Judym czyli pożytki z resentymentu
Żeromski, pisarz nierówny, popadający w publicystykę, momentami rozwlekły, innym razem zbyt lakoniczny, miał pewną niezwykle ważną dla pisarza umiejętność, która w naszej współczesnej literaturze nie tylko nie jest pielęgnowana, ale wręcz została porzucona. Umiał mianowicie tworzyć bohaterów. Nie po prostu mniej czy bardziej wiarygodne literackie postaci, ale właśnie walczących z rzeczywistym, przyrodniczym i społecznym światem, a także z samymi sobą herosów, świadomych współtwórców i idei porządkujących ten świat, i samych siebie. A oni mieli niezwykłą moc trafiania do wyobraźni i życiowych aspiracji literackiej publiczności, a także uwalniania się ze stronic książek – oraz istnienia również w umysłach tych Polaków, którzy z jakichś względów nie zetknęli się z nimi za pośrednictwem druku. Czy istnieje w naszej literaturze bardziej jaskrawy przykład literackiego bohatera, którego postać tak mocno zakorzeniła się w masowej wyobraźni, a jednocześnie tak bardzo w swoich znaczeniach i ich odbiorze uwolniła się od literackiego ciała, niż doktor Tomasz Judym?
Idealista
poświęcający swoje prywatne szczęście dla dobra ogółu, romantyk-filantrop
rezygnujący z miłości dla realizacji wzniosłych zadań, wspomożyciel
najuboższych niemogący pogodzić się z krzywdą i nędzą, wzorzec polskiego
inteligenta pamiętającego o swoich powinnościach wobec ludzi, którym się gorzej
powiodło – takie poglądy na temat tej postaci utrwaliły się w naszej wyobraźni
na tyle silnie, że u wielu czytelników powodują odruch poszukiwania w lekturze
ich potwierdzeń. Osobną sprawą jest to, że dzisiaj nazwiska Judyma używa się
raczej bez atencji, a jako określenie postawy nierozsądnej i niemądrej. W
publicystyce częściej spotkamy się z ironicznymi niż poważnymi zastosowaniami
tego nazwiska. W każdym razie mają być „Ludzie bezdomni” powieścią o
zobowiązaniach jednostki wobec społeczeństwa i to ma być jakoby najistotniejszy
problem samego Judyma. Tymczasem mnie po raz kolejny po lekturze tej
hipnotyzującej – choć przecież fatalnie skonstruowanej, rwanej, złożonej z
osobnych, ledwie się zazębiających i często porzucanych w najdziwniejszych
momentach wątków – powieści owa kwestia wydaje się drugorzędna. Drugorzędna nie
znaczy nieważna, ale wtórna wobec najistotniejszego problemu, jakim jest
rozpaczliwa – choć wcale nie beznadziejna – niezgoda na warunki polskiego
awansu społecznego.
Subtelny cham i szlachetne bicie po
mordzie
Kwestia
fatalizmu pochodzenia jest dla całej fabuły i dla postaci Judyma kluczowa, a
już pierwszy rozdział bardzo wyraźnie to zarysowuje. Judym, spotykając w Luwrze
czwórkę polskich pań z wyższej (choć przecież nie jakiejś niebosiężnej) sfery,
doświadcza sztormu niezwykle gwałtownych i sprzecznych uczuć. Zaczęło się od
tego, że poczciwa ziemianka-inteligentka pani Niewadzka, w dobrej wierze,
poszukując wspólnych znajomych, zmusiła Judyma, aby wytłumaczył się ze swego
pochodzenia. Jej trochę kurtuazyjne, a trochę może i szczere zainteresowanie
podszyte było pewnością, że spotkany w muzeum, posługujący się przyzwoitą
polszczyzną i francuszczyzną, nieobdarty i nieśmierdzący, a w dodatku
tytułujący siebie doktorem człowiek musi być podobnego jak ona pochodzenia, i
że będzie mu miło porozmawiać o swoich przodkach, pochwalić się wrodzonym
statusem. Judym na pytanie o pochodzenie odpowiada z mimowolnym fasonem, a ani
pani Niewadzka, ani jej podopieczne w żaden sposób nie okazują jakiejkolwiek
niechęci nowemu znajomemu z powodu jego pochodzenia. Ba, nawet okazują mu
niekłamany respekt i podziw na wieść, że doktorem udało się zostać synowi
szewca-pijaka i degenerata, „człowiekowi z gminu”, który w dodatku nie ukrywa
swojego rodowodu. Szanowna babcia nawet improwizuje na tę okazję wzniosłą
przemowę.
A
jednak Judyma ani jej słowa nie krzepią, ani nie wyprowadzają z zakłopotania.
Bo nie może przecież bez naruszania reguł dobrego wychowania uświadomić
szlachetnej staruszce, że jej pochwały i wyrazy szacunku, że nawet jej uprzejma
konwersacja z młodym doktorem jak z równym sobie, nawet jej sympatia – to nic
innego jak rewers klasowej pogardy. Z podobnym problemem będzie się zresztą
stykał Judym ciągle; będzie spotykał na swojej drodze do awansu ludzi
autentycznie szlachetnych, niewątpliwie moralnych i pełnych dobrych intencji,
jednak zupełnie nierozumiejących – i broń Boże niechcących zrozumieć – że
moralność bywa sługą klasowych interesów, a szlachetność i życzliwość jest
jedną z form klasowej przemocy. Nie odwrotną wobec takich zjawisk jak stare
dobre bicie po mordzie, lecz je uzupełniającą. Kiedy w końcu rozstaje się z
nowo poznanymi znajomymi, doświadcza jednocześnie bardzo silnego przyciągania i
dojmującej niechęci, potrzeby natychmiastowego zakończenia znajomości. Wspaniałość
istot, które okazały mu życzliwość, wprawia go w jednoczesną euforię i
nienawiść, pogardę wobec samego siebie.
O
tym, jak ów splot uczuć istotny jest dla całego sposobu rozumowania i
odczuwania głównego bohatera „Ludzi bezdomnych”, świadczy sposób jego opisania:
publicystyczny, grubo ciosany, niemal nieporadny. Judym czuł, że wtargnął do
towarzystwa tych pań. Rozumiał swą niższość społeczną i to, że jest w tej samej
chwili szewskim synem tudzież aspirantem do „towarzystwa”. Odróżniał w sobie te obydwie substancje i do krwi gryzł dolną wargę. […] Każdy bystry ruch nogi wysmukłych panien
był jak drgnienie muzyczne. Połyski ślicznych mantylek, rękawiczek, lekkich
krez otaczających szyje, rozniecały w nim jakieś szczególne, nie tyle namiętne,
ile estetyczne wzruszenie.
Socjologiczny
termin „niższość społeczna”, pojawiający się tuż obok zmysłowych i cielesnych
szelestów, drgnień i połysków, zgrzyta jak nóż pociągnięty po szklanej
powierzchni. Podobnie, psychologicznym („fałszywy wstyd”) i socjologicznym
(„osoby niskiej kondycji”) terminem o żywe zmysłowe tło zazgrzyta narrator,
opowiadając o wrażeniach i rozterkach Judyma powracającego do Warszawy i
odwiedzającego rodzinne rudery: Z dala
już dostrzegł Judym bramę rodzinnej kamienicy i zbliżył się do niej z niemiłym
uczuciem tak zwanego „fałszywego wstydu”. Trza było witać osoby niskiej
kondycji. Teraz, gdy wrócił z zagranicy, było mu to przykro, bardziej niż
kiedykolwiek. A tak, pojęciowo, wprost i bez miejsca na domysły przedstawia
narrator przygnębienie bohatera po nieudanym odczycie w salonie Czernisza: Były to myśli parweniusza, który trafem
stanął u drzwi pałacu kultury. Tkwiła w nich przede wszystkim skryta pod maską
miłości ubogich drapieżna zazdrość indywidualna względem cudzego bogactwa. Od
wieków płonęła jak piekielny ogień w sercu przodków, była najsilniejszym, choć
najskrytszym ich uczuciem. W duszy ostatniego potomka nie zionęła już z niej
śmiertelna, ślepa zemsta, tylko wysnuwał się głęboki, rozległy żal.
Przyjrzyjmy
się także opisowi reakcji Judyma na wyproszenie z posiedzenia zarządu
cisowskiego uzdrowiska: Ta odmowa
[prawa do uczestniczenia w posiedzeniu – przyp. J.G.] nie tyle zmartwiła go, ile jakoś zdegradowała. Judym w ogóle łatwo
ulegał złudzeniu, że w samej rzeczy nie ma prawa do mnóstwa przywilejów, które
są udziałem innych ludzi. Obecną w nim była pamięć na rzeczy dawne, na
pochodzenie i owo jak gdyby bezprawne wejście do życia stanów wyższych. Toteż
po rozmowie z doktorem Węglichowskim doznał w głębi serca tego spodlenia dumy,
tchórzostwa rozumnej woli. I tu uczucia młodego lekarza nazwane są wprost,
pojęciowo, kawa na ławę. Miłośnika literatury oczekującego od tekstu pewnego
niedomówienia, furtki do własnej interpretacji czy nawet możliwości projekcji
na bohatera własnych emocji fragment ten i przytoczone wyżej straszą. Ale zdaje
się, że Żeromski cenę literackiego okropieństwa, spłaszczenia własnego bohatera
– któremu nie dał odczuć całej nawałnicy najróżniejszych i najsprzeczniejszych
emocji i motywacji, a kazał przeżywać uczucie tak oczywiste i tak wprost
zdefiniowane – zapłacił świadomie za pewność, że jego intencja w konstruowaniu
motywacji bohatera będzie tu odczytana wprost i bez odczytelniczych fantazji.
To zgrzytanie w powieściach Żeromskiego zbyt prostych i szybkich, często
publicystycznych, a często wręcz nieudolnych fragmentów trafnie opisał Julian
Brun-Bronowicz: Wszystkie dygresje
Żeromskiego i tylekroć wytykane mu wady konstrukcji powieściowej mają swe
źródło w tej walce swobody twórczej z własnowolnie, z góry przyjętymi
ograniczeniami. Z tego samego źródła pochodzą też nierówności odwrotne: jak
gdyby zatrwożony nagle, że zmitrężył tyle czasu na włóczędze beztroskiej po
czarownych manowcach, autor śpieszy gorączkowo ku swoim celom dydaktycznym,
porzucając cenny balast sztuki.
Właśnie
z tego względu warto się im uważnie przyglądać i doszukiwać znaczeń szczególnie
istotnych dla autorskiej intencji. Judym nie jest w stanie opanować kolejnych
przypływów dojmującego uczucia klasowej (i wynikającej stąd wszelkiej)
niższości. Co więcej: nie jest on także w stanie – co wielu innym aspirantom
przychodzi bez trudu – wytworzyć w sobie żadnego mechanizmu pozwalającego jakoś
odciąć się od tego uczucia lub wysublimować je w coś mającego pozory
szlachetności. Ma z tym uczuciem ciągły kontakt i po długich zmaganiach godzi
się z myślą, że nigdy się go nie pozbędzie.
Parweniusza miłość-niemiłość
Kolejne
„wtargnięcie do towarzystwa tych pań”, już w Cisach, to następna okazja do
przekonania się, że aspirujący do towarzystwa parweniusz jest jak ćma, która
nie potrafi oprzeć się urokowi światła, mimo że ciało już zaczyna skwierczeć w
płomieniu. Judym rozpoznaje własny resentyment w afekcie do panny Natalii,
która chętnie okaże sympatię i odda niejeden taniec przystojnemu,
wykształconemu erudycie, wytrwałemu w dążeniu do życiowych celów i
niepozbawionemu także innych zalet. Będzie ona jednak witała dziwnymi, pełnymi boskiego wdzięku ruchami
warg i nozdrzy, jakby czuła zapach każdego wyrazu i na każdym niby na róży
przysłanej składała pocałunek słowa miglanca i krętacza, utrzymującego się
z karcianych i pospolitych oszustw, zawodowego bawidamka Karbowskiego. Ma on
nad Judymem tę jedną przewagę, że nie jest parweniuszem i do niczego nie musi
aspirować. Judym musi boleśnie uświadomić sobie, że skoro „zazdrości wszystkiego”
postaci tak śliskiej i płaskiej jak Karbowski, to w jego aspiracjach do
wyższego świata potężną rolę odgrywa aspiracja do bycia śliskim i płaskim.
Jednak Karbowski, mocą urodzenia i płynącej z tego życiowej lekkości, zawsze
będzie uroczo śliski i płaski, a Judym, mocą urodzenia wymagającego od niego
wciąż starań i mozołów, może być tylko obrzydliwie śliski i płaski.
Oczywiście
Judym nie ma specjalnych złudzeń co do tego, że jego afekt do Natalii ma jakąś
szczególnie subtelną miłosną naturę albo też jest prostym pożądaniem. On wie,
że to piękne, pachnące, unoszące się jakby nad ziemią i szeleszczące koronkami
stworzenie jest dla niego nie tyle uosobieniem kobiecego, co klasowego powabu.
Bohater Żeromskiego wpisuje się tu w mający początek może w werteryzmie, a w
naszej literaturze bardzo długo kontynuowany ciąg męskich literackich postaci,
dla których klęska miłosna jest bolesnym dowodem na niemożliwość społecznego
awansu. A więc Judyma ciągnie do Natalii jako do obiektu niedostępnego i
symbolicznego, nie tyle wywołującego, ile potwierdzającego plebejski
resentyment. A więc Judyma ciągnie do Natalii podobnie jak mickiewiczowskiego
Gustawa do jego niewiernej kochanki czy
Wokulskiego do Izabeli (oczywiście bez ich frenetycznych działań) jako
do obiektu niedostępnego i symbolicznego, nie tyle wywołującego co
potwierdzającego plebejski resentyment.
Pułapki zaklętego wirydarza
Czy
Judym porzucił miłość do Joasi, aby poświęcić się sprawie? On przecież patrzy
na nią podobnie jak na Natalię, z tym jednak zastrzeżeniem, że jest mniej
niedostępna niż tamta, jest czymś w rodzaju „nagrody pocieszenia” po cichej
klęsce w batalii, której nie odważył się rozegrać (co zresztą także Judyma w
ostatecznym rozrachunku od Joasi odstręcza). Jak z jednej strony
prostolinijnie, z drugiej zaś tajemniczo informuje narrator: Judym nie pragnął Joasi jako kobiety, nigdy
z niej w marzeniu nie zdzierał szat dziewiczych. Pachnące dymy błękitne
otoczyły ją i zasłaniały od myśli pożądliwych. Nade wszystko, nad piękność,
dobroć i rozum, kochał w niej swoją czy jej miłość, ów zaklęty wirydarz, gdzie
człowiek wchodzący zdobywał nadziemską zdatność pojmowania wszystkiego.
Rzeczywiście, Judym nie potrafi rozdzielić tego, czy Joasia po prostu nie jest
dla niego atrakcyjna, czy też paraliżuje go swoją – nie erotyczną! – etyczną
doskonałością. Oddajmy jednak tutaj hołd siłom witalnym młodego mężczyzny,
które w poszukiwaniu ujścia mają wszakże moc zarówno uzdrawiania z paraliżów,
jak i czynienia kwestii atrakcyjności drugorzędną. Judym w końcu ujrzał w Joasi
swoją żonę.
Siły
witalne ustępują jednak rozwadze, gdy Joasia przyjeżdża do stęsknionego doktora
i zdradza mu swój plan ułożenia im obojgu życia. Ona nie rozumie, bo nie może
rozumieć, że wypowiadając marzenia o czystym i schludnym, ale skromnym mieszkanku,
nakreśla przed ukochanym horyzont, a więc i nieprzekraczalny punkt dojścia,
własnych aspiracji. Że właśnie w tej chwili odsłoniła przed nim szklaną ścianę,
której nie przekroczą, jeśli będą przez życie szli razem. Jej się wydaje, że
może Judyma do swojego stanowiska po prostu przekonać, bo nie rozumie, że
rojenia jej ukochanego rozbijają w pył tę szklaną ścianę czystego domku,
estetycznych mebelków oraz sprzętów i absolutnie nie mają charakteru
intelektualnych spekulacji. Ona nie rozumie, że te rojenia wypływają nie – tak
jak u niej – ze starannej szkolnej edukacji i salonowej ogłady, nie z
filozoficznych czy religijnych przekonań albo z ideologicznego zaślepienia,
lecz wprost z biologii, z twórczego instynktu, którego nie udało się stłumić
ani ojcowskim pasem, ani doktorskim szyderstwem. I te rojenia nijak nie
przystają do rojeń Joasi, czy może raczej natręctw, o tym, żeby pomagać biednym
ludziom, żeby w ten sposób realizować jakąś powinność kogoś, komu się lepiej
powiodło, wobec kogoś, komu się powiodło gorzej, czy też klasy wyższej wobec
niższej.
Judym,
obcując ze społecznym i dekoratorskim entuzjazmem Joasi, może sobie przypomnieć
podobnie „czarującą każdym słowem i gestem”, podobnie entuzjastyczną doktorową
Czerniszową: Była to swego czasu żywa bojowniczka
emancypacji. Z biegiem czasu dzieci przychodzące na świat, obowiązki i stosunki
usunęły ją od życia szerszego, ale nie zburzyły jej aspiracji i wierzeń. Do
sprawy uczciwej zawsze przyłożyła ręki. Już to nie były dawne prace tchnące
entuzjazmem, ale jeszcze tkwił w nich pewien umiarkowany zapał. Judym wie,
że przeznaczeniem Joasi jest stać się doktorową Czerniszową (o ile nie
Węglichowską), a on sam przy niej – mocą klasowego fatalizmu – nieodwołalnie
musi zostać doktorem Czerniszem. Życie z Joasią oznaczałoby nieuchronny
społeczny awans rozumiany nie jako wzrost, ale właśnie jako emigracja z własnej
kasty do kasty obcej, kasty żony, bez prawa powrotu i bez prawa zabrania ze
sobą stamtąd czegokolwiek. Awans rozpoczynający się na skromnych, lecz estetycznych
i higienicznych sprzętach domowych, zakończyłby się zapewne na organizowaniu
brydżów, herbat i posiedzeń, na których miejscowe elity uzgadniałyby wspólne
stanowisko w ważnych sprawach.
Oczywiście
możliwy byłby też przeciwny obrót spraw. Taki mianowicie, że neurotyczny
humanitaryzm Joasi zaprowadziłby ją na miejsce zmarłej przyjaciółki Stachy
Bozowskiej i skłonił do złożenia z własnego życia pięknej i bezużytecznej
ofiary przebłagalnej za winę zbyt dobrego urodzenia. Judym, gdyby był wtedy z
nią, nie umiałby poradzić sobie ani z potęgą resentymentów prowadzących do
takiej samozagłady, ani nie byłby w stanie obronić się przed kijem nabudowanych
na nich istotnie szlachetnych uzasadnień, bo przecież jako aspirant do klasy
szlachetnej powinien szlachetne argumenty przyjmować, a nie zbijać. Nota bene,
zastanawiające jest, jak bardzo w naszej zbiorowej mitologii postać Judyma
skontaminowała z postacią Stasi Bozowskiej, całkowicie od Judyma odmienną,
kierującą się zupełnie sprzecznymi z jego motywacjami.
Judym
oczywiście widzi w Joasi, guwernantce panienek z naprawdę dobrego domu, jej
własny resentyment aspirantki do wyższego, do którego dodany jest jeszcze
równie szlachetny, co resentymentowy zamiar ofiarowania się mężczyźnie z
motłochu. To pomnożone jest jeszcze przez ów resentyment, którym według
zoologicznego mizogina Nietzschego kobieta zawsze obdarzać będzie mężczyznę, a
iloczyn tego wszystkiego pomnożony jeszcze przez resentyment chrześcijanki,
która szuka okazji uspokojenia sumienia stroskanego dostrzeganym wszędzie wokół
bezmiarem niesprawiedliwości, opętana jest obsesją moralnej czystości i
natręctwem robienia czegoś dobrego dla innych. A jeśliby się te dwa olbrzymie
resentymenty – Joasi i Judyma – jeszcze spotęgowały? Joasia jednakże, w
przeciwieństwie do Judyma, wytworzyła w sobie mechanizm, który pozwala nie
odczuwać własnego resentymentu jako przykrego, ale dostrzegać wyłącznie jego
szlachetne sublimaty, i jeszcze krzepić się nimi. Jak pięknie uogólnia w swoim
dzienniku tę warunkowość przyjęcia do wyższej kasty osoby z kasty niższej,
która tak bardzo doskwiera Judymowi: Guwernantka,
jako istota obca, zazwyczaj społecznie niższa, jest ciągle na cenzurowanym.
Gdyby dała tylko powód do wzmianki – już po niej! Cenzura może być łaskawą,
nawet życzliwą, nawet pochlebną, ale nie ustaje nigdy. Przy tym już to samo, że
się zajmuje stanowisko trudne i niższe, a jest się częstokroć znacznie wyżej –
tworzy i udelikatnia uczucie dumy, szlachetne uczucie, które jak kij służy do
podparcia w chwili znużenia i do obrony przed wrogiem. Ono samo już jest
hamulcem niemałym, kto wie, może całkowicie wystarczającym.
W
następnej linijce Joasia, przy okazji lektury wierszy Louise Ackermann,
dostrzega śmieszność w kobiecie piszącej poezje. Jej rozważania o tym, że
kobieta może być uznana jako poetka, wyłącznie gdy będzie współbasować męskim
poetom, kiedy będzie mówić to, co oni już dawno powiedzieli, i kiedy, broń
Boże, nie wychyli się w twórczości z jakimś spostrzeżeniem czy uczuciem
odmiennym, są niemal lustrzanym odbiciem spostrzeżeń Judyma dotyczących awansu
społecznego. Joasia widzi, że kobieta-pisarka musi szczególnie intensywnie
kokietować rodzaj męski za pośrednictwem literatury, tak samo wyraźnie, jak
Judym widzi konieczność kokietowania klasy wyższej przez aspiranta z motłochu.
Joasia chciałaby uprawiać literaturę i pozostać kobietą, zatrzymać własną
kobiecą tożsamość, perspektywę i zakorzenienie, tak jak Tomasz chciałby
wykonywać zawód wymagający wykształcenia, intelektualnej finezji i wysokich
kwalifikacji moralnych, ocalając własną tożsamość i spojrzenie na problemy tego
świata człowieka gminu. I ona, i on widzą wartość własnego zakorzenienia, widzą
też groteskowość i śmieszność wykorzenionych emigrantów, którzy nie będąc
zakorzenionymi w środowisku, do którego aspirują, muszą szczególnie intensywnie
i wbrew własnej istocie udawać, że są kimś, kim nie są i nigdy nie będą.
Niestety, Joasia – mimo rzeczywistych i usilnych starań – nie jest w stanie
zrozumieć zakorzenienia Judyma w motłochu, a on nie rozumie jej feminizmu i
zakorzenienia w kobiecości.
To
dziwne, jak bardzo jednakowo szkolne interpretacje „Ludzi bezdomnych” każą
rozumieć słowa Judyma wypowiedziane podczas pożegnalnej rozmowy z Joasią: Nie mogę mieć ani ojca, ani matki, ani żony,
ani jednej rzeczy, którą bym przycisnął do serca z miłością, dopóki z oblicza
ziemi nie znikną te podłe zmory. Muszę wyrzec się szczęścia. Muszę być sam
jeden. Żeby obok mnie nikt nie był, nikt mię nie trzymał. Jest to jakoby
dowód na to, że od teraz Judym będzie żył w celibacie, samotnie, bez poborów i
bez własności, poświęcony wyłącznie walce z nędzą. Tymczasem on to mówi właśnie
do Joasi, kończąc definitywnie dokładnie ten, a nie żaden inny związek. Nie
byłoby wcale ani nieprawdopodobne, ani sprzeczne z jego głębokimi
przekonaniami, gdyby niedługo związał się z inną kobietą i zamieszkał w domu
solidniejszym niż ten z marzeń Joasi. Mówi jej, że nie może być z nikim, ale co
miałby powiedzieć? Nie chce jednak być właśnie z nią, bo ona, ciągnąc go w
stronę swoich mebelków i swojego humanitaryzmu, do swoich marzeń i wyobrażeń,
nieuchronnie wstrzymałaby jego powrót tam, skąd przyszedł – do motłochu.
Medycyna i towarzystwo
Joasia
wyobraża sobie, że Judym chce leczyć biednych, i wzrusza się, że to takie
piękne, szlachetne i chrześcijańskie. Tymczasem Judym jako lekarz musi leczyć,
ale uważa, że lepiej byłoby takich sytuacji uniknąć, i dlatego właśnie roi nie
o sobie w sytuacji pomocy bliźniemu, nie o ludzkiej wdzięczności, nie o
zapłakanych oczach chorych, którym przywrócił zdrowie, ale o Warszawie, w
której udało się zlikwidować gruźlicę i tyfus. Wszelkie jego działania są
nastawione właśnie na to, aby można było uniknąć leczenia chorych i aby
oszczędzić chorym upokorzenia korzystania z pomocy lekarskiej, a lekarzom
konieczności babrania się w ludzkich wydzielinach. Tu akurat sprzęgły się i
przekonania Judyma wyrosłe z doświadczeń mieszkańca ulicy Ciepłej, i nabyta na
krajowych i zagranicznych uczelniach wiedza medyczna, i jeszcze
najzwyczajniejszy w świecie rozsądek człowieka wykorzenionego i mającego
dystans do poglądów klas, do których ani już, ani jeszcze nie należy. Judym
więc konsekwentnie upiera się przy tym, że naczelnym zadaniem lekarza jest
właśnie profilaktyka, a samo leczenie jest najczęściej tylko łagodzeniem
skutków zaniedbań. Judym to wie, jest pewien swojej wiedzy, ale wie również, że
jeśli postara się zakorzenić w wyższej klasie, jeśli przeniesie się, czy to z
własnego oportunizmu, czy z miłości do Joasi, do towarzystwa
lekarzy-inteligentów, będzie musiał tę wiedzę porzucić i przyjąć, bardziej od
nich gorliwie, jako swój – ich sposób widzenia problemu.
W
żadnym razie darmowe leczenie kogokolwiek i składanie komukolwiek ofiary ze
swojego życia nie jest częścią programu doktora Judyma. Jeśli Judym „ofiarę
ducha” skłonny jest złożyć, to na ołtarzu własnego życia, i to ofiarę rozumianą
tak, jak ją określił przywołany przez Korzeckiego Mickiewicz: Przez ofiarę ducha rozumiem czyn człowieka,
który otrzymawszy prawdę, utożsamiwszy się z nią, roznosi ją, objawia, służy za
jej organ, za twierdzę i za wojsko, nie zważając na spojrzenia, na głosy i rysy
nieprzyjaciela. Prawdą, którą Judym otrzymał, i z którą się utożsamił, jest
fachowa wiedza medyczna. A po warszawskich i cisowskich doświadczeniach Judym
wie, że człowiek jego proweniencji musi wybierać między czynnym, a więc w
pracy, objawianiem i obnoszeniem tej wiedzy, a społecznym awansem, który nie
dość że nigdy się w pełni nie dokona, to będzie wymagał od niego zaparcia się
wiedzy, z którą się utożsamił, a więc zaparcia się samego siebie.
Oczywiście,
już w Warszawie często zdarza się Judymowi wypuścić przebadanego pacjenta bez
honorarium, ale odbywa się to na takiej samej zasadzie jak machnięcie ręką na
kolejną kradzież Walentowej lub jej córki dokonaną na doktorskich wiktuałach.
Judym wie, że w nędznej dzielnicy użerać się trzeba z chłodem i stęchlizną
gabinetu, z gospodynią-pijaczką, trzeba i z pacjentami wyłudzającymi darmowe
wizyty, ale ani sobie nie poczytuje tego za zasługę, ani za powinność. A na
razie z dwojga złego woli klepać biedę, użerać się z drobnymi oszustami, nie
tracąc własnej perspektywy i oceny sytuacji, niż zbliżyć się towarzysko do
„środowiska”, zyskać za to pacjentów, ale w zamian nieodwracalnie stracić prawo
do rozumienia świata po swojemu. Bo środowisko od niego jako od przybysza z
motłochu wymaga tego, aby dowiódł, że już motłochem nie jest, a więc że we wszystkim
podziela punkt widzenia grupy, do której będzie teraz przynależał.
Podobnie
jest i w Cisach. Tu także Judym nie deklaruje się jako zwolennik pracy za
darmo, a to, co poczytuje mu się często za pracę pro publico bono, a więc
prowadzenie szpitaliku, jest jedną z części obowiązków zapisanych w kontrakcie
i z tego tytułu wynagradzanych. To, że Judym wykonuje obowiązki porządnie i
zgodnie ze stanem swojej fachowej wiedzy, nie musi być przecież wcale dowodem
jakiegoś nadzwyczajnego poświęcenia (jak bardzo trzeba nie znosić własnego
zajęcia, aby tak sądzić?), ale właśnie Judymowego instynktu twórczości. Plan
osuszenia stawów cisowskich też przecież nie rodzi się z jakiegoś
nadzwyczajnego humanitaryzmu i umiłowania ludzkości, lecz z rzetelnej wiedzy
lekarskiej. Gnijący szlam zagraża tak samo biednym, jak i bogatym pacjentom
Judyma, i młody lekarz ryzykuje własną posadę nie z filantropijnej miłości do
maluczkich, ale z przekonania, że lekarz pobierający pensję powinien nie tylko
czy nie tyle leczyć, co chronić zdrowie pacjentów. To, co jest w tym
postępowaniu bohatera nadzwyczajne, to nie – co się mocą tradycji Judymowi
przypisuje – humanitaryzm czy filantropia, nie organicystyczne mrzonki Stachy
Bozowskiej i Joasi Podborskiej, ale przymus rzetelnego wykonywania swoich
obowiązków i ciągłego dowodzenia fachowych kompetencji.
Przymus,
nota bene, wyrastający zarówno z niestłumionego instynktu pracy i twórczości,
jak i z kompleksu chama, który wśród panów wciąż musi dowodzić, że nie jest od
nich gorszy. To właśnie resentyment człowieka urodzonego na samym dnie każe mu
na każdym kroku udowadniać sobie i innym własne prawo do istnienia na tym
świecie i do zajmowania na nim jakiegokolwiek stanowiska ponad szczeniaka
tłuczonego przez ojca czy ciotkę. Na każdym kroku dowodzić, że rzeczywiście
nadzwyczajną pracą, wiedzą, fachowością, gigantycznymi zaletami charakteru i
ducha zrekompensował w niewielkim stopniu brak zasługi dobrego urodzenia. Będzie tu siał, będzie pracował za tłum
ludzi, będzie oddawał światu wszystko, co wziął od niego. Nie pożałuje ramion,
nie będzie skąpił potu! Niechże wiedzą, jak się wywdzięcza ten z motłochu, kogo
przyjmą do swej kultury, komu udzielą cząsteczki swych praw do czynu.
Dialektyka awansu
Własne
doświadczenia pozwoliły Judymowi zrozumieć paskudną dialektykę polskiego awansu
z motłochu do klasy wyższej. Ów awans nie jest warunkowany żadnymi twardymi
kryteriami, nie ma stałych i nienaruszalnych zasad, a jedynym i bezapelacyjnym
jurorem jest tutaj towarzystwo. Jeśli więc ktoś taki jak Judym chce mówić
własnym głosem o jakichś istotnych sprawach, to musi w tym celu wejść do
środowiska umożliwiającego jakiekolwiek słyszalne mówienie, a żeby się do tego
środowiska dostać, musi przyjąć bez zastrzeżeń głos tego środowiska. Jeśli chce
zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą dbać o zdrowie ludzi, musi najpierw pozyskać
przychylność środowiska, które z jednej strony posiada moc umożliwienia mu
wykonywania zawodu, ale z drugiej strony wymaga od niego, aby robił to zgodnie
z wyobrażeniami środowiska, a więc wbrew swojej najlepszej wiedzy. Oczywiście
Judym może dla zbliżenia się do celu godzić się na coraz dalej idące
kompromisy, ale w ten sposób, zbliżając się do swego celu, będzie się
jednocześnie od niego oddalał. W końcu nie będzie już istotne, czy zbliża się do
celu, czy oddala, bo po prostu utknie w ciepłym bagnie towarzystwa. Będzie się
zgadzał na to, by ludzie powierzeni jego opiece chorowali i umierali pozbawieni
opieki, po to, aby dzięki tej zgodzie mógł dbać o ich zdrowie. Oczywiście gdyby
w którymś momencie spróbował wyrwać się z tego błędnego koła, panowie z
towarzystwa zawsze znajdą sposób na „szewskiego synka”, aby go celnym spojrzeniem lub szyderstwem zdyscyplinować albo zmusić go
szykanami, szeregiem drobnych ukłuć, upokorzeń, drażnień, ośmieszeń do ucieczki
dobrowolnej…
Judym
przekonuje się, że dzięki temu, iż aspirant z motłochu musi całkowicie wyzbyć
się własnego punktu widzenia i gorliwie przyjąć poglądy klasy wyższej, elity
mogą pozwolić sobie na kształtowanie wiedzy o motłochu jedynie na podstawie
własnych wyobrażeń, bez konieczności poznawania spostrzeżeń tamtych. To tworzy
między klasami nieprzenikalny mur niezrozumienia (i w narracji „Ludzi
bezdomnych”, i w wypowiedziach samego Judyma często pada słowo „kasta”).
Niemożliwe jest jakiekolwiek ulżenie doli motłochu, ponieważ on sam nie ma
koniecznych dla tego zasobów: wiedzy fachowej, środków ekonomicznych, idei,
natomiast pełne szlachetnych intencji elity wiedzę o potrzebach motłochu
czerpią wyłącznie z własnych wyobrażeń – i dlatego mogą się oburzać na to, że
dobrze opłacani robotnicy Zagłębia, zamiast oszczędzać pieniądze, kupują
fatałaszki i pachnące mydełka. Nawet kiedy jakiemuś przedstawicielowi motłochu
uda się zdobyć wykształcenie i ogładę, jego środowisko nie ma z tego żadnych
korzyści, ponieważ natychmiast wsysa go niemająca z tym środowiskiem żadnego
kontaktu klasa wyższa. Awans zdolnych jednostek jest więc dla motłochu
przekleństwem, a nie szansą, gdyż całkowicie go wyjaławia.
Robotnik medycyny
Judym,
mimo wzajemnych pretensji i nieporozumień, naprawdę szanuje swojego brata,
Wiktora, który jest właśnie sobą, nawet gdy mu przychodzi płacić za to wysoką
cenę. Chodzi w żakiecie nie dlatego, że pragnie udawać kogoś innego, że próbuje
wykręcić się ze swojego świata, ale dlatego, że nie chce zakładać zgrzebnych
ubrań, które jednoznacznie wskazują na poniżony status (Ubranie o wartości
człowieka nie stanowi – wygłasza taką sentencję Judym i natychmiast czuje jej
idiotyzm). Książki czyta nie dlatego, że imponują mu elity, których książka ma
być atrybutem, ale dlatego, że z książek można wyczytać ciekawe rzeczy (czy coś
takiego jest w stanie pomieścić się w główkach dzisiejszych propagatorów
czytelnictwa?). Wiktor zabiera Tomasza do stalowni, tak jakby zdawał sobie
sprawę, że tam, nagi i czarny od sadzy, zanurzający narzędzie w kipieli
wrzącego żelaza, pokaże się bratu już nie w żakiecie, pretensjonalnym i
groteskowym na robotniczych plecach, ale w istotnej swojej postaci – jako bóg. A
Tomasz zapamięta tę epifanię.
Po
raz kolejny ujrzy Judym podobnych bogów w kopalniach i hutach Zagłębia. Bogów,
bo realizujących właśnie boską misję, za którą i sam Judym tęskni – misję
twórczości, wyrywania przyrodzie i przemieniania mas bezcelowej i bezużytecznej
materii w postać mającą sens. Praca robotników, choć źle płatna, choć
wyniszczająca, fascynuje Judyma ze względu na konkretność i bezpośredniość.
Robotnik wykonuje po prostu swoją robotę, robi to, co rzeczywiście potrzebne,
efekty i wydajność jego pracy są niepodważalne, mierzalne. Tymczasem wysiłki
inteligenta, choćby lekarza, tylko w pewnym stopniu są sensowne i twórcze,
większa część z nich to bezpożyteczne zabiegi o utrzymanie się w towarzystwie,
osiągnięcie w nim odpowiedniej pozycji, zyskanie uznania, rzadko kiedy za
fachowe zasługi, najczęściej za towarzyską atrakcyjność. Judym rozumie, że
znaczna część niechęci jego kolegów-lekarzy do wprowadzania jakichkolwiek
usprawnień wynika nie z ich złej woli czy niedokształcenia, ale z tego, iż są
oni tak zaaferowani zabiegami o własne społeczne miejsce, że pozostaje im już
niewiele energii i cierpliwości do robienia czegokolwiek innego. On nie może
się pogodzić z takim marnotrawstwem czasu, umiejętności i bezcennej życiowej
energii, skoro wciąż przekonuje się, ile dzięki nim mógłby stworzyć. Chce w
końcu przestać zajmować się głupotami.
Judym
więc przekonuje się, że jego życiowe aspiracje wcale nie wymagają społecznego
awansu. Wymagają, owszem, wykształcenia, wiedzy, energii i pasji, a to już
udało mu się zdobyć. Co więcej, gdyby uległ tej potężnej pokusie emigracji do
wyższej kasty, będzie zmuszony wyrzec się tych aspiracji, a przynajmniej bardzo
poważnie je ograniczyć. Będzie też wciąż zatruwany własnym resentymentem, wciąż
w pozycji lekko uniżonej, wciąż zmuszony do tego, aby być kimś innym, niż jest
naprawdę. Zaczyna więc rozumieć – i zdaje się, podczas ostatecznej rozmowy z
Joasią dochodzi to do niego w pełni – że wcale nie chce być lekarzem, a więc
inteligentem, członkiem społecznej elity, lecz kimś, kto na razie i elitom, i
motłochowi nie mieści się w głowie. On chce być kobietą piszącą poezję,
robotnikiem w żakiecie wydającym pensję na pachnące mydełka, chamem czytającym
książki i estetą z motłochu. Że chce właśnie wszystkiego tego, co mają
przedstawiciele tamtej kasty, bez rezygnowania z najmniejszego kawałka samego
siebie, bez porzucania czegokolwiek, co wyniósł z tego miejsca, w którym
wyrósł.
Judym
dokonuje więc na sobie bolesnej amputacji złudzeń aspiranta, pozwalającej
jednak na zerwanie się z łańcucha resentymentu. I postanawia wśród tak samo jak
on tęskniących do lepszego życia pracowników stalowni, gospodarstwa rolnego czy
kopalni być pracownikiem służby zdrowia, różnym od nich tylko wykształceniem i
rodzajem wykonywanej pracy, może też wysokością poborów, ale nie pozycją
społeczną. Dzięki takiej decyzji będzie mógł nie wyjaławiać, ale wzbogacić
środowisko, z którego się wywodzi. I jeśli awansować – to nie z niego, ale
razem z nim, skoro jego własny awans jest niemożliwy bez zaparcia się siebie.
Komentarze
Prześlij komentarz