycznych środków wychowawczych, które, podobnie jak modlitwa, na razie nie
sprawiły cudu.
Kiedyś siedzieliśmy cali w nerwach na podwórku Felka –
Krzysiek, Felek i ja. Był listopad, już się mocno ściemniło, a my patrzyliśmy
na szkołę, na rozświetlone okna klas, w których odbywały się właśnie
wywiadówki.
– O matko! – szepnąłem, kiedy zgasły światła w pracowni
rusycystycznej na pierwszym piętrze, która była naszą klasą.
– Oj! – potwierdził Krzysiek.
A Felek z drżeniem wpatrywał się w okna pracowni
biologicznej, także na pierwszym piętrze, które długo jeszcze pozostawały
rozświetlone. Jednak jego matka z jakiegoś powodu wyszła z zebrania wcześniej,
podeszła nas i zapatrzonego w rozświetlone okna Felka od tyłu. Złapała go za
kołnierz i zaczęła okładać parasolką. Była tęga, wyższa od Felka o dobre dwie
głowy. Odskoczyliśmy z Krzyśkiem za garaże, ale obserwowaliśmy całe zdarzenie.
– Zatłukę cię! – krzyczała matka Felka, a on nie wydał z
siebie żadnego dźwięku, zacisnął szczęki, zasłaniał tylko głowę rękami. –
Zatłukę!
– Boże, niech pani zostawi to dziecko! – odezwał się głos
jakiejś przechodzącej kobiety. – Przecież krzywdę mu pani zrobi.
– Moje dziecko! – odkrzyknęła mama Felka.
– Jak pani, to tak bić można? Katować?
I wtedy mama Felka puściła go, na chwilę zastygła w jakimś
dziwnym pochyleniu. I usiadła na chodniku, w tym miejscu, w którym stała.
Usiadła, siedziała i wyła. Jak pies.
– Co ja mam zrobić? – wyła. – Co mam z nim zrobić?
Tamta pani, która wstawiła się za Felkiem, pochyliła się nad
nią, potrząsała za ramię, mówiła jakieś uspakajające słowa, ale bez żadnego
efektu. A Felek rozpłakał się. Przyskoczył do matki, ukląkł, wtulił się w
ramię.
– Mamo, przestań, mamo, proszę! Mamo! Proszę, zbij mnie,
zabij! Proszę! Tylko nie płacz! – łkał, jego mama wyła, a tamta pani wzdychała:
– O Boże! O Boże!
To było chyba po tym, kiedy Felek zakradł się do dziewczęcej
przebieralni przy sali gimnastycznej. Tam pod ścianą stały przyrządy
gimnastyczne: kozły, koń, skrzynia. I Felek właśnie wlazł do tej skrzyni do
środka przed przerwą, na której przebierały się dziewczyny z ósmej klasy, żeby
podglądać je przez szpary. I miał pecha, bo po lekcji dziewczyny zniosły z sali
materace i złożyły je jeden na drugim właśnie na skrzyni. Biedny Felek nie mógł
się wydostać, siedział tam kilka godzin, aż w końcu zaczął krzyczeć, żeby go
wypuścić. A wtedy akurat w przebieralni były dziewczynki z pierwszej czy
drugiej klasy, które podniosły straszny pisk. W końcu nauczyciele go uwolnili i
zrobiła się straszna afera, że Felek, który przecież już był znany z podobnych
dokonań, zaczyna teraz niepokoić małe dziewczynki. Felek, kiedy nam o tym
opowiadał, oczywiście unosił się honorem:
– To niesprawiedliwe, jakie dziewczynki? Stare baby z ósmej
klasy z cycami! Co to, moja wina, że nie mogłem wyjść z tej skrzyni?
Nie chcę tutaj sugerować, że Felek zrzucał z siebie czy też
bagatelizował winę za swoje zachowania. Wręcz przeciwnie, miał głęboką
świadomość ich grzeszności, niestosowności i społecznej szkodliwości, godził
się z ich konsekwencjami i nie miał najmniejszych pretensji do osób, które
czynnie się przed nimi broniły, czy też starały się im zapobiec. Kiedyś
dziewczyny z ósmej klasy całą gromadą dopadły Felka w jakimś kącie szkolnego
boiska i stłukły kijami do hokeja na trawie. Miał w kilku miejscach przeciętą
głowę, podbite oczy, siniaki na całym ciele, ale nie tylko nie poszedł na
skargę, nie tylko na żadną nie powiedział złego słowa. Za jedną ze swoich
prześladowczyń kilka dni później nawet wstawił się w charakterystyczny dla
siebie sposób.
W sobotę w naszej szkole uczniowie starszych klas
zorganizowali dyskotekę, przynieśli sprzęt, płyty, kasety, udekorowali salę
gimnastyczną plakatami z wypisanymi nazwami popularnych zespołów. Wpuszczano na
imprezę za numerowanymi biletami, z których dochód miał być przeznaczony na
jakiś wzniosły cel społeczny. Za kasą, zaimprowizowaną z ławki i zamykanej na
klucz metalowej skrzyneczki na pieniądze, zasiadł komitet uczniów naszej,
siódmej klasy w składzie: Tomek Baranowski zwany Baranem, Legia, którego
imienia i nazwiska też już nie pamiętam, i Maciek Staroń. Baran wpadł na
pomysł, żeby na bilet normalny o wartości dwudziestu złotych wpuszczać tylko
chłopaków i ładne dziewczyny, natomiast od tych, które nie przeszły doraźnej
estetycznej weryfikacji wyżej wzmiankowanego komitetu, domagać się opłaty dodatkowej nazwanej „twarzowym” o wysokości zależnej od szacunkowej odległości od ideałów
urody. Oczywiście po krótszych lub dłuższych pertraktacjach oburzonym
dziewczynom anulowano naliczone już twarzowe („Znaj łaskę pana” – mówił przy
tym Baran) i wpuszczano do środka za zwyczajną opłatą, ale tak czy inaczej
chłopcy dobrze się bawili. W pewnej chwili przed kasą znalazła się
ósmoklasistka Beata Nowak, jedna z tych, które skarciły Felka. A tuż za nią
Felek: poobijany, z fioletową twarzą, z plastrami na głowie.
– Pięćdziesiąt złotych – rzucił Beacie Baran i zastawił
przejście, a Legia i Maciek przy ławce zarechotali.
– Co? Za co? Przecież pisze, że dwadzieścia!
– Dwadzieścia złotych za bilet i trzydzieści twarzowego.
– Co? – zdziwiła się Beata. – Jakiego twarzowego?
– Opłaty manipulacyjnej za taką mordę jak twoja – wyjaśnił
Baran, a tamci znów zarechotali.
I wtedy przyskoczył Felek. Z impetem odepchnął Barana
większego od niego o głowę. Złapał Beatę za ramię i krzyknął z przejęciem:
– Baran, debilu, to niesprawiedliwe! To niesprawiedliwe! Co
się mordy czepiacie, morda jest najważniejsza? Popatrz, debilu, jaką ona ma
dupę! – pokazał szerokim gestem – jakie cycki! Przechodź, Beata, przechodź!
Debile! Przechodź, nic nie płacisz!
Felek bardzo rzeczowo wypowiadał się o działaniach
wychowawczych mających skłonić go do zmiany zainteresowań:
– Łomot jest dobry, ale na mnie strasznie krótko działa. Jak
dostanę od mamy łomot, to jakąś godzinę jestem spokojny. Mama lekko bije. Od
taty, jak taki solidny, kablem, to może dwie. Ale potem znowu zaczyna mnie
nosić. Musiałbym tak co godzinę dostawać łomot, żeby się zupełnie uspokoić. Ale
chyba by mnie zabili. Ja sobie mówię: człowieku, jak zobaczysz babę, nawet jak
myślisz o babie, to pomyśl sobie o łomocie. Ale ja właśnie wtedy zapominam.
Żeby mnie nawet wszystko bolało od łomotu, to zapominam. I co ja mam zrobić?
Poszukiwał Felek różnych sposobów walki z tymi
skłonnościami, którymi nadmiernie i niesprawiedliwie obarczyła go natura.
Radził się starszych i bardziej doświadczonych kolegów. Bardzo zainteresowała
go opowieść Skiby o tym, że w wojsku żołnierzom dosypują dowódcy brom do kawy,
aby pozbawić ich zainteresowania kobietami. Felek potem odwiedził wszystkie
wolskie apteki w poszukiwaniu bromu, w każdej został poinformowany, że brom to
pierwiastek chemiczny a nie żadne lekarstwo, i że w ogóle dzieciom w aptece
leków bez recepty się nie sprzedaje. W tamtych czasach interesowałem się chemią
i uczęszczałem na kółko chemiczne, i to za moją radą odbyliśmy z Felkiem i
Krzyśkiem podróż do sklepu chemicznego na ulicę Foksal, gdzie jednak też nie
sprzedano nam tego, na czym nam zależało. Powiedzieliśmy o tym Skibie.
– Bromu wam nie sprzedadzą – orzekł ze znawstwem. – To tajna
wojskowa substancja. A ty, Felek, musisz moczyć jajca w zimnej wodzie, to nawet
lepsze od bromu.
– W zimnej? Z kranu?
– Nie, z kranu będzie za ciepła. Jak spadnie śnieg, nabierz
go do miski, jak się trochę rozpuści, usiądź tak, żeby zamoczyć jajca.
Akurat następnego dnia spadł śnieg, Felek uciekł z lekcji,
żeby poddawać się przepisanym zabiegom. Mógł to robić tylko podczas lekcji,
kiedy w domu nie było rodziców i siostry. Uciekał tak z lekcji przez kilka
kolejnych dni, a potem przez jakieś dwa tygodnie też nie przychodził do szkoły,
bo poważnie się rozchorował.
Jednak ledwie wyzdrowiał, dowiedział się, że w piwnicach tak
zwanego „Klubu” w bloku przy Okocimskiej urządzono saunę. Drobniutki Felek
wślizgnął się do damskiej przebieralni przez okienko i ukrył między szafkami,
ale także nieskutecznie. Panie wracające z wygrzewania się podniosły krzyk,
pracownik sauny, nazwany w relacji Felka cieciem, sprał go porządnie, zamknął
na kilka godzin w składziku na szczotki i powiadomił organa ścigania. Felka do
domu odprowadził milicjant (w krawacie). A następnego dnia Felek opowiedział
nam całą przygodę i zaimprowizował:
Przyszedł do bulderu
młodzieniec zaciekły,
Wypierdolił ciecia, a
kurwy uciekły.
A kiedy odpowiedzieliśmy refrenem, uderzył się otwartą
dłonią w czoło i zaczął się modlić. Modlił się Felek żarliwie o to, żeby się
zmienić, żeby przestać być utrapieniem dla dziewczyn z naszej szkoły i naszych
podwórek, dla swoich rodziców, dla swojej siostry.
Mógłbym tu napisać, że Bóg nie przychylił się do próśb
naszego kolegi. Jednak wyjaśniał mi kiedyś pewien człowiek uczony w piśmie, że
Bóg nigdy nie pozostaje obojętny na ludzkie modlitwy. To człowiek często nie
jest w stanie dostrzec, czy też właściwie ocenić, Boskiej odpowiedzi.
Pewnego razu, już latem, wybrał się Felek z chłopakami na
odkryty basen na Moczydło. W pewnej chwili jakaś kobieta krzyknęła, wybiegła z
basenu, za chwilę wróciła z mężem czy też chłopakiem, któremu pokazała Felka
dłonią. Jej partner rzucił się w pogoń, Felek w nogi, ale tamten okazał się
jakimś sportowcem, skoro szybkonogi Felek nie uciekł mu od razu. Okrążyli
jajowaty basen rekreacyjny, przeskakując nad ludźmi opalającymi się na
ręcznikach. W końcu Felek wbiegł po schodach na wysoki pomost zjeżdżalni. Tu,
jak zwykle, panował tłok, kolejki do zjeżdżalni wiły się i zakręcały. Nie mógł
przebić się między ludźmi, a mężczyzna, który go ścigał, był tuż. Felek
przeskoczył barierkę i skoczył do basenu. A woda tam była płytka.
Znowu zaczęliśmy Felka widywać zimą czy wiosną, okutanego w
szaliki, w czapce nasuniętej na oczy, na wózku popychanym raz przez matkę, raz
przez siostrę. Kiedy Felek widział któregoś z nas, uśmiechał się szeroko i z
wysiłkiem unosił głowę przechyloną na bok. Mówiliśmy wtedy „dzień dobry” jego
opiekunce, a jego pytaliśmy:
– Jak tam, Feluś?
On uśmiechał się jeszcze szerzej i odpowiadał:
– Dooobrze, dooobrze…
Genialne w swej strukturze. Dzięki za klasyczne przyśpiewki z Woly.
OdpowiedzUsuń