Boguś

To moje nowe nauczycielskie doświadczenie: biorę teraz udział w kilku projektach promujących czytelnictwo wśród dzieci, prowadzę warsztaty z ćwiczeniami i pogadanki. Różnie to wychodzi, czasem udaje się dzieci zainteresować albo przynajmniej zająć, czasem nie. A niedługo mam jechać do jednego z podlaskich miasteczek, do pierwszych klas podstawówki. Dziś rozmawiałem przez telefon z ich nauczycielką, pytałem, czego dzieci chętnie by posłuchały, jak się do tych zajęć zabrać. Nauczycielka poprosiła mnie, żebym przypomniał sobie jakąś przygodę z związaną z książkami i czytaniem z czasów, kiedy byłem w wieku słuchaczy, może coś o tym, jak jakaś książka wpłynęła na życie moje albo kogoś innego, i opowiedział podczas spotkania. No i tak się akurat złożyło, że wczoraj taka przygoda mi się przypomniała i chyba właśnie ją opowiem.

Teraz już od dawna nie czytam tak dużo, ale kiedy byłem mały – w pierwszej, drugiej, trzeciej klasie podstawówki – pochłaniałem książki. W mojej szkole co roku organizowany był konkurs czytelniczy. Kto przez szkolne miesiące wypożyczył z biblioteki szkolnej najwięcej książek w klasie, dostawał książkę z uroczystym wpisem. Kto wypożyczył najwięcej książek w całej szkole (a może tylko wśród młodszych klas), dostawał cenniejszą nagrodę. Ja w pierwszej klasie wygrałem książkę. A w drugiej – aparat do wyświetlania przeźroczy. Pamiętam, że urządziłem wtedy w domu pokaz dla kolegów z podwórka: Krzyśka, Rafała, Arka – oni byli w moim wieku i uczyliśmy się w tej samej klasie – i o rok starszego Bogusia.
Boguś przyszedł trochę smutny, a trochę wesoły. Okazało się, że nie zdał do czwartej – co go trochę smuciło – i cieszył się, że od nowego roku będzie z nami wszystkimi w trzciejj klasie. Boguś, mimo starszeństwa, był od każdego z nas drobniejszy, bardziej nieśmiały, a kiedy oglądaliśmy przeźrocza, nie nadążął za nami czytać podpisów pod obrazkami. Pamiętam też, jak powtarzaliśmy sobie jako podwórkową sensację, że ojciec Bogusia od czasu do czasu siedział w więzieniu. Jednak nie wiedzieliśmy, za co siedział i zupełnie nie przypominał kryminalisty z dziecięcych wyobrażeń: tak samo jak Boguś drobniutki, cichy, schodzący ludziom z oczu, nigdy nie widzieliśmy go pijanego czy krzyczącego na Bogusia i jego rodzeństwo. Nazywaliśmy tego ojca fajansiarzem, bo widywaliśmy go czasem, jak ze zgrabnym wózeczkiem własnej roboty odwiedzał okoliczne śmietniki, czyli fajanse, w poszukiwaniu czegoś, co nadawało się do sprzedania.
Teraz siedzieliśmy w przyciemnionym pokoju, przed ekranem z białej ściany, a ja, przesuwając klatki przeźroczy, chwaliłem się Bogusiowi wygraną w konkursie i nagrodą.
Biorę teraz udział w kilku projektach promujących czytelnictwo wśród dzieci, prowadzę warsztaty z ćwiczeniami i pogadanki. Różnie to wychodzi, czasem udaje się dzieci zainteresować albo przynajmniej zająć, czasem nie. A niedługo mam jechać do jednego z podlaskich miasteczek, do pierwszych klas podstawówki. Dziś rozmawiałem przez telefon z ich nauczycielką, pytałem, czego dzieci chętnie by posłuchały, jak się do tych zajęć zabrać. Nauczycielka poprosiła mnie, żebym przypomniał sobie jakąś przygodę z związaną z książkami i czytaniem z czasów, kiedy byłem w wieku słuchaczy, może coś o tym, jak jakaś książka wpłynęła na życie moje albo kogoś innego, i opowiedział podczas spotkania. No i tak się akurat złożyło, że wczoraj taka przygoda mi się przypomniała i chyba właśnie ją opowiem.
Teraz już od dawna nie czytam tak dużo, ale kiedy byłem mały – w pierwszej, drugiej, trzeciej klasie podstawówki – pochłaniałem książki. W mojej szkole co roku organizowany był konkurs czytelniczy. Kto przez szkolne miesiące wypożyczył z biblioteki szkolnej najwięcej książek w klasie, dostawał książkę z uroczystym wpisem. Kto wypożyczył najwięcej książek w całej szkole (a może tylko wśród młodszych klas), dostawał cenniejszą nagrodę. Ja w pierwszej klasie wygrałem książkę. A w drugiej – aparat do wyświetlania przeźroczy. Pamiętam, że urządziłem wtedy w domu pokaz dla kolegów z podwórka: Krzyśka, Rafała, Arka – oni byli w moim wieku i uczyliśmy się w tej samej klasie – i o rok starszego Bogusia.
Boguś przyszedł trochę smutny, a trochę wesoły. Okazało się, że nie zdał do czwartej – co go trochę smuciło – i cieszył się, że od nowego roku będzie z nami wszystkimi w trzciejj klasie. Boguś, mimo starszeństwa, był od każdego z nas drobniejszy, bardziej nieśmiały, a kiedy oglądaliśmy przeźrocza, nie nadążął za nami czytać podpisów pod obrazkami. Pamiętam też, jak powtarzaliśmy sobie jako podwórkową sensację, że ojciec Bogusia od czasu do czasu siedział w więzieniu. Jednak nie wiedzieliśmy, za co siedział i zupełnie nie przypominał kryminalisty z dziecięcych wyobrażeń: tak samo jak Boguś drobniutki, cichy, schodzący ludziom z oczu, nigdy nie widzieliśmy go pijanego czy krzyczącego na Bogusia i jego rodzeństwo. Nazywaliśmy tego ojca fajansiarzem, bo widywaliśmy go czasem, jak ze zgrabnym wózeczkiem własnej roboty odwiedzał okoliczne śmietniki, czyli fajanse, w poszukiwaniu czegoś, co nadawało się do sprzedania.
Teraz siedzieliśmy w przyciemnionym pokoju, przed ekranem z białej ściany, a ja, przesuwając klatki przeźroczy, chwaliłem się Bogusiowi wygraną w konkursie i nagrodą.
– Ja też zdobędę nagrodę! – powiedział on w pewnej chwili, z takim naciskiem, że nie mieliśmy – Krzysiek, Rafał, Arek i ja – innego wyjścia, niż się głośno roześmiać. Boguś i nagroda w konkursie czytelniczym – to nie mogło brzmieć poważnie. Boguś nigdy nic nie czytał.
W nowym roku, jako trzecioklasista, zacząłem już czytać bardzo poważne książki – przeczytałem wtedy między innymi „Tajemniczą wyspę” Verne’a – za co chwaliła mnie szkolna bibliotekarka, a ja byłem z tego bardzo dumny. I trochę może zaczęła mi uderzać z tego woda sodowa do głowy, bo miałem wrażenie, że w ogóle nie mam o czym gadać z kolegami, którzy wciąż jeszcze tkwili w wierszykach. Kiedyś, o ile pamiętam, pod koniec śnieżnej zimy, spotkałem w świetlicy Bogusia nachylonego nad jakąś książką i strasznie się zaśmiewającego. Zobaczył mnie, kiwnął ręką, podszedłem, posunął się na ławeczce, przysiadłem, on, zaśmiewając się przesylabizował kilka zdań, kilka rymujących się wersów. Kiepsko, naprawdę kiepsko szło mu to sylabizowanie, ale jakoś złożył sylaby w sens, bo znów roześmiał się głośno.
– Co to? – zapytałem.
– Książka, śmieszne, słuchaj!
– Jaka książka?
On założył kciukiem stronę, ścignął z okładki szary papier, w jaki wtedy były obłożone książki w naszej szkolnej bibliotece, pokazał okładkę.
– „Marek Wagarek”. Słuchaj!
Chciał przeczytać kawałek, ale ja tylko parsknąłem śmiechem i wstałem.
– „Marek Wagarek” – powtórzyłem jeszcze parę razy, odchodząc.
Rozstrzygnięcie konkursu czytelniczego miało miejsce jakiś tydzień czy dwa przed zakończeniem roku szkolnego, podczas uroczystego Dnia Książki (nie pamiętam już, czy dokładnie tak się to nazywało). Na sali gimnastycznej były najpierw jakieś przedstawienia, recytacje, a później wychodziły na scenę pani dyrektor z panią bibliotekarką, przemawiały chwilę, po czym czytały nazwiska zwycięzców konkursu czytelniczego z poszczególnych klas. W mojej klasie wygrałem ja. Dostałem „Dzieci Warszawy” Marii Zarębińskiej (mam do dziś). Ale odbierałem smutny, bo wiedziałem, że skoro dostaję taką nagrodę, to nie wygrałem w konkursie ogólnoszkolnym nagrody spoczywającej na zielonym suknie: aparatu fotograficznego „Fed”.
A aparat dostał Boguś. Kiedy bibliotekarka przeczytała z kartki, ile Boguś książek wypożyczył, zatkało mnie zupełnie. Wyprzedził mnie nie o włos, ale o okrążenie stadionu. Odbierał swoją nagrodę cichy, drobny i przygarbiony jak zwykle, bez jakiegokolwiek objawu radości.
Jednak do dyrektorki i bibliotekarki podeszła zaraz nasza wychowawczyni. Przez chwilę naradzały się, zaglądały w kartkę bibliotekarki. Potem była przerwa, po niej wychowawczyni wpuściła nas do klasy, kazała siedzieć cicho, a sama wyszła. Wróciła za chwilę z bibliotekarką i dyrektorką.
Boguś musiał oddać aparat, a dostałem go ja. I musiał jeszcze Boguś wyjść na środek i wysłuchać przy całej klasie paru słów na temat oszukiwania, cwaniactwa, zdobywania nagród, które należą się komu innemu. Słuchając, był tak samo cichy, drobny, przygarbiony, z miną bez wyrazu, jak wtedy, gdy odbierał nagrodę. Pani dyrektor wyjaśniła nam, że Boguś przez cały rok codziennie, dosłownie każdego dnia nauki, przychodził do biblioteki, wypożyczał dwie książki (tylko dwie naraz można było pożyczyć), następnego dnia z samego rana oddawał te dwie książki i wypożyczał następne.
– No i powiedz – pokiwała palcem nad Bogusiem – czy ty w ogóle zajrzałeś do którejś z tych książek? Myślisz, że my tu głupie jesteśmy? Że uwierzymy, że wypożyczasz „W pustyni i w puszczy” i jeszcze „Serce” i w jeden wieczór przeczytasz? Przecież ty ledwo czytasz, Boguś… Myślisz, że cwaniactwem, oszustwem coś wygrasz? Przecież ty nie czytałeś nic, dosłownie nic!
Potem na przerwie podszedł do mnie Boguś, kiedy oglądałem mój nowy aparat.
– Pokaż – poprosił.
– Bo ja naprawdę czytałem – powiedziałem i schowałem aparat za siebie – a ty nie czytałeś nic, zupełnie nic.
– Ta, nic – mruknął.
– Czytałeś? A co czytałeś?
– „Marka Wagarka” czytałem.
I jak tu było się nie roześmiać?
A jednak ten „Marek Wagarek” przez jakiś czas nie dawał mi spokoju. Nadeszły wakacje, a ja wciąż rozmyślałem, że przecież sam widziałem, jak Boguś czytał tę książkę. Może jednak czytał jeszcze jakąś? Może próbował. Przecież, jeśli tak mam być szczery, to ja też nie wszystkie wypożyczone książki przeczytałem od deski do deski. A było tam pewnie i kilka takich, których liznąłem wzrokiem parę stron i oddałem, bo nudne.
Aparat fotograficzny, jak się okazało, nie stał się początkiem mojej pasji, trafił na pawlacz, z którego zdjąłem go całkiem niedawno, niemal po czterdziestu latach. I wtedy nie miałem jakoś serca do robienia zdjęć, i dziś nie mam.
Bogusia od czasu do czasu spotykam. On wciąż mieszka na naszym starym podwórku, a ja chodzę tam odwiedzić mamę. Boguś jest dziś woźnym w tej szkole, w której kiedyś słabo sobie radził i lubi tę robotę. A sprawę z konkursem czytelniczym przypomniałem sobie dlatego, że – jak się okazało – syn moich znajomych, dziesięciolatek, chodzi teraz do naszej szkoły. Powypytywałem go o różne sprawy, między innymi o Bogusia.
– Znam – odpowiedział. – My go w szkole nazywamy Marek Wagarek.
– A dlaczego?
– Bo on zawsze, jak jest lekcja i widzi kogoś na korytarzu czy w szatni, to mówi: „Ej, Marek Wagarek, co to za wagary, na lekcję, ale już! Ej, Marek Wagarek!”

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Brom dla Felka

Trąd w Warszawie