Wujo, bańka i Bania
Często odwiedzam osiedle na Woli, na którym spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość, a kiedy odwiedzam, niemal zawsze spotykam kolegów sprzed lat. Tak się jakoś na tym osiedlu poukładało, że wielu moich rówieśników i rówieśnic nie powyprowadzało się z domów rodzinnych, ale urośli i dorośli, mieszkając z rodzicami i dziadkami, potem zyskiwali nieco życiowej przestrzeni dzięki naturalnemu ustępowaniu starszych, w pokojach po dziadkach i wujkach zakładali własne rodziny, płodzili dzieci, które należne sobie miejsce do życia zyskają pewnie również wraz z odejściem zaprzeszłego pokolenia. I dzięki temu zjawisku mogę teraz od czasu do czasu spotkać tego czy tamtego znajomego z dzieciństwa, z którymś przybić piątkę i zamienić dwa zdania, z innym minąć się w bezpiecznej odległości i z zapewne wzajemnym niewypowiedzianym żalem, że tamten nie poznaje kolegów. Jeszcze dwadzieścia, może nawet piętnaście lat temu podchodziło się do takiego z okrzykiem: „No co ty, ludzi nie poznajesz?”, i dostawało w zamian szerokie zapewnienie, że ludzi z podwórka, z osiedla przecież nie można zapomnieć.
A kilka dni temu miałem na swoim dawnym osiedlu jedno z licznych spotkań z bardzo charakterystyczną parą. Wysoki i bardzo chudy pięćdziesięciolatek o twarzy starca; zawsze z rękami w kieszeniach, wyjmuje je tylko po to, żeby przypalić papierosa, którego dopala bez wyjmowania z ust, potem wypluwa, chwilę odkasłuje, wypluwa to, co właśnie odkasłał, po czym zatrzymuje się, znów wyciąga ręce z kieszeni z kolejnym papierosem i zapalniczką. I uczepiona obiema dłońmi jednej z tych rąk w kieszeniach drobna czterdziestoparoletnia staruszka. Idzie dziwnym, niepewnym krokiem, nieco bokiem do drogi, a zwrócona ku niemu; zatrzymuje się na chwilę wtedy, kiedy i on, wypuszcza jego rękę na chwilę z objęcia, a potem znów mocno chwyta. Można mieć wrażenie, że gdyby puściła go w marszu, natychmiast by się przewróciła.
Ta para to Wujo i Bania. Są oni ewenementem, bo zaczęli ze sobą chodzić jeszcze w podstawówce, jakieś trzydzieści pięć lat temu. Podstawówkowe miłości z reguły znikają jak szron z trawy przy najmniejszym podmuchu porannego wiatru, a ich miłość, której początku byłem świadkiem, trwa.
Pewnie kiedyś wiedziałem, jak Wujo ma na imię, a nawet jak na nazwisko, dziś już nie pamiętam. Kiedy Bania i ja mieliśmy po dwanaście, może trzynaście lat, Wujo miał już co najmniej piętnaście. Ale chodził wciąż do podstawówki, nie naszej, sąsiedniej, zresztą chyba nawet nie do ósmej, ale do siódmej klasy, repetował co najmniej dwa razy. A poznałem go w kaplicy przy kościele świętego Wawrzyńca, do której, z tego co pamiętam, we wtorki na 17.30, chodziłem na religię. Chodziłem z kilkoma kolegami z klasy, i ze szkoły, ale przychodzili tam też nasi rówieśnicy z innych szkół, a wśród nich sporo od nas starszy Wujo. Nie pamiętam, czy na religię z naszą akurat grupą dlatego, że dobrze się czuł wśród młodszych chłopaków ze swojego podwórka, czy może i na religii zdarzało się repetowanie.
Kościół świętego Wawrzyńca położony jest między cmentarzem prawosławnym a ulicami Wolską i Redutową, w dość dużym oddaleniu od osiedli mieszkalnych. Dla chłopaków z naszej grupy jedną z kilku atrakcji katechizacji w tym akurat kościele było to, że można było tam iść przez pozostałości wałów obronnych, którymi jeszcze w siedemnastym wieku otoczono Warszawę, a które odegrały swoją militarną rolę podczas powstań kościuszkowskiego i listopadowego oraz obrony Warszawy we wrześniu 1939 roku. „Nasze” wały ciągnęły się wzdłuż muru ogromnego cmentarza prawosławnego od strony Redutowej, a między wałami a ulicą były wtedy gospodarstwa ogrodnicze, dzięki czemu wędrowaliśmy na religię w całkowitej izolacji od miasta. Było oczywiste, że chodzimy na religię bandą, w naszym chłopackim towarzystwie. Spotykaliśmy się przy wejściu na wały koło maleńkiego cmentarza karaimskiego, dłużej lub krócej czekaliśmy, aż zejdą się chłopaki z podwórek położonych po obu stronach Redutowej i szliśmy już w kilku, kilkunastu.
W roku, o którym mówię, razem z Pawłem, Grześkiem, Piotrkiem, chłopakami właśnie z drugiej strony Redutowej, zaczął przychodzić Wujo. Bardzo nam szybko zaimponował, i to z wielu powodów. Był dużo starszy i już wtedy palił papierosy. To znaczy, nie popalał od czasu do czasu, jak my po krzaczorach, tylko regularnie i jawnie. Palił radomskie, mocno się zaciągając, niemal do samego filtra. Czasem podsuwał żarzącego się papierosa któremuś z nas pod nos.
– Chcesz se pojarać?
A kiedy poczęstowany brał obśliniony filtr do ust, Wujo ostrzegał:
– Tylko nie przeciągnij!
A potem mówił:
– Dobra, starczy ! – i odbierał. Nie wiem, jak moim kolegom, ale mnie przy tym częstowaniu nogi się trzęsły ze strachu. Wujo dawał „se pojarać”, kiedy tylko przyszła mu ochota, nie zważając na to – a ja zważałem! – że jesteśmy w miejscu publicznym, na naszym osiedlu, wkoło pełno dorosłych, może się trafić ktoś z sąsiadów, znajomych rodziców, nauczycieli. A nie przyjąć i głupio, i strach. Strach obrazić Wuja.
Strach tym większy, że Wujo umiał walić z bańki. W waleniu z bańki Wujo był mistrzem. Uderzał zawsze znienacka i nigdy nie chybiał. Wymagało to od niego doskonałego treningu, niezwykłej prędkości i gibkości, bo wysoki nawet jak na swój wiek Wujo walił z bańki przede wszystkim swoich kolegów (nie widzieliśmy, żeby uderzył kiedykolwiek kogoś obcego), a zadawał się najchętniej z takimi jak my, młodszymi od niego o kilka lat i z nosami niżej od jego czoła o co najmniej dwadzieścia centymetrów. Wujo walił z bańki z boku, z prawej lub lewej strony, uderzał tuż nad lub tuż pod okiem, i pieczętował w ten sposób uderzonego tak zwaną pizdą, która, w zależności od siły uderzenia i właściwości osobniczych, otaczała oczodół od kilku dni, do kilku tygodni, zmieniając kolory od hematytu i galeny, magnetytu, lapis-lazuli i mocnego ametystu, przez szmaragdy i turkusy, soczyste malachity, głębokie szafiry i blednące chryzoprazy, limonity i syderyty aż do słomkowych bursztynów. Kiedy Wujo, rzadko, uderzył centralnie, tuż nad, lub w samą nasadę nosa, uderzony przez kilka tygodni nosił podobnie barwne pingle.
Nie trzeba chyba dodawać, że oprócz tych długofalowych efektów uderzenia przez Wuja z bańki, doświadczaliśmy też natychmiastowych: kto oberwał, zazwyczaj natychmiast padał i zanosił się płaczem. Wstydziliśmy się tego płaczu jeden przed drugim bardzo, a potem wstydziliśmy się pizd pod okiem, które przypominały wszystkim dookoła, że dwunasto-, może trzynastolatek potrafi się jeszcze zanieść płaczem jak przedszkolak. Ale w pewnym momencie chyba wszyscy doświadczyliśmy już szlochu u stóp Wuja i reszty bandy, więc nie było już nikogo, kto by mógł zgrywać kozaka większego niż pozostali. Z tego, co pamiętam, to jeśli któryś z nas już raz dostał od Wuja z bańki, to później już nie dostawał, chyba że zrobił coś wołającego o pomstę do wujowego nieba („Chodzą słuchy, że rozpuszczasz jakieś plotki na mój temat” – powiedział kiedyś Wujo do Mariusza. „Jakie plotki? Ja? Nie!” – Mariusz na to. „Ale słuchy chodzą” – na to Wujo i bach! Z bańki). Teraz wyobrażam to sobie tak, że Wujo, starszy od nas, bardziej doświadczony, ale mający niewiele innych życiowych umiejętności poza waleniem z bańki, inicjował nas w ten sposób do swojego towarzystwa, swojego świata i systemu wartości.
Zresztą pizdę pod okiem najczęściej z nas wszystkich obnosił właśnie Wujo. My wiedzieliśmy, skąd się brały nasze, ale skąd brały się pizdy Wuja? Paweł twierdził, że Wujo jednak nie zawsze bywa tak precyzyjny jak przy nas, kiedy trafi na bardziej dynamicznego niż my sparingpartnera, zdarza się, że trafi nie czołem w istotny punkt nad lub pod okiem, ale właśnie tym punktem nad lub pod okiem w czoło. Piotrek obstawał przy tym, że pizdy pod okiem Wuja produkuje jego ojciec, czy też ojczym, nie bawiąc się zresztą w szlachetną szermierkę bańką, ale używając do tego różnych twardych przedmiotów, które akurat znalazł w zasięgu ręki. Grzesiek, który chciał zawsze uchodzić za jego najbliższego kolegę, mieszkał zresztą na tej samej co Wujo klatce schodowej dziesięciopiętrowego bloku, wspominał coś o jakimś tajemniczym Lechu, który wyszedł właśnie z więzienia i coś tam miał do Wuja. Samego zainteresowanego oczywiście nie pytaliśmy, wychodząc z założenia, że w stosunku do człowieka, który umie walić z bańki, należy być szczególnie delikatnym.
Któregoś razu Wujo wszystkich nas zaskoczył. Zjawił się na miejscu zbiórki w towarzystwie dwóch dziewczyn. Żeby to dziewczyn. Obie chodziły do mojej klasy, jedna z nich była to Madzia, a druga właśnie Bania. Po latach mogę, już rzeczowo, bez żalu, i bez poczucia winy, wspomnieć, że w mojej klasie to, co dziś w opisach sytuacji panującej w niektórych szkołach i innych dziecięcych społecznościach, nazywa się mobbingiem, przemocą, prześladowaniem, było na porządku dziennym, granica między byciem katem a ofiarą była płynna. Wszyscy byliśmy dla siebie okropni, do tego stopnia, że nawet jeśli ktoś doznał od kolegów upokorzenia, którego wspomnienie dziś pewnie od siebie na wszystkie możliwe sposoby odpędza, wtedy traktował to jako coś oczywistego i nazywał najwyżej dokuczaniem. A dzieci przecież dokuczają sobie wzajemnie – prawda to stara jak świat.
Jednak Madzię i Banię prześladowaliśmy ewidentnie. Madzię może trochę mniej – Banię bardziej. One obie trzymały się razem od pierwszej klasy, siedziały w jednej ławce, mieszkały w tym samym bloku – o małą uliczkę od mojego podwórka – i na tej samej klatce schodowej, były, zdaje się, kuzynkami. Madzia wyższa, smukła, z grubym burawym warkoczem, Bania chudziutka, drobniusieńka, w wielkich okularach o bardzo grubych szkłach, w czasie, o którym mówię, wyglądała raczej na dziesięcio- niż trzynastolatkę. Na imię miała Beata, a Banią była dlatego, że miała babcię, która, kiedy byliśmy jeszcze mali, często wychylała się przez okno i wołała na całe podwórko:
– Beania! Beania! Gdzie jesteś, skarbeńku? Beania, pokaż no się babci!
A my wrzeszczeliśmy wtedy do Bani:
– Baania! Baania! Skarbeńku, babcia cię szuka! Baania!
Bania się wtedy bardzo mocno i bardzo zabawnie obrażała, więc już nikt z nas inaczej do niej nie mówił, jak Bania, przez długie „a”, albo krótkie. To przezwisko przylgnęło do niej na zawsze.
Już w którejś z pierwszych klas Bania dostała na lekcji ataku padaczki, padła pod tablicą i zaczęła się trzęść. Nasza wychowawczyni najpierw na sporą chwilę zaniemówiła, później podeszła do niej, przyklęknęła i wyciągnęła rękę, ale kiedy dotknęła trzęsącego się ciałka, cofnęła ją z wyrazem jakiegoś przerażenia i obrzydzenia na twarzy. Jeszcze kilka razy powtarzała próbę i cofała rękę, krzycząc:
– No przestań! No przestań! Co ty wyprawiasz!
A potem przez wiele lat mieliśmy, chłopcy z klasy, taką zabawę: podbiegał któryś do Bani, oczywiście przytomnej, wyciągał prędko rękę, nie dotykał, tylko cofał jak przerażony i wrzeszczał:
– No przestań! No przestań! Co ty wyprawiasz!
A kiedyś któryś wpadł na pomysł, żeby tego krzyczącego i wyciągającego rękę popchnąć na Banię tak, żeby już nie mógł jej nie dotknąć. I powiedział wtedy:
– Syf!
I od tej pory zabawa na tym, żeby podbiegać do Bani z tymi okrzykami, ale nie dać się na nią wepchnąć, a jak już się dało, ścigać chłopaków tak długo, aż się któregoś dopadło, popchnęło i krzyknęło: „Syf!”. Zabawa zaostrzała się, kiedy zadzwonił dzwonek. Wszyscy wtedy uciekali, wbiegali do klas, zamykali się od środka, ktoś tam kiedyś nawet wbiegł do gabinetu dyrektorki, która siedziała w środku, i zaparł drzwi całym ciałem. Bo kto po dzwonku został zasyfiony, był taki już do końca dnia, nikomu nie wolno było z nim rozmawiać, ani go dotknąć, trzeba było koło niego przechodzić z teatralnym obrzydzeniem.
Ponieważ Madzia wciąż przebywała z Banią, uważaliśmy ją za zasyfioną już nieodwracalnie, staraliśmy się omijać i nie dotykać. Tym większe było nasze niedowierzanie, kiedy Wujo przyszedł na spotkanie całej bandy właśnie z Madzią i przylepioną do niej jak zwykle Banią. Nic wtedy nie powiedział, ale wyjaśnił nam potem Grzesiek, że Madzia jest teraz dziewczyną Wuja. Grzesiek nie chodził do naszej klasy, nie znał więc istotnych szczegółów. Ale Mariusz, Krzysiek, Piotrek i ja byliśmy prawdziwie tą sytuacją przerażeni. Patrzyliśmy na siebie wielkimi oczami, ale nie wymieniliśmy poglądów w tej sprawie, słusznie chyba wychodząc z założenia, że do dobrego tonu należy uszanowanie prywatności człowieka nielubiącego plotek na swój temat, a przy okazji umiejącego walić z bańki.
Chodziliśmy więc od tej pory na religię po siedemnastowiecznych wałach bandą chłopaków z dwiema dziewczynami, z których jedna była syfem.
Kościół świętego Wawrzyńca ma na środku spadzistego dachu maleńką wieżyczkę, która podobno i przy obronie Warszawy od strony Woli podczas powstania listopadowego („W starym kościółku na Woli został jenerał Sowiński. Starzec o drewnianej nodze, i wrogom się broni szpadą.” – wszyscy pamiętamy), i podczas kampanii wrześniowej 1939 roku była dzwonnicą i służyła naszym żołnierzom za punkt obserwacyjny. Jednak w naszych czasach pełniła już chyba tylko funkcję ozdobną. Dzwon za to wisiał na wysokim zadaszonym drewnianym rusztowaniu obok kościoła, za siatkowym ogrodzeniem.
Obsługiwał ten dzwon pan kościelny, którego pamiętam jako łysiejącego uroczystego mężczyznę w firankowej komży narzuconej na ortalionową kurtkę. Kościelny miał pięcioro czy sześcioro dzieci. Służył do mszy z dwoma starszymi od nas synami, a kiedy akurat podczas mszy nie służył, siedział z całą rodziną w pierwszym rzędzie ławek.
Jeszcze zanim Wujo zaczął się eksponować z Madzią, szliśmy kiedyś wszyscy razem na religię. Zeszliśmy właśnie z wału, i już mieliśmy skierować się do kaplicy, w której odbywały się lekcje, kiedy Wujo zarządził:
– Zaczekajcie!
Stanęliśmy, a on podszedł do otwartej wyjątkowo furtki w ogrodzeniu otaczającym drewniane rusztowanie pełniące funkcję dzwonnicy. Przeszedł na drugą stronę, chwycił sznur. Dzwon zdążył odezwać się może kilkanaście razy, kiedy zza kościoła nadbiegł kościelny, trzymający w ręce coś, co z daleka przypominało półmetrowy kawałek ogrodowego węża, a może jakąś pałkę z miękkiej gumy. Wujo w nogi, obiegł dzwonnicę dwa czy trzy razy, kościelny za nim, ale nie miał szans. Wujo przeskoczył siatkę, wbiegł na wał, stanął tam, wbił ręce w kieszenie i patrzył sobie spode łba.
– Uważaj! – kościelny pogroził mu tym czymś, co trzymał w ręce.
– No co? – wzruszył Wujo ramionami i spokojnym krokiem sobie poszedł.
Ale w następnym tygodniu, Wujo kazał wszystkim nam iść na religię, a sam został na wałach. Lekcje wtedy prowadził wikary, z powodu swojego nauczycielskiego temperamentu zwany Anemikiem, który szczególnie był cięty na całą naszą bandę – którą zresztą traktował hurtowo, nie pamiętał ani naszych nazwisk, ani imion – bo kilka razy natknął się na nas, kiedy już wyszliśmy z lekcji, ale jeszcze staliśmy i gadaliśmy przed kościołem.
– Ostrzegam was! – grzmiał wtedy głosem z najwyższym trudem wydobywającym się z piersi. – Ostrzegam was uczciwie! Jeśli będziecie w obecności Domu Bożego, wprost przed Najświętszym Sakramentem posługiwać się takim obelżywym słowem, jeśli będziecie tak bluźnić, palić te wstrętne papierosy, jeśli będziecie się tak zachowywać, to wam wszystkim postawię czwórki na koniec roku!
Tego dnia siedzieliśmy więc w stanowczo już przymałych ławkach (w kaplicy odprawiane były msze dla dzieci), kiedy usłyszeliśmy bijący dzwon. Dłuższą chwilę trwało, zanim do nas dotarło.
– Wujo! Wujo dzwoni!
Kiedy po lekcji w euforii wbiegliśmy na wały, przywitał nas tam Wujo spokojnie palący radomskiego.
– Dwadzieścia osiem – powiedział.
Bo dwadzieścia osiem razy zadzwonił, zanim kościelny wybiegł zza kościoła ze swoją gumą. Furtka do dzwonnicy była zamknięta, ale co to dla Wuja przeskoczyć metalową siatkę. A kościelny szamotał się z kluczem.
A w kolejnych tygodniach Wujo bił rekordy. Trzydzieści cztery, trzydzieści dziewięć… Potem kościelny zorientował się, że Wujo to nie jest jakiś przypadkowy łobuz nie wiadomo skąd, ale chłopak katechizowany we wtorki o 17.30. Przyszedł poskarżyć Anemikowi w czasie takiej akurat lekcji, kiedy Wujo był w środku.
– To nie ja – powiedział spokojnie Wujo.
– Jak nie ty, kiedy cię widziałem.
– Ma pan dowód?
– Jaki dowód, kiedy cię widziałem, łobuzie jeden!
– To niech pan udowodni.
– Ty! Och Ty! – oburzył się Anemik. – Panie Włodzimierzu, jak go pan złapie, łobuza, to niech pan od razu dzwoni na milicję!
W następnym znów tygodniu, kiedy już schodziliśmy z wałów, Wujo skinął na Grześka.
– Zadzwonisz?
– Po co?
– Bo nie zadzwonisz.
– Zadzwonię.
Grzesiek został w krzakach na wałach, my rozsiedliśmy się w naszych przyciasnych ławeczkach, Anemik zagaił i nagle usłyszeliśmy dzwon.
– Rrraz! – krzyknął Wujo. – dwa!
– Trzy! – podchwyciliśmy i dalej liczyliśmy już chórem. Grześkowi udało się zadzwonić trzydzieści razy, a więc więcej niż Wujowi za pierwszym razem. I od tego czasu rozpoczęło się wśród nas regularne współzawodnictwo. Ponieważ kościelny czuwał, pretendent do bicia rekordu musiał się skryć wśród łysiejących jesienią drzew na wałach i pilnie obserwować otoczenie. Kiedy widział, że kościelny wszedł do kościoła albo na plebanię, przesadzał siatkę i biegł co sił w nogach i dzwonił tak długo, aż Strażnik Dzwonu pojawił się w polu widzenia. Najodważniejsi dzwonili jeszcze wtedy, gdy kościelny był już za furtką.
Mój życiowy rekord był słaby – ledwo przekroczyłem dwadzieścia. Nigdy nie biegałem zbyt szybko, a pewnie i trochę bardziej niż inny bałem się, że kościelny mnie złapie i odda na milicję.
Wujo już wtedy miał dziewczynę – tę właśnie Madzię, o której była mowa – i bycie w jej towarzystwie pochłaniało niemal cały ten czas, który spędzał i z nami. Jednak kiedy któryś z naszej bandy niebezpiecznie zbliżył się do rekordu Wuja, on oddawał Madzię pod pieczę Bani, zostawał w zaroślach na wałach, żeby w odpowiednim momencie podnieść poprzeczkę na niedostępną dla nas wysokość. Wujo nie tylko świetnie biegał, ale miał także stalowe nerwy. Zaczynał uciekać – a więc i kończył dzwonić dopiero wtedy, kiedy kościelny miał go niemal w swoich rękach. Kiedyś zresztą pokazał nam Wujo pręgi na swoich plecach. Kościelny już go dopadł i okładał gumą, ale Wujo wciąż dzwonił. Miał Wujo ambicję! Wydzwonił wtedy niemal siedemdziesiąt, i do tego wyniku nikt z nas się nawet nie zbliżył.
Wśród umiejętności Wuja, których bardzo mu zazdrościliśmy, było także picie wódki. Wujo opowiadał od czasu do czasu, dość lakonicznym stylem, że ostatnio z kimś pił, że się upił, że potem rozrabiał. My jeszcze praktyki w tej dziedzinie nie mieliśmy, poza taką mizerną, jak moja, kiedy to po jakiejś rodzinnej imprezie, kiedy kazano mi znosić naczynia do kuchni, zlałem pozostałości z kieliszków do szklanki i wypiłem duszkiem. Był to maleńki łyczek i nic się wtedy specjalnego nie wydarzyło, co zawdzięczam zapewne swoim rodzicom, dziadkom, ciociom i wujkom, ludziom prostym, uczciwym i nienawykłym do marnowania dóbr.
Już pod koniec listopada zaczęliśmy się wszyscy umawiać na pasterkę. Ja nigdy do tej pory na pasterkę do naszego kościoła nie chodziłem, zresztą Wigilię i święta spędzałem zawsze u dziadka w Siedlcach. Tym razem jednak, właśnie już pod koniec listopada, zacząłem się rodzicom naprzykrzać, żeby pozwolili mi tym razem zostać z warszawskimi dziadkami i pójść w wigilijną noc na pasterkę. Wymyśliłem nawet, że ksiądz wybrał mnie do jakiegoś czytania, więc nie mogę zawieść jego i wszystkich wiernych.
Jak teraz wspominam, uczucia w sprawie pasterki miałem bardzo silne i bardzo pomieszane, pewnie gdyby rodzice nie pozwolili mi zostać, miałbym do nich żal, ale i kamień spadłby mi z serca. Bo umawialiśmy się przecież nie dlatego, żebyśmy chcieli szczególnie uroczyście powitać Narodzonego, ale dlatego, że Wujo zapowiedział nam, że przed pasterką „rozpracujemy flaszkę”. Jakieś dwa tygodnie przed tą chwilą zebrał od każdego z nas składkę, a że wódka była w tamtym czasie na kartki i tacy jak Wujo mogli nabywać ją wyłącznie na melinie (trzeba było wiedzieć gdzie i mieć tam wejście – Wujo wiedział i miał), składka była naprawdę spora.
Rodzice jednak zgodzili się, żebym został w Warszawie i w wigilijną noc już o wpół do jedenastej byłem na miejscu zbiórki, z którego poszliśmy na wały. Z chłopaków byli Grzesiek, Mariusz, Paweł, Piotrek i oczywiście Wujo. Przyszedł, jak zwykle wtedy, z Madzią, a Madzia z Banią, ale Madzia tylko na chwilę, bo na pasterkę miała iść z rodzicami. Z tego też powodu nie piła z nami wódki.
– Przecież jakby ode mnie poczuli – wyjaśniła – to by mnie chyba zajebali.
– Nie poczują, pij! – Wujo po wzięciu łyka trącił ją butelką.
– Moja matka wszystko poczuje. I nie podchodź do mnie, bo jak mnie z tobą zobaczą, to też mnie zajebią.
Butelka krążyła, a kiedy dotarła do mnie, starałem się wziąć jak najmniejszego łyka, który z zewnątrz wyglądałby na największy. Podejrzewam, że podobnie postąpili niektórzy moi koledzy, bo butelka przeszła pełne kółko kilka razy.
– Ej – odezwał się w pewnej chwili Wujo. – Który zadzwoni na pasterce?
– Przecież przed kościołem będzie pełno ludzi – pomyślałem głośno.
– Bo nie zadzwonisz. Cykor! – odpowiedział Wujo, a ja już nic nie mówiłem.
– Ej, ja już idę, chodź Beata – powiedziała Madzia i podeszła do Wuja, żeby pocałować go w policzek. On się odsunął i podał jej butelkę, w której zostało jeszcze trochę wódki.
– Spadaj – powiedziała Madzia, odwróciła się na pięcie i pociągnęła za sobą Banię.
– Cykor, cykor, cykor! – pożegnał ją Wujo. – Cykor, cykor, cykor!
Staliśmy przed kościołem, słuchając mszy z głośników. Staliśmy w ścisku, kościół jest dość mały, a na pasterkę przyszło tylu wiernych, że spóźnialscy zajęli nawet miejsca przed bramą, na torach tramwajowych, którymi oczywiście w noc – i to taką – nic nie jeździło. Pamiętam, że miałem wtedy w głowie – podejrzewam, że z moich kumpli nie tylko ja – jedną myśl: czy wódka zdąży ze mnie wyparować, zanim wrócę do domu, w którym przywita mnie babcia. Po śpiewach i czytaniach (wymyśliłem, że muszę w domu powiedzieć, że ksiądz w ostatniej chwili zmienił zdanie i czytał kto inny – na wypadek, gdyby ktoś ze znajomych rodziców był akurat na pasterce) długie i nudne kazanie miał proboszcz. Szeptaliśmy przy nim z chłopakami pomiędzy sobą, zaczęliśmy się nawet szturchać, a wierni wokół uciszali nas syknięciami. Ksiądz kazanie skończył i zaczęły się głośne zbiorowe modły.
Nagle usłyszeliśmy dzwon. Kilka pierwszych uderzeń przeczekaliśmy, aż zachwycony Grzesiek wrzasnął teatralnym szeptem:
– Wujo! Wujo dzwoni!
A potem, uwarunkowani, liczyliśmy szeptanym chórem:
– Siedem! Osiem! Dziewięć!
Zaczęliśmy przepychać się wśród zdumionych wiernych do parkanu i wtedy zobaczyliśmy, że Wujo przepycha się tam także. Kto w takim razie dzwonił?
A dzwoniła Madzia. Smukła Madzia w różowej kurtce aż zawieszała się na sznurze, a bury warkocz dyndał jej spod wełnianej czapki.
– Dwadzieścia jeden! Dwadzieścia dwa! Dwadzieścia trzy!
Dzwon był bardzo głośny i wierni na zewnątrz kościoła, których modlitwa została w ten sposób zagłuszona, zaczęli podchodzić do siatki i krzyczeć na Madzię, która jednak nie przestawała dzwonić. A my liczyliśmy, rozpierała nas radość i duma:
– Czterdzieści jeden! Czterdzieści dwa! Czterdzieści trzy!
Aż w końcu zauważyliśmy kościelnego w firankowej komży przeciskającego się pomiędzy wiernymi od strony kościoła. Spory miał kawałek tego przeciskania, i zanim znalazł się przy furtce, krzyknęliśmy:
– Sześćdziesiąt siedem! Sześćdziesiąt osiem! Sześćdziesiąt dziewięć!
– Rekoooord! – wydarłem się, a któryś z wiernych strzelił mnie wtedy przez łeb.
– Siedemdziesiąt siedem! Siedemdziesiąt osiem!
Kościelny był już przy furtce, wściekły, mylił klucze. Nie miał przy sobie swojej gumy, zdaje się, że przybiegł prosto od ołtarza.
– Magda! Magda, uciekaj! – krzyknąłem, ale pewnie nie mogła tego słyszeć, stojąc tuż pod dzwonem.
– Osiemdziesiąt dziewięć! Dziewięćdziesiąt! Dziewięćdziesiąt jeden!
Kościelny był już przy Madzi. Złapał kaptur jej kurtki i ciągnął w swoją stronę, ale Madzia nie dawała oderwać się od sznura. Kościelny, bez swojej gumy, zaczął okładać ją pięścią. Po plecach, ramionach, po głowie. W końcu złapał ją w pół i wyszarpnął. A rozhuśtany dzwon jeszcze dzwonił:
– Sto dwa! Sto trzy! Sto cztery!
Kościelny szamotał się z Madzią, aż w końcu przyszło mu na pomoc jakichś dwóch parafian. Kościelny złapał ją za jedną rękę, pierwszy z tamtych za drugą, trzeci za kaptur i doprowadzili ją do furtki. Zaczęli przepychać się przez tłum, który tutaj zgęstniał, bo każdy chciał zobaczyć, co się dzieje.
Wtedy Grzesiek skoczył przez furtkę. Dopadł do gasnącego dzwonu i znów go rozhuśtał. Kościelny obrócił się i pobiegł do niego. Facet trzymający Madzię za rękę też chyba się zawahał, bo ona się wyrwała, zostawiając kaptur w rękach drugiego. Wśliznęła się między ludzi i tyle ją widzieli. Grzesiek zaraz dobiegł do parkanu od strony wałów i przesadził go zwinnym susem.
Wiedzieliśmy, że trzeba iść na wały, odpowiedni kawałek od kościoła, i tam się wszyscy poodnajdywaliśmy. Skupiliśmy się wokół Madzi, wszyscy w euforii, gratulowaliśmy jej ledwie utrzymywanym szeptem. Tylko Bania była cicha jak zwykle, a jej twarz za wielkimi, grubymi okularami, jak zwykle nic nie wyrażała. Brakowało tylko Wuja. W końcu zobaczyliśmy w ciemności zbliżający się żar papierosa. Wujo szedł dołem, a kiedy doszedł do nas, wyrzucił papierosa i zaczął wspinać się na stromy stok.
Grzesiek popchnął Madzię ku niemu i wskazał obiema rękami.
– Wujo! Sto cztery! Sto cztery!
A wtedy Wujo odbił się ze stoku i jakby w locie strzelił Madzię z bańki.
Upadła natychmiast. Złapała się za twarz i skuliła do pozycji embrionalnej. Wiła się na ziemi. Ale nie zapłakała.
Wujo patrzył na nią przez chwilę, po czym zarządził:
– Idziemy!
Jednak nikt nie poszedł za nim. Wujo po kilku krokach zatrzymał się i obrócił.
– Idziemy!
Nikt się nie ruszył. Wujo wbił ręce w kieszenie i popatrzył na nas spode łba.
– Idziemy, mówię ostatni raz!
A wtedy podbiegła do niego Bania. Chwyciła go obiema dłońmi za rękę, a on odszedł z nią doczepioną do siebie.
Długo staliśmy nad Madzią, aż w końcu udało się jej wstać. I wtedy właśnie, po cichutku, nadszedł kościelny z grupą mężczyzn. Mnie udało się zwiać, ale tamtych wyłapali jak ślepe kocięta.
Madzia, okazało się, miała charakter i nie wydała Wuja. Rozcięta broda i wybite zęby poszły na karb kościelnego, a wszyscy widzieli, jak okładał Madzię pięściami pod dzwonnicą. Wkrótce, wraz z synami-ministrantami i całą resztą rodziny zniknął z naszego kościoła.
Madzia zniknęła z naszej klasy – rodzice przenieśli ją do innej szkoły. Została za to Bania. Wujo zrezygnował z katechizacji, ale widywałem go często, bo przychodził pod szkołę po Banię. Widywaliśmy go też, jak chodzili z przyczepioną do ramienia Banią wzdłuż Redutowej, Olbrachta, Górczewskiej – charakterystyczna to była para. I jest do dziś, bo wciąż tak tamtędy chodzą – już od trzydziestu pięciu lat.
Komentarze
Prześlij komentarz