Światełko dla grafomana
W
roku 2018 przypada setna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości, co z
pewnością zostanie uczczone ogłoszeniem Roku Niepodległości. Z pewnością też,
analogicznie do tegorocznego Roku Conrada, ubiegłorocznego Sienkiewicza,
jeszcze wcześniejszego Żeromskiego itp., uczczony zostanie wybitny polski (lub
z polski pochodzący) pisarz. Jaki? Ja proponowałbym nadanie przyszłemu rokowi
zbiorowego patrona: polskiego grafomana. Dlaczego przyszłemu? Bo właśnie
dwieście lat przed nim, na początku 1818 roku zjechał do Warszawy Kajetan
Jaksa-Marcinkowski.
Szturm salonu
W
Warszawie roku 1818 liczył się tylko jeden literacki salon. W pałacu Czapskich
przy Krakowskim Przedmieściu (dziś mieści się tam Akademia Sztuk Pięknych)
należącym do arystokraty generała Wincentego Krasińskiego, wcześniej oddanego
dowódcy polskich gwardzistów Napoleona, teraz adiutanta i także gorliwego
zwolennika cara Aleksandra I, zbierało się towarzystwo najwybitniejszych – jak
o sobie zwykli mawiać – polskich piór i głów, chętnie zapraszających także
młodych aspirantów do roli wybitnych pisarzy, filozofów, publicystów. Brylowali
tam między innymi: Julian Ursyn Niemcewicz, dramaturg, publicysta, historyk;
Kajetan Koźmian, poeta i jeden z wyższych urzędników oświatowych Królestwa;
Franciszek Dzierżykraj-Morawski, pułkownik, później generał wojsk Królestwa
oraz poeta; Ludwik Osiński, poeta, tłumacz klasyków, dramaturg i dyrektor
Teatru Narodowego.
Pewnego
dnia, na obiedzie pojawił się Kajetan Jaksa-Marcinkowski – przybysz w Wołynia,
trochę po trzydziestce, odznaczający się wyraźnym (pod opiętym, źle skrojonym
frakiem nie pierwszej nowości) brzuszkiem i zabawną fizjonomią. Starzy bywalcy
natychmiast spostrzegli wielką chęć nowego do deklamowania swoich wierszy,
zwłaszcza w obecności dam. Jaksa, inaczej niż inni debiutanci, nie miał w sobie
żadnej nieśmiałości, wręcz natrętnie domagał się słuchania jego wierszy i
improwizacji.
Skąd
biedny jak mysz kościelna i niemający żadnych cenionych w towarzystwie zasług
Marcinkowski wziął się w tak wysokich progach? Wcześniej, oprócz innych swoich
urzędniczych i nauczycielskich zajęć, był przedtem także inspektorem szkolnym
na Wołyniu. Było to przed rokiem 1812, kiedy polskie szkolnictwo pod zaborem
rosyjskim cieszyło się jeszcze autonomią, co w guberniach ruskich wykorzystał
Tadeusz Czacki, generalny wizytator, do budowania niemal od podstaw systemu
polskich szkół średnich. Jaksa dał się poznać samemu Czackiemu jako bardzo
sprawny i rzutki urzędnik, zapewne też wszedł ze swoim przełożonym w
przyjacielskie relacje. Czacki, wuj generała Krasińskiego, zmarł w roku 1813,
ale kilkuletnia zawodowa podległość oraz prywatna znajomość z tak wybitnym
oświeceniowym intelektualistą i bywanie u niego w domu oraz listy polecające od
rodziny Czackich, były wystarczającą rekomendacją, aby ośmielić wołyńskiego
poetę do zameldowania się u gospodarza warszawskiego salonu. Jaksa zaczął być
zapraszany na spotkania literatów odbywające się przy okazji obfitych śniadań i
kolacji, co było dla niego tym cenniejsze, że nie posiadał chwilowo stałej
posady.
Cóż
o zabawnym przybyszu wiedziano? Tyle, że dotychczas, jak wspominał Franciszek
Salezy Dmochowski, śmieszył znawców, a
zajmował prostodusznych wierszami swoimi na Wołyniu. Przybył potem do Warszawy,
chcąc w tym ognisku literatury zajaśnieć swoim talentem. Przywiózł z sobą list
rekomendacyjny do generała hrabiego K[rasińskiego], nie wiedząc o tym, że w nim przywozi zarazem tę samą śmieszność,
którą go obsypywano na Wołyniu. Czy Dmochowski, który, nota bene, nie był
bezpośrednim świadkiem pojawienia się Jaksy w salonie Krasińskiego – miał
wówczas niespełna 17 lat i zaczynał studia na Uniwersytecie Warszawskim – miał
słuszność, pisząc, że Jaksa przywiózł ze sobą śmieszność, której zaznał już na
Wołyniu? Wśród innych świadectw przeważają takie, według których przybysz pewny
był swoich literackich i towarzyskich sukcesów, zaznawał bowiem takich na
Wołyniu. Ale co wystarczało, by bawić damy z kresowych salonów, to
przedstawione śmietance warszawskich literatów o wszechstronnym filologicznym
wykształceniu, szczycących się nienagannością stylu i naśladownictwem greckich
wzorców, spotykających się, aby orzekać o stosowności lub niestosowności
utworów i przyznawać lub odmawiać piszącym miana prawdziwego poety – stawało
się zuchwalstwem.
Brylujący
w towarzystwie Kajetan Koźmian, znany z pryncypialnej odprawy, jaką nieco
później dał nieudolnym, według niego, „Balladom i romansom” Adama Mickiewicza,
i do końca życia utyskujący na to, że Polacy wolą czytać tak nieudolnych
wierszokletów jak Mickiewicz, Słowacki czy Goszczyński, nie krył nawet po
latach swojego oburzenia, że przybysz znikąd, człowiek o zabawnej fizjonomii i
z prowincjonalno-eleganckim czubem na głowie, wchodzi pomiędzy koryfeuszy, by
bez najmniejszego zażenowania czytać w ich obecności swoje poezje, a nawet
improwizować: Nieszczęśliwa myśl
zarozumiałego i biednego nieuka, puścić się do stolicy z uprzedzeniem, że w
niej znaczenia, sławy, a nawet fortuny dostąpi!
Biada obrażonym!
Wśród
bywalców obiadów fundowanych przez Wincentego Krasińskiego w Pałacu Czapskich
przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie (dziś mieści się tam warszawska
Akademia Sztuk Pięknych), nie brakowało w roku 1818 zdolnej literackiej
młodzieży, niektórzy z nich, za co byli gromieni przez skupionych wokół
Koźmiana zwolenników klasycystycznej poprawności, byli stałymi klientami
księgarń Zawadzkiego i Glücksberga, którzy sprowadzali książki zachodnich
przedromantyków i romantyków: Walter Scotta, Schillera, Shelleya, Byrona, a
także polskie nowości Kazimierza Brodzińskiego. Generał Krasiński uwielbiał
wysoką temperaturę odbywających się w jego domu dyskusji, chętnie więc
zapraszał młodych, aby mieć pewność, że rozmowa o literaturze zamieni się w
awanturę. Bywał więc u niego Antonii Edward Odyniec, bywał Seweryn Goszczyński.
Gospodarz z wysokości swojego fotela pytał któregoś z nich o pogląd na sprawy
literackie lub prosił o odczytanie wiersza, a po usłyszeniu odpowiedzi
zapraszał Koźmiana, Osińskiego lub Morawskiego do wyjaśnienia młodemu gościowi,
jak wielkim jest ignorantem i jak miernym poeciną, dowiedzenia mu, że nie ma
prawa wypowiadać się o literaturze, skoro, choćby, śmie pisać o wsi, nie
naśladując „Georgik” Wergiliusza. Za chwilę do koryfeusza dołączały chóry
pomniejszych pieczeniarzy generała, z których każdy miał ambicję wykpić
nieszczęsnego młodzieńca improwizowanym epigramatem.
Oczywiście
żarty robiono sobie nie tylko z młodych romantyków, ale i z tych, którzy
próbowali tworzyć według klasycznych kryteriów, a wśród nich próbował szczęścia
i Kajetan Jaksa-Marcinkowski. Bohaterowie takich seansów kpin i szyderstw
znosili je z pokorą, bo nie było wtedy w zwyczaju odcinanie się przez
aspirantów możnym i zasłużonym, a odmówienie uczestnictwa w salonie generała
Krasińskiego oznaczało wpadnięcie młodego literata w otchłań niebytu. Ale w
tymże 1818 roku pułkownik Morawski wystąpił na jednym z obiadów z wierszem
„Nowy Parnas”, w którym bezlitośnie zadrwił z literackiej młodzieży, a zwłaszcza
z jej przywódcy, pochodzącego z Wielkiego Księstwa Litewskiego bardzo zdolnego
poety Antoniego Goreckiego:
Nie dziwisz mnie, młodzieży, takim
rymów szałem;
Zawsze laur najtrudniejszy był twoim
udziałem;
Stworzyłaś nowy dowcip, nową polską
mowę,
Nowy gust, nowe rymy, nawet głoski
nowe.
I by całkiem odróżnić nasz wiek
dziewiętnasty,
Już nie w laury się stroisz, ale w
bujne chwasty.
I któż to nad wszystkimi pierwszeństwo
odnosi?
Ciebie to tym zwycięzcą Nowy Parnas
głosi,
Śpiewaku lasów pińskich, smorgoński
Pindarze!
Ty rozwalone Baki podniosłeś ołtarze
I gdzie nigdy nie dosiągł Koźmian i
Ogiński,
Tam ciebie z chmarą wierszy wzniósł
twój zapał piński.
A
dalej występowała litania nazwisk młodych poetów – warszawskich bywalców
salonów, acz z wyraźnym podkreśleniem ich prowincjonalnego pochodzenia – którzy
gonią Goreckiego, aby zabrać mu miano „smorgońskiego Pindara”. Wśród nich
nazwisko Jaksy: Pędzi z wołyńskich krain
Marcinkowski dzielny.
Wiersz
rozbawił setnie generała Krasińskiego, a jeszcze bardziej wspomnianych w nim z
atencją Koźmiana i Osińskiego. Jako druk ulotny (sfinansowany przez
Krasińskiego) zaczął krążyć wśród warszawskich mieszczan, do pałacu Czackich
niemających wstępu, ale zawsze ciekawych tego, co się dzieje w wysokich sferach
i zawsze chętnych do obśmiania szturmujących stolicę prowincjuszy. Mniej do
śmiechu było wymienionym z nazwiska lub pod łatwymi do rozszyfrowania
pseudonimami „podnosicielom ołtarzy Baki”. Ksiądz Baka, osiemnastowieczny autor
niezliczonych dewocyjnych rymowanek, był w towarzystwie warszawskich
klasycystów symbolem najgorszego literackiego gustu i niesmacznej potrzeby
zamęczania publiczności płodami swojej wyobraźni. „Nowy Parnas” napisany został
przez pułkownika Morawskiego i z inspiracji generała Krasińskiego – dwóch
bardzo wysokich dowódców wojsk Królestwa Polskiego – którym nie można odpłacić
pięknym za nadobne. Nie mógł tego zrobić Gorecki, który jako kapitan (zresztą z
piękną frontową kartą podczas niedawnych wojen napoleońskich) winien był
generałom cześć i posłuszeństwo.
Antoni
Gorecki – autor z całą pewnością przewyższający kunsztem i wyobraźnią
Morawskiego (Czyliż Morawski zazdrościł
Goreckiemu, bo tenże śmiało mógł iść w nim w zawód i nawet go oryginalnością
przewyższał?, pytał po latach Dmochowski) – po towarzyskim i ulicznym
sukcesie paszkwilu spalił gotowy już do druku swój tom wierszy i na ponad
dziesięć lat przestał pisać. Przestał także już na zawsze bywać w Pałacu
Czapskich wraz z podobnie urażonymi Gerardem Witowskim, Józefem Brykczyńskim,
Ferdynandem Chotomskim (on także po wydarzeniu nie uprawiał już własnej
poezji)… Wszyscy się obrazili, z wyjątkiem Jaksy. Choć i on miał do Morawskiego
pretensję o przypisany mu epitet „dzielny”. Dlaczego „dzielny”? Przecież był
Jaksa poetą, nie dzielność miała być jego atrybutem, ale natchnienie, lekkość
pióra, kunszt, poczucie miary!
Ludzka osobliwość
Reakcja
Jaksy, który zdawał się w ogóle nie rozumieć, że znalazł się w wierszu
Morawskiego jako przykład lichego poety – raczej widział się w roli
niezrozumianego – tak bardzo spodobała się bywalcom, że prosili go teraz coraz
częściej o czytanie swoich wierszy i o improwizacje. Przybysz z Wołynia nigdy
nie odmawiał, a towarzystwo miało okazję, aby bawić się udawanym zachwytem,
które obiekt brał za autentyczne wyrazy uznania i wymyślaniem złośliwości, na
które w ogóle nie zwracał uwagi. Dla
uciechy tych nowoczesnych Rzymian – pisał w literackim portrecie
Konstantego Gaszyńskiego Lucjan Siemieński – lubiących facecjami zaprawiać poobiednie godziny trawienia, znachodziła
się regularnie na każdym obiedzie komiczna figura parazyta i wierszoklety,
Jaxy-Marcinkowskiego. Można o nim powiedzieć, że to była żywa parodia
pseudo-klasycznej literatury; o ile koryfeusze powagi ubiegali się o
poprawność, jasność, harmonię stylu i wierszów, o tyle on pisał liche wiersze i
zawiązywał je tak łatwo rymami jak „kozom ogony”. Stąd pole do niewyczerpanych
żartów i drwin, tym uporczywszych i zjadliwszych, że Jaxa nie grzeszył potulną
skromnością, owszem odcinając się biorącym go na fundusz, często wyrzucał, że
on sam więcej napisał już i wydrukował, niż oni wszyscy razem wzięci przez
całe życie.
Jaksa
zyskał stały wstęp na śniadania i obiady u Krasińskiego, który też na stałe
udostępnił gościowi z Wołynia łóżko w klitce na poddaszu Pałacu Czapskich.
Goszczony
był także chętnie w domach Morawskiego, Koźmiana, którzy, odwiedzając z kolei
swoich znajomych z warszawskiej socjety, zabierali go ze sobą w charakterze
żywej osobliwości. Zabawa zaczynała się, gdy po posiłku Jaksa, zasiadał na fotelu,
wyciągał z kieszeni wydrukowany (dzięki finansowej pomocy Krasińskiego, który
wykupywał część nakładu, aby wręczać egzemplarze znajomym w charakterze
curiosum) tom lub kartki rękopisu i zaczynał czytać z gestem i miną – jak to
odbierali jego prześladowcy – niekrytego samouwielbienia. W takiej pozie
samouwielbienia uwiecznił go na jedynym zachowanym rysunkowym portrecie Jakub
Sokołowski. Gdy w pokoju były panie, Jaksa czytał wiersze miłosne, zalotnie
spoglądając słuchaczkom w oczy, gdy tylko panowie, poważne moralizujące bajki i
ody. Jeśli nie było młodzieży, czytał wyjątki z epopei komicznej „Gorset”
opowiadającej o próżnej hrabiance, która złożyła siebie w ofierze na ołtarzu
bóstw próżności i urody, zbyt mocno ścisnąwszy się gorsetem.
Czy
to, co Jaksa czytał, było w istocie tak fatalne? Z pewnością wczesne utwory
Jaksy nie były poezją wybitną. Jednak za wybitną poezję trudno przecież uznać
nadęte poemaciska Koźmiana, żarty poetyckie Morawskiego czy wiersze Gustawa
Olizara. Wiersze Jaksy są przegadane, przemądrzałe, naszpikowane nie wiadomo po
co odwołaniami do greckich i rzymskich klasyków – ale tak się wtedy właśnie
pisało. Osiemdziesiąt lat temu w swoim szkicu o Jaksie napisał Jan Stanisław
Bystroń: Stwierdzić należy, że „Gorset”
jest nawet dla dzisiejszego czytelnika wcale zabawny i da się z pewną
przyjemnością przeczytać, mimo dość prymitywnej formy wierszowej. (…) Nie jest to oczywiście wielka poezja, ale
na poemat heroikomiczny w klasycznym stylu zupełnie wystarcza. Dziś jest to
już ramota niemal nieczytalna, ale daję słowo, że wolałbym w piekle mieć za
jedyną lekturę „Gorset” Marcinkowskiego niż arcydzieło Koźmiana „Ziemiaństwo
polskie”.
Zabawy literatów
Bawiono
się nie tylko publicznymi występami Jaksy, ale także jego dziwactwami
prywatnymi. Krasiński pozwolił Jaksie mieszkać w pokoiku na poddaszu pałacu
dzielonym z jego sekretarzem Balińskim. Ten
Baliński – wspominał z uznaniem Kajetan Koźmian – był chłopiec dowcipny; stając w jednej stancji z Marcinkowskim, poznał
wszystkie jego śmieszności, podchwytywał je, uważał, donosił towarzystwu
zbierającemu się u generała i wobec niego wyprowadzał Marcinkowskiego na
przechwałki; zdradzał go w jego zwierzeniach, pismach, projektach, wyciągał na
spory z sobą, a stąd na zabawne sceny, wśród których Marcinkowski swoją miłość
własną narażał.
Po
skandalu z „Nowym Parnasem” Morawskiego i wycofaniu się grupy młodych lecz
uznanych już literatów, salon (który, acz bez Jaksy, jako „Salon warszawski”
sportretował Mickiewicz w III części „Dziadów”) zaczęli szturmować na ich
miejsce młodsi i mniej uznani. Zrobiła się wśród nich moda na udawane zachwyty
nad geniuszem Jaksy, tym trwalsza, że generał Krasiński wciąż bardzo dobrze się
tym bawił. Moda ta wkrótce znalazła swoją literacką realizację: posypały się
niezliczone wiersze, wierszyki, fraszki, epigramaty mniej czy (rzadziej)
bardziej udatnie parodiujące styl Jaksy, a także szyderczo opiewające jego
poetycki kunszt. Zabawa ta spodobała się także koryfeuszom, i Koźmian, i
Morawski uczynili przybysza z Wołynia motywem swojej twórczości.
Dwudziestotrzyletni Gustaw Olizar, nota bene, z urodzenia wołyński krajan
bohatera, przedstawił entuzjastycznie w towarzystwie przyjęty poemat „Jaxiada”,
którego istotnym motywem jest natchnienie dawane Jaksie przez ducha księdza
Baki:
Niezrównanego męża dzielne śpiewam
czyny,
Co zadziwił mieszkańców dzikiej
Ukrainy,
Który gwałtem chcąc Lechów oświecić
umysły,
Lotem orła znad Dniepru przeniósł się
do Wisły.
Muzo! Ba, i wy wszystkie Parnasu
dziewice,
Wieszczym natchnijcie duchem słabą
mózgownicę,
Niech dla Jaxy wiersz gładki jak z
procy wyleci,
Wszak on pierwszy z ubocznych Apollina
dzieci.
Po
latach, w pamiętnikach, Olizar wspominał swój literacki i towarzyski sukces z
widocznym zażenowaniem, wyraźnie dystansował się od dobrej zabawy, którą
sprawił bywalcom. Przyznaje wprost – i z wyraźnym czynionym sobie wyrzutem – że
zyskał sobie łaski „koterii literackiej” i stały wstęp na salony najpierw
poematem „Podróż na Parnas”, w którym obśmiewał wiersze Marcinkowskiego, za to
pozostałym gościom Krasińskiego jawnie i po nazwisku się podlizywał, a potem
„Jaxiadą”. Z dużą za to życzliwością wyrażał się o Marcinkowskim, który na pociechę naszego towarzystwa ze
swoimi rękopisami z Ukrainy do Warszawy przybył. Był on poniekąd pieczeniarzem
Krasińskiego, nie z potrzeby, nie z płaskości, bo to był zacny człowiek, ale z
nałogu próżnowania przy wygodach wielkiego domu. Na nim też się młode dowcipki
zaprawiali, a i weterani Parnasu wesołość swoją ochoczą spędzali.
Tu
może warto dodać, że wspominający po latach Jaksę bywalcy salonu Krasińskiego –
wśród nich syn Kajetana Koźmiana, Andrzej Edward – jednogłośnie twierdzili, że
oprócz nieokiełznanej potrzeby natrętnego prezentowania swojej twórczości,
właściwie nie miał on innych wad, a wręcz był jednym z niewielu prawdziwie
zacnych ludzi z otoczenia Krasińskiego. W środowisku, w którym aż huczało od
intryg, plotek, donosów, był ewenementem. Nawet Kajetan Koźmian, któremu nawet
po trzech dziesięcioleciach brakowało słów potępienia dla zuchwałości Jaksy
mającego czelność czytać swoje wierszydła w jego obecności, wspominał, że
wyjednując mu posadę płockiego wizytatora szkolnego, przekonywał decydentów, że
kandydat jest organicznie niezdolny do donosów i intryg, a przy okazji
pracowity i sumienny. Żyjący niemal wyłącznie dzięki proszonym śniadaniom i
obiadom (a kiedy już mu jeść dano, jadł, ile tylko zmieścił) Jaksa rzadko miał
grosz gotówki zarobiony na korepetycjach lub ze sprzedaży autografowanych
egzemplarzy swoich książek, ale kiedy miał, potrafił się dzielić. Zatrudnił
między innymi do przepisywania swoich wierszy do druku (choć równie dobrze mógł
sam przepisać) przymierającego głodem Seweryna Goszczyńskiego, nota bene,
wtedy, gdy ten został przez areopag z Pałacu Czapskich skazany na niebyt. Na Jaksę
każdy mógł liczyć, każdy mógł prosić go o pomoc, o wsparcie, choć nie o
protekcję, bo do tej Jaksa był niezdolny podobnie jak do donosu.
Ale
zacność nieszczęsnego poety nie zniechęcała dowcipnisiów, wśród których rej
zaczął wodzić generał Dzierżykraj-Morawski. Obmyślane przez niego kpiny z Jaksy
z reguły angażowały wielu uczestników i niemałe środki, często miały podobny
schemat, a więc polegały na jednoczesnym fałszywym hołdzie dla poety i
poniżeniu go. Kiedy Morawski wyjechał na ponad rok do Lublina, gdzie był
dowódcą brygady, zabrał ze sobą Jaksę, oferując mu utrzymanie oraz pomoc w
odnoszeniu artystycznych sukcesów na prowincji. Tam zapowiadał się z ludzką
osobliwością w znamienitych domach, uprzedzając uczestników wydarzenia, że będą
mieli do czynienia z zakochanym w sobie literackim nieudacznikiem. Czekały więc
już od progu na rozanielonego Jaksę hołdy i zachwyty, publiczność domagała się
wierszy i improwizacji, przyjmując każde z nich wiwatami. W odpowiednim
momencie wieńczono poetę wieńcem z róż, jednak szczególnie kolczastych,
pomiędzy które wpleciono jeszcze pokrzywy. Skądinąd wiemy, że w domach, do
których nie zdążyła jeszcze dotrzeć reklama generała Morawskiego, recytacje
Jaksy podobały się publiczności (choć bez entuzjazmów), zwłaszcza damom. Jednak
wykształcona publiczność literacka tamtych czasów nie odbiegała tak bardzo od
dzisiejszej: podobnie jak pragnęła zachwycać się tym, czym zachwycają się
arbitrzy elegancji i smaku, tak i chciała być do nich podobna w swoich
szyderstwach.
Zdarzyło
się i tak, że Morawski skłonił Jaksę do napisania komedii, którą polecił potem
zagrać zespołowi miejskiego teatru w Lublinie. Dużą część publiczności
stanowili oficerowie pozostającej pod jego komendą brygady, którzy w najmniej
odpowiednich momentach wznosili entuzjastyczne okrzyki i domagali się wyjścia
autora na scenę. Kiedy Jaksa wychodził, milkli, a wtedy reszta publiczności,
której przerwano przedstawienie, gwizdała, wyła i tupała. Innym razem, podczas
salonowego spotkania, w obecności Jaksy młody poeta przedstawiał się jako
wielbiciel talentu przybysza z Wołynia i czytał jego wiersz „Pobyt w Lublinie”.
Jednak w zakończeniu – będącym retoryczną prośbą do lublinian o dobrą pamięć po
pobycie poety – zmieniono:
Nadszedł moment rozstania, smutne
pożegnanie!
Może zawiść te wiersze położy pod
plackiem!
Lecz pomni, żem was sławił pod niebem
sarmackiem,
Proście mnie na obiady za te cztery
kartki
W niedziele, poniedziałki, wtorki,
środy, czwartki.
A w piątki i soboty, obywszy się
kaszą,
Do zgonu pościć będę na intencję
waszą.
Łyżka rosołu
W
ogóle bardzo częstym motywem dowcipów mecenasów Jaksy – Krasińskiego i
Morawskiego – a także ich akolitów było uzależnienie obiektu od ich materialnej
pomocy, właśnie owo pieczeniarstwo, pozwalanie na robienie z siebie pośmiewiska
za obiady i dach nad głową. Jednak, jak to bywa chyba z reguły, możni
dowcipnisie byli szczególnie wrażliwi na podobne facecje kierowane w swoją
stronę. Wspominał Franciszek Salezy Dmochowski, że pewnego razu po seansie
dobrej zabawy z Jaksy pozwolił sobie na zaimprowizowanie epigramatu:
Przeto, żem rolę głupca grał u twego
stołu,
Zbyt drogom ci zapłacił za łyżkę
rosołu.
Na
te słowa, Morawski i Krasiński zapłonęli
i zamilkli, po czym zaczęto mówić o czym innym, a po obiedzie Osiński wziąwszy
mnie na stronę, rzekł:
– Jakże niepotrzebnie wyrwałeś się z tym
konceptem! Krasiński się obraził, a Morawski wiesz, że cię od dawna nie lubi.
Jaksa
nieodmiennie przyjmował udawane hołdy tak, jakby były prawdziwe, jakby nie miał
zdolności odczytywania ironii, a tym bardziej dłuższego niż dzień pamiętania
uczynionych mu krzywd. Jednak nie był wcale impregnowany na obrazę, ból czy
poniżenie. Gustaw Olizar wspominał także jedną z zabaw, które kosztem przybysza
z Ukrainy sprawiło sobie towarzystwo pod wodzą Krasińskiego: Żarty i pogadanki literackie zaczynały się
zwykle od śniadania. Na jednym z nich podano kotlety en papillotes, zawijane,
jak wiadomo, w papierze; ale tym papierem były kartki drukowane jakiegoś
poematu Jaksy. Sam amfitrion (gospodarz – JG) przy rozwijaniu pierwszego kotleta obruszył się jakoby na brak
literackiego smaku swego kucharza, śmiejącego wierszami Jaksy kotlety zawijać…
Dalej śmiech i przekąsy; a Marcinkowski, powstawszy z miejsca, godnie, bo
spokojnie, wyrzekł te słowa: „Panie generale! Złe wiersze pisać, może być wadą
rozumu, ale nieszkodliwą, bo nawet jak widzę, wesołość wywołują. Lecz we
własnym domu upokarzać zaproszonego gościa, jest wadą serca… Tym szkodliwszą,
że nas odziera z uznanej staropolskiej cnoty gościnności”. Po czym wyszedł.
Próżne były wybiegania za nim po schodach i ekskuzy Krasińskiego; Jaksa
dowiódł, że jest szlachcicem i nie wrócił. Gospodarzowi wielki wstyd, a nam
wszystkim żal i upokorzenie.
Gniew
Jaksy, a także wstyd gospodarza oraz żal i upokorzenie jego gości nie trwały
długo i znów można było się jego kosztem dobrze bawić. Dowcip z kotletami i tak
należy uznać za jeden z bardziej wyrafinowanych, bo na co dzień dominowały
takie, jak oblanie Jaksy, który zasnął przy pisaniu wierszy, kubłami lodowatej
wody i zarykiwanie się nad jego lamentami po zniszczonych w ten sposób
rękopisach.
Wiatr w salonie
Warszawska
kariera Jaksy trwała nieprzerwanie niemal 10 lat. Jeszcze w 1827 roku
osiemnastoletni Konstanty Gaszyński zapragnął powtórzyć sukces Olizara i
zaprezentował sążnisty poemat „Jaxiada”, dzięki któremu zyskał bilet na obiady
w Pałacu Czapskich i wstęp do redakcji warszawskich pism, a także osobistą
sympatię generała Krasińskiego. Ale w roku 1828 salon arystokraty rozsypał się
jak domek z kart. Sąd sejmowy rozpatrywał sprawę członków zdekonspirowanego
Towarzystwa Patriotycznego oskarżonych o zdradę stanu, a więc zagrożonych nawet
karą śmierci. Posłowie-sędziowie wydali wyrok salomonowy, uwalniając
oskarżonych od najsroższego zarzutu, a skazując ich na niedługie więzienie
tylko za przynależność do tajnej organizacji. Krasiński wiedział, że sam cesarz
interesuje się sprawą, złożył więc głośne votum separatum. A Warszawa
wiedziała, że generał ostrzy sobie zęby na stanowisko namiestnika. Król życia i
ulubieniec publiczności z dnia na dzień został objęty towarzyskim bojkotem, a
po jego gwarnym wcześniej salonie zaczął hulać wiatr. Zostali tylko
najwierniejsi: Koźmian, Osiński, Gaszyński… I Jaksa.
Ale
w nowej sytuacji, kiedy salonowcom nie było już do śmiechu, wołyński poeta, jak
wcześniej bawił, tak teraz nudził. Hrabia generał wymówił mu kwaterę i obiady,
a Koźmian z Osińskim, aby uratować pogardzanego wierszokletę od śmierci
głodowej, wynaleźli mu posadę inspektora szkół w Płocku. Cokolwiek o tym
Koźmian sądził, nie była to wyłącznie synekura. Jaksa miał kwalifikacje do
stanowiska. Miał przecież doświadczenia wołyńskie, a sprawą edukacji
interesował się żywo. Oprócz niewysokiej jakości twórczości poetyckiej, napisał
też i wydał rozprawę „Rzut oka na
stan tegoczesny oświecenia w Polscze i sposoby dalszego rozwinięcia instrukcyi
krajowey”, zaskakująco
kompetentną, świadczącą o bardzo dobrej znajomości systemów szkolnictwa w
Europie, o umiejętności ich porównania i krytycznej oceny, o znakomitym
rozeznaniu w problemach edukacji na ziemiach polskich i umiejętności
zaproponowania sensownych reform.
Ale
dla poety, który zaznał stołecznych triumfów – prawdziwych czy wydumanych –
wyjazd do Płocka był zesłaniem, a zakaz pisania (którego nie przestrzegał), czy
też tylko publicznego prezentowania swojej twórczości – życiową klęską. Jaksa
na prowincji marniał dosłownie w oczach, a w tym czasie w Warszawie
przerzedzeni akolici Krasińskiego jeszcze od czasu do czasu zabawiali się choćby
wspomnieniem przybysza z Wołynia. Dzierżykraj-Morawski napisał odę, którą
uważał chyba za świetną, bo jeszcze po dziesięcioleciach włączał ją do
wydawanych własnym sumptem wyborów swoich poezji:
Do
milczącego Jaxy
Sowo Minerwy, perło Apolla,
Szczytna topoli w poetów klombie,
Ty coś tak piękne grywał nam sola
Na Feba Trąbie.
Sławny pijaku krynic parnaskich,
Coś Bielawskiego, coś Jacka przepił,
Któż ci na wieczny smutek Morawskich
Gębę zalepił?
Był czas, gdy jeden Bóg nas prowadził,
I przyjacielskie godził nam lutnie,
A każdy z nas się na koncept sadził,
Kto lepiej utnie.
Wtenczas to jakby Etna wzburzona,
Wiersześ nam miotał, wierszem grzmiał,
ryczał.
Dziarski twój pegaz zadarł ogona,
Wierzgał i kwiczał.
Każden ci wprawdzie łatki przypinał,
Lecz i tyś dowiódł, że umiesz kąsać:
Poznał świat wówczas, co za kryminał
Jaxą potrząsać.
I skądże po tej bójce tak grackiej
Milczysz na wieczne dni mych zatrucie.
Zapiej! Ach zapiej – grzędy sarmackiej
Sławny kogucie!
Kiedy
tuż przed wybuchem powstania listopadowego, lub tuż po wybuchu, Jaksa wrócił do
Warszawy, był już cieniem człowieka. Zapewne po udarze mózgu – świadkowie
wspominają o jego bełkotliwej mowie i ogromnej trudności w dobieraniu słów –
także z wyraźnymi symptomami rozszczepienia osobowości. Pierwsze kroki
skierował ku domom Krasińskiego i Morawskiego – przygotowawszy wcześniej
pozbawione sensu i deklamowane bełkotem ody na ich cześć – ale u nich już ani
dachu nad głową i łyżki rosołu, ani audytorium nie znalazł. Znalazł za to w
szpitalu dla obłąkanych prowadzonym przez Panny Miłosierne, ale długo już tam
nie zabawił. Zmarł najprawdopodobniej tuż po klęsce powstania. Kajetan Koźmian, wybitny
moralista swojego czasu i miejsca, a jednocześnie świadek i uczestnik
warszawskiej epopei Jaksy, widział po latach w jego losie głęboki etyczny sens:
Nieszczęśliwa myśl zarozumiałego i
biednego nieuka, puścić się do stolicy z uprzedzeniem, że się w niej znaczenia,
sławy a nawet fortuny dostąpi! Gdyby był przyjechał bez pism, bez dumy, bez
natręctwa, które tak bliskie jest podłości, gdyby się chciał był uczyć, douczyć
i milczeć, byłby nawet poważany i lubiony, ale przez próżność wpadł we
wszystkie rodzaje śmieszności, które są jej karą, a przynajmniej ją wywołują.
Grafomani i grafomanki
Figury
grafomanów (czyli po prostu pisarzy piszących źle, dużo i nastręczających się
ze swoją produkcją publiczności – sam termin „grafoman” wchodzi w naszym kraju
w użycie dopiero z początkiem XX w.) w dziejach polskiej kultury literackiej
pojawiają się często tam, gdzie istnieją zintegrowane i zhierarchizowane
środowiska. Bywalcy obiadów czwartkowych u Króla Stasia mają swojego,
wspominanego zresztą w wymierzonych w Goreckiego i Jaksę wierszach generała
Morawskiego, Józefa Bielawskiego. Ów twórca komedii, pierwszy dyrektor Teatru
Narodowego, a także niezmordowany producent okolicznościowych ód, został w
obecności króla złośliwie sparodiowany przez księcia Adama Kazimierza
Czartoryskiego, a że – inaczej niż Jaksa – zareagował na to nie równie
złośliwym epigramatem, ale wybuchem wściekłości, odtąd stał się bohaterem
„bielawsciady” – zalewu mniejszych i większych utworów jawnie bądź ukrycie
wyszydzających jego twórczość i charakter. Pisali te utwory, ku wielkiemu
zadowoleniu króla, Kajetan Węgierski, Trembecki, Benedykt Hulewicz, Franciszek
Ksawery Dmochowski (ojciec Franciszka Salezego) i niezliczeni pomniejsi. Kiedy
Rzeczpospolita upadła, a wraz z nią królewski dwór i mecenat, nazwisko
Bielawskiego było już synonimem złej poezji, a jego nosiciel próżno wystawał ze
swoją twórczością (wcale nie gorszą niż tworzona przez jego gnębicieli, badacze
do dziś np. przypisują Trembeckiemu utwory Bielawskiego i na odwrót) w
antykamerach magnackich pałaców i przedsionkach redakcji. Właściciel patentu
grafomana zmarł w nędzy w 1809 roku.
Wyśmiewano
się z Jacka Przybylskiego (również występuje w wierszu „Do milczącego Jaxy”)
wielkiego erudyty o plebejskim pochodzeniu, znawcy języków starożytnych,
tłumacza Homera, Hezjoda, Wergiliusza i Owidiusza, oraz – na swoje nieszczęście
– nieudanego reformatora polszczyzny. W latach 60. i 70. XIX wieku warszawscy
inteligenci zabawiali się ironicznym uczęszczaniem na deklamacje Sotera
Rozbickiego, który skoro został uznany grafomanem i odcięty od redakcji,
prezentował swoje utwory we własnej kawiarni. Przybyszewszczycy bawili się szyderstwami
z twórczości Lucjana Rydla i Jana Lemańskiego. Julian Tuwim zapoczątkował wśród
przybocznych skamandrytów modę na wyszukiwanie grafomańskiej literatury z
przeszłości, a w środowiskach literackich i wśród wybrednej publiczności dobrze
jest ponarzekać na grafomanów wymienionych czy niewymienionych z nazwiska
naprzykrzających się redakcjom ze swoją produkcją. Dowcipkowanie zyskuje
dodatkowy smaczek, bo jest to właśnie czas względnej emancypacji, kiedy do
rzesz grafomanów męskich dołączają grafomanki. Tadeusz Wittlin, redaktor
„Cyrulika Warszawskiego” i fraszkopisarz z dumą wspominał jeszcze w latach 80.
jeden ze swoich najwybitniejszych utworów, oraz okoliczności jego
zaprezentowania publiczności Instytutu Propagandy Sztuki:
Sala jest wyprzedana. Zajmując nasze
miejsca na estradzie, dostrzegamy twarze intelektualnych małżeństw znajomych z
kawiarń, teatrów, teatrzyków, wernisaży i dancingów. Tym stałym bywalcom
doskonałych kabaretów politycznych Qui Pro Quo i Morskie Oko niełatwo dogodzić
ani zaimponować lub skłonić ich do śmiechu.
Zdjęty tremą Wittlin wychodzi przed tak wybredną publiczność i czyta swoją
fraszkę zatytułowaną „Podstęp redaktora”:
Przyszła do mnie grafomanka
Z tomem groźnych wierszy.
Rzekłem: „Tam jest otomanka,
Rozbierz-że się, grafomanka”.
Gdy skończyła się sielanka,
Odsapnąłem pierwszy,
Rzekłem: „Odejdź, grafomanka,
Nie drukuję wierszy”.
Przyjęty zostaję nadspodziewanie
dobrze. Publiczność zanosi się od śmiechu i wali brawo.
Głośne
szyderstwa z grafomanów zapraszanych do kawiarnianych stolików były w zwyczaju
wśród akolitów Hłaski, wśród akolitów Grochowiaka, a Roman Śliwonik szczycił
się laniem grafomanów – zwłaszcza tych mizernej postury i pokojowego
usposobienia – po mordzie.
Grafoman,
szturmujący ze swoją żałosną i obfitą produkcją literacki Parnas mężnie
broniony przez pisarskich koryfeuszy i uznanych przez nich za zdolnych
aspirantów, jest to postać pełniąca w polskiej kulturze literackiej i
inteligenckiej bardzo istotną funkcję, która zasługuje i na dogłębne zbadanie,
i na odpowiednie uczczenie. Może właśnie rok 2018 ogłoszony rokiem grafomana
byłby stosownym uczczeniem i upamiętnieniem tej doniosłej roli? A jeśli nie, to
może ulica Grafomanów, mała tablica pamiątkowa na Krakowskim Przedmieściu w
Warszawie albo choćby światełko zapalone podczas literackich zaduszek?
Komentarze
Prześlij komentarz