Chlust i Chlast!

Na zajęciach z kreatywnego pisania, które teraz prowadzę, zadaję uczestniczkom różne prace domowe. Są to najczęściej literackie etiudki na podany temat, w określonej konwencji i na zastrzeżoną liczbę znaków. Powstają z tego często bardzo ładne teksty, ale ostatnio słuchacze trochę narzekali, że wymyślając i wybierając tematy i wstępne warunki, narzucam im swój własny pogląd na literaturę i twórczość. Cóż, trudno mi się z tym nie zgodzić, a nie chcę nikogo niewolić, wtłaczać we własne formy, narzucać własne granice. Zaproponowałem więc, żeby kursantki same teraz wymyślały zadawane tematy. I wczoraj na koniec zajęć nie odezwałem się wcale, a słuchaczki po krótkiej burzy mózgów wymyśliły: nie dajmy się zarazić uczuleniem pana Jarka na jasne przesłania czy morały. Niech każdy (każda z uczestniczek – i ja) napisze opowiadanie krzepiące. Takie które zaczyna się źle czy nawet tragicznie, a kończy szczęśliwie. Żeby z tego opowiadania wynikało, że można wyzwolić się z pęt własnych ograniczeń, z tych samych, w których zazwyczaj ludzie szamocą się beznadziejnie przez całe życie. Można pokonać wszelkie trudności – trzeba tylko znaleźć sposób.

Dziś przez cały dzień myślałem nad tym zadaniem. Temat może nie bardzo mi odpowiada, ale przecież nie mogę skapitulować, skoro sam wymuszam na innych pisanie na tematy, które nie bardzo im odpowiadają. I pomyślałem, że napiszę opowiadanie, które w części będzie oparte na faktach, a w części fikcyjne. Czytam ostatnio mnóstwo przedwojennych gazet, i w jednej z nich wyczytałem ciekawą historię z warszawskiego Muranowa, z początku lat trzydziestych. Ponieważ przedwojenne gazety były nieco monotonne w swej czarno-białości, pozwalam sobie nawet tę opartą na faktach część nieco podbarwić.

On był najpiękniejszym z warszawskich szewców: wysoki, smukły, kędzierzawy. A kiedy jego wielkie czarne oczy spoczęły na jakiejś dziewczynie, pod tą od razu uginały się nogi. O tych oczach opowiadały sobie po cichu panny i mężatki, niejednej zdarzyło się specjalnie urwać pasek sandałka, żeby tylko mieć interes do szewca. A kiedy z miejsca podnosił się stary majster, klientka wołała:

- A nie, panie majster, szkoda pana pracy, to taka drobnostka, to czeladnik raz dwa załatwi! – i stawiała bucik z trzaskiem na ladzie przed tamtym, żeby tylko podniósł wzrok znad roboty, żeby tylko spojrzał.

Ona była ekspedientką w cukierni: drobna i wiotka, wykrochmalony czepeczek na jej czarnych gęstych włosach niemal oślepiał bywalców. Dwa stoliki przed ladą w maleńkim sklepiku zawsze pełne były panów z sąsiedztwa. Żaden z nich nie miał pomysłu, co zrobić z dniem dzisiejszym, ale każdy, pochylony nad stolikiem, wyszeptywał sąsiadom dziesiątki pomysłów na to, co dałoby się zrobić z takimi ustami, jakimi ona oznajmiała cenę wody sodowej. Czy czasem coś doszło do jej uszu, czy też to zadarty nosek („usta – tip-top – ale ten nosek! ten nosek, proszę pana!”) sprawiał, że wyglądała, jakby zawsze była dumna i niedostępna. Panowie więc tylko siedzieli, szeptali, zerkali ukradkiem i rujnowali się na eklerki.

A on i ona razem stanowili parę, której przechodnie ustępowali drogi nawet w tłoku Hali Mirowskiej. Byli narzeczonymi przez cztery lata: śpieszyli się bardzo do ślubu, ale czekali, aż on się wyzwoli, aż będzie ich stać na wynajęcie jakiejś własnej izby.

Jednak kiedy termin ślubu był już ustalony, w niej zaczął narastać niepokój. Widziała przecież, jak patrzą na niego inne kobiety, widziała, że i on na ich spojrzenia odpowiada, a może nawet sam swoimi spojrzeniami te kobiece spojrzenia ściąga. Tyle razy zwracała mu uwagę, ale on odpowiadał tylko wzruszeniem ramion. A jeśli kiedyś któreś z tych spojrzeń potrwa dłużej? Jeśli któraś nie spuści w porę wzroku? Wiadomo, jakie one są, zobaczą takie oczy i głupieją. Czy on będzie umiał dochować wierności? A jak zdradzi – to czy nie pobiegnie za tamtą, nie zostawi swojej żony na hańbę i ludzkie pośmiewisko? A wszystko przez te oczy!

Ślub zbliżał się, a z każdym dniem w niej dudniło jak w zamkniętym kotle, pod który wciąż dorzucane są węgle, a wszelkie zawory są zatkane. Aż tydzień i kilka dni przed ślubem umówili się, że pójdą razem kupić mu kołnierzyk i mankiety do ślubnej koszuli. Przyszedł po nią, wyszła z małym okrągłym pakuneczkiem owiniętym gazetą.

– Co to? – zapytał.

– Poczekaj tu – odpowiedziała, wróciła jeszcze na klatkę schodową, za moment wyszła i – chlust! – wylała mu na twarz cały półlitrowy słoik siarczanego kwasu.

Rozprawa przed sądem rejonowym nie trwała długo i zakończyła się wyrokiem skazującym sprawczynię okaleczenia przez pozbawienie wzroku oraz oszpecenia człowieka na karę sześciu miesięcy więzienia. Sędzia powiedział, że mimo oświadczenia poszkodowanego, że nie ma do sprawczyni żadnych pretensji i żalów, mimo że obojgu spieszno do ślubu i wspólnego życia, wymiar sprawiedliwości odrodzonej ojczyzny nie może pozwolić na podobne ekscesy, i że ewentualnie tylko pan prezydent może zastosować tutaj akt łaski, mając na uwadze siłę afektów, które stały się przyczyną przestępstwa.

Narzeczeni jednak z podaniem do prezydenta nie wystąpili, a kilka dni po wyjściu narzeczonej z więzienia wstąpili w związek małżeński. W którym pożycie układało się im wzorowo. Co prawda teraz z pensji ekspedientki żyć mogli tylko w pokoiku przy rodzicach pana młodego, którzy teraz wyprowadzili się do kuchni, ale żona opiekowała się mężem-inwalidą niezwykle troskliwie, spędzała przy nim każdą wolną chwilę, czytała mu powieści z gazet, podsuwała pod nos smakołyki, obsypywała czułymi słówkami i pieszczotami. Zawsze, od razu po zamknięciu cukierni, biegła do domu, do niego.

Pewnego lipcowego razu przybiegła zdyszana z pudełeczkiem przedwczorajszych ciastek, które mogła kupić za ćwierć ceny. Wbiegła do pokoiku, on jak zwykle siedział na fotelu twarzą zwróconą ku okiennemu światłu. Usiadła mu na kolanach, wtuliła się w ramię. On objął ją mocno jak zwykle. Mocniej niż zwykle. Przytrzymał głowę lewym ramieniem. A dłonią tego ramienia dotknął twarzy, wymacał palcami nosek. Ujął w dwa palce i – chlast! – obciął szewskim nożem. I – chlast! chlast! chlast! – pokroił piękne usta.

Sędzia sądu rejonowego dał wiarę żarliwym zapewnieniom męża, że czyn, którego ów się dopuścił, nie był ani w ułamku powodowany żądzą zemsty za okaleczenie, ale tylko i jedynie miłością do poszkodowanej i niedającą się zwalczyć obawą, czy tak piękna kobieta, a pozostająca w pożyciu z kimś tak potwornie oszpeconym, będzie w stanie ustrzec się wszelkich pokus i dochować wierności. Oskarżony bez krętactw przyznał się do winy, dodając nawet, że rozumie wagę swojego czynu i chętnie podda się karze. Sędzia wysłuchał też zapewnień poszkodowanej, że nie ma do sprawcy żadnych pretensji, i że błaga o jak najłagodniejszą karę dla męża, bo każdy dzień jego pobytu w więzieniu będzie dla niej niewymowną torturą. Sąd wydał wyrok: sześć miesięcy więzienia.

Gazetowa relacja zakończyła się w tym właśnie miejscu, więc w opowiadaniu, które planuję napisać, tu rozpocznie się część fikcyjna, pozbawiona dokumentalnej podstawy. Napiszę, że oboje teraz żyli szczęśliwie. Ona nie mogła już wrócić do cukierni miedzy klientów lubiących zjeść ciastko w otoczeniu przyjemnym dla oczu, ale po zmarłej ciotce dostała maszynę do szycia i jako tako zarabiała obszywaniem sąsiadów. On nauczył się składać pudełka i doszedł w tym do wielkiej wprawy. Oboje żyli skromnie, ale ze sobą i dla siebie, darzyli się małżeńską miłością i czułością, o jakich inni mieszkańcy ich kamienicy i ulicy mogli tylko marzyć. Dorobili się trójki dzieci, które – gdyby Niemcy nie wywieźli ich do Treblinki – w rodzinnym cieple wyrosłyby na szczęśliwych, dobrych ludzi.

I myślę sobie, że pogoda, szczęśliwość tego zakończenia promieniuje na całą tę historię, także na jej drastyczne momenty. Bo, co często zauważam, tak bywa między ludźmi, nie tylko w miłości małżeńskiej, nie tylko w relacjach dwojga najbliższych sobie osób, że we wspólnym, szczęśliwym życiu z innymi przeszkadza im nie to, co w tych innych szpetne, ale właśnie to, co piękne. To piękne w człowieku, w bliskim człowieku – niech to będą oczy, usta, nos, czy co tam jeszcze może być piękne, niech każdy sobie sam wymieni – do niego przyciąga, ale potem odstręcza. Z tym pięknym u kogoś bliskiego trudno żyć, trudno zachować spokój. A może obróci się przeciwko mnie? A może mnie przytłoczy, znieważy, pomniejszy? A może coś tak pięknego poszuka sobie czegoś równie pięknego? Ileż to bliscy sobie ludzie poświęcają potem cierpienia, wysiłku, ile przemyślności i starań, żeby to groźne piękne nawzajem jedno drugiemu przytrzeć, przygnieść, przygiąć, żeby tak nie sterczało na widoku, nie kłuło w oczy. Czasem całe życie spłynie, i próżne starania, bo przycierane odrasta, przygniecione prostuje się, przygięte odbija. A w tej wyczytanej przeze mnie w starej gazecie historii nie ma tego wzajemnego zamęczania się, bohaterowie znaleźli sposób i cierpienie jest krótkie: chlust i chlast! A potem już razem mogą żyć szczęśliwie.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Brom dla Felka

Trąd w Warszawie