Marzenia o chłopięcej przyjaźni

Edmund i Witek

W uzdrowisku na Kujawach (czytelnik domyśli się, że akcja Całej jaskrawości dzieje się w Ciechocinku), jesienią, już po sezonie, dwaj młodzi, niespełna trzydziestoletni mężczyźni oczyszczają parkowy staw, z którego spuszczono wodę, łopatami wygarniając z dwóch jego basenów nagromadzony tam od dziesiątków lat szlam. Jeden z nich to Edmund Szerucki, narrator opowieści, wolny ptak tułający się po kraju trochę jak osiemnastowieczny podróżnik sentymentalny: w poszukiwaniu wrażeń, uczuć, piękna i dobra, którego można dotknąć w obcowaniu ze zwyczajnym życiem i prostymi ludźmi, a trochę jak uciekinier przed przeszłością, dorosłością, trudami miejskiego życia. Drugi z nich to Witek. Ale o ile Edmunda scharakteryzować jest dość łatwo, on przecież w narracji cały czas mówi o sobie, formułuje dziesiątki swoich obserwacji i spostrzeżeń, przytacza mnóstwo wydarzeń ze swojego życia, o tyle z Witkiem jest nieco trudniej. Mimo że obaj bohaterowie przebywają wciąż razem, mimo że nie mogą się rozstać nawet na chwilę, Witek pozostaje postacią zagadkową. Jak wygląda? Jaka była jego przeszłość? Skąd pochodzi? Kim jest z wykształcenia, a kim z powołania? Czy ma jakąś rodzinę? Kiedy poznał Edmunda: czy znają się od dawna, czy może poznali się i zaprzyjaźnili dopiero w uzdrowisku albo na kwaterze we wsi Zagubinów u staruszki Potęgowej? I czy narrator trzyma te wszystkie fakty w tajemnicy dlatego, że ich nie zna, czy może dlatego, że z jakichś powodów chce być wobec przyjaciela dyskretny? Bo już niemal zdradza ważny szczegół z jego życia, żeby zaraz ugryźć się w język: „Ach, Witek był w wielkiej formie. Patrzyłem na to z radością trudno wymowną. Bo nie znałem dokładnie mojej, ale znałem dokładnie jego. Chorobę”. Albo: „Ach, Witek był już od dłuższego czasu we wspaniałej formie. Wspaniałej. Patrzyłem na to z radością też wielką, też wspaniałą. Bo nie znałem mojej, ale znałem Witka straszliwą chorobę i jej po trzykroć przeklęte, wściekłe nawroty. I nic wtedy nie mogłem zrobić. (…) Płakałem z bezsilności. Raz, pamiętam, to było… Ale dobrze już, dobrze. Dość o tym.” Edmund i Witek są ze sobą ciągle i prowadzą niekończące się rozmowy. Absurdalne rozmowy, które bardziej niż czemukolwiek innemu służą celebracji bycia razem, dowodzeniu, że porozumienie między przyjaciółmi jest pełne, identyczne jest poczucie humoru i wrażliwość na słowo, wspólna jest znajomość kulturowego kodu, że obu łączy jednakowy pogląd na życie i jednakowy dystans do świata. Rozmowy te, pełne uroku i polotu, są świetną ilustracją wolnej, anarchicznej duszy, artystycznej wyobraźni jednego i drugiego. Ale trudno w nich odnaleźć jakieś cechy rozróżniające idiolekt każdego z nich, czytelnik w pewnym momencie może stracić rachubę, które ze zdań wypowiedział który z przyjaciół. I jeden i drugi może wypowiedzieć każdą z tych kwestii. Jak na przykład w rozmowie, kiedy nad oczyszczany basen przychodzi gromada uczniów ze szkicownikami. „– Ciekawe, jak nas rysują – odezwał się w pewnej chwili Witek. – Właśnie. Ze skrzydłami czy bez – powiedziałem, zaczynając litanię. – Z duszą na lewym ramieniu czy na prawym – podjął zaraz Witek i zaczęliśmy na dwa głosy. – Na jasnym tle czy na ciemnym. – Czy na różowym. – Czy przy szerokim weneckim oknie. – Za oknem błękit, ultramaryna. – Cyprysy. – Gaje oliwkowe. – Albo na tle schodów. Nie kończące się schody. – Schody donikąd. – Właśnie. Poziomo, pionowo albo ukośnie. – Albo w ogóle. – Realnie czy cendentalnie – Czy trans. – We mgle. W poświacie bladoświecącej. – W oparach buchających. – Deformacja. Zapomnieliśmy o deformacji. – Słusznie. Deformacja. – Ogromne głowy. Jak morenowe głazy. Unoszą się w powietrzu. – Oczy szeroko otwarte jak obręcze wozów. – Jak młyńskie koła. – Rzęsy jak tęcza. – Fru-fru. – Stopy w chmurach. – Wyżej łąki. – Na łąkach rozpuszczone jak dreszcze nasze myśli. – Trochę kwiatków. Jakieś manierystyczne ruiny. – Woda. Rzeka. – Może lepiej jezioro. – Dobra. Jezioro. Albo nie. Staw. – Tak. Staw. Basen. – Dwa baseny, Witek! – Edmund! One są połączone mostkiem. – No widzisz, Witek. Widzisz! W jednym basenie pływa biały łabędź! – Drugi wysuszony. Dwóch facetów kopie w nim szpadlami! – Wyrzucają muł na brzeg! – Teraz nie kopią. Przestali! – Coś mówią! – Jeden mówi: może zapalimy? – Drugi mówi: zapalimy!” Oczywiście bezsens i głupota tej rozmowy tym bardziej podkreślają bliskość Edmunda i Witka. Oni nie prowadzą właściwie żadnych „rozmów istotnych”, nie wymieniają poglądów, nie dzielą się ze sobą spostrzeżeniami dotyczącymi świata, nie referują swoich rozmyślań, które przecież narrator, a możemy się domyśleć, że i Witek, ciągle prowadzą. Oni nie muszą ze sobą o tym wszystkim rozmawiać dlatego, że to nie miałoby najmniejszego sensu. Przyjaciele rozumieją się bez słów, myślą tak samo, z tym, że może Edmund jest nieco sprawniejszy w wypowiadaniu tego wszystkiego. Czasami opowiadają sobie jakieś wydarzenia z ich oddzielnego życia, ale czynią to – zwłaszcza jeśli takie wypowiedzi zestawić z kaskadami słów i metafor tryskającymi z rozmów o niczym – zadziwiająco lakonicznie. A często nawet nie dopowiadają wydarzeń czy wniosków do końca, bo przecież przyjaciel i tak wie, jakie wnioski z jakich wydarzeń można wyciągnąć. "– Miałem kiedyś jedną dziewczynę – powiedział Witek. – Podobała mi się. Chodziłem ją wywoływać pod dom. Ale raz dałem jej wygawor. Ochrzaniłem ją i więcej nie poszedłem. – Zdenerwowałeś się? – Zdenerwowałem się jak diabli. Człowiek dla niej, wiesz, Termopile, a ona stoi na balkonie i cię zwodzi. – No tak czasami jest, cholera. Zapalmy lepiej i nie przejmujmy się.”

Wspólne przeżywanie, wspólne życie

Mimo że obaj przyjaciele wydają się być pod każdym względem identyczni, ton ich wzajemnej relacji wyraźnie nadaje Edmund. Kiedy tylko ma jakiś pomysł na to, jak wspólnie spędzić czas, mówi o tym przyjacielowi, który natychmiast z entuzjazmem do pomysłu się zapala. Nie ma między Edmundem a Witkiem nie tylko żadnych nieporozumień, sporów, żadnych kontrpropozycji, ale żadnych nawet negocjacji czy wspólnego zastanawiania się nad czymkolwiek. Momentami czytelnik może nawet mieć wrażenie, że Witkowi brakuje asertywności, że nigdy nie ma własnych planów czy upodobań i zawsze zdaje się na to, co wymyśli Edmund. Edmund mówi „zapalimy” – palą, proponuje wypić piwo – piją, wpada na pomysł, żeby przy niedzieli pojechać na wycieczkę – jadą obaj na wycieczkę. Także pomysły o wielkiej skali – takie jak powalenie stodoły Potęgowej czy happening z płonącym karawanem – wymyśla Edmund, a Witek natychmiast aprobuje. Ale może niepotrzebnie podejrzewamy tu Witka o jakąś uległość, bo on na każdą propozycję reaguje entuzjazmem i radością, jakby Edmund właśnie wyjął mu z ust jego własny pomysł. Jakby to Witek akurat miał to powiedzieć, a Edmund był po prostu szybszy o ułamek sekundy. Ale zdarza się i tak, że Witek znajduje w parku pawie pióro, które chce podnieść z ziemi, ale kiedy Edmund mówi: „Zostaw, Witek. Pozwól, że ja”, bez słowa sprzeciwu, nawet bez zdziwienia czy zapytania o powód, oddaje mu inicjatywę. Tak jakby dla Witka było oczywiste, że to Edmund ma zawsze lepsze pomysły, czy też lepsze powody do tego, aby właśnie swoje pomysły realizować. I tak jakby dla Edmunda było oczywiste to, że przyjaciela nigdy nie trzeba pytać o zdanie, bo on zawsze i tak z radością przyjmie każdy pomysł. Narrator Całej jaskrawości bardzo łatwo i płynnie przechodzi w swojej opowieści z liczby pojedynczej na mnogą, co tutaj nie oznacza tylko tyle, że obaj bohaterowie uczestniczyli wspólnie w jakimś wydarzeniu, ale oznacza o wiele więcej: obaj bohaterowie, Edmund i Witek, przeżyli razem to samo wydarzenie, a więc tak samo je postrzegając, angażując te same zmysły, odczuwając identyczne emocje, wyciągając identyczne wnioski i jednakowo doświadczając jego pełni, tytułowej „całej jaskrawości”. W narracji bardzo indywidualne, intymne nawet cechy każdego z nich są charakteryzowane właśnie w liczbie mnogiej, zbiorczo, tymi samymi określeniami, tak jakby dla narratora było oczywiste, że są obaj tak do siebie podobni, że nie warto dla każdego z osobna tworzyć odrębnej charakterystyki: „Ach, Santa Polonia, życie praktyczne to nie była nasza najmocniejsza strona. Tu byliśmy często bezradni jak trawka bliźniaczka. Najmocniejsza nasza strona to były inne strony. Inne dziedziny. W dziedzinach tych obracaliśmy się jak u siebie w domu z wielkim dookoła, zapuszczonym, nie znanym nam parkiem.” Wspólne milczenie, wspólne jedzenie, wspólne palenie Edmund i Witek robią wspólnie to, co zazwyczaj robi się oddzielnie. Na przykład czytają. „Czytaliśmy ostatnio taką książkę popularnonaukową Szlakiem powstania styczniowego na Kujawach, którą kupiliśmy w dworcowym kiosku „Ruchu” naszego kurortu” – mówi narrator i czytelnik od razu wie, że liczba mnoga nie oznacza tu tego, że najpierw czytał jeden, a potem drugi, tylko że czytali ją obaj na raz. Czytali ją tak, jak dokumenty z porzuconej aktówki znalezione podczas wycieczki. To znaczy jeden czytał na głos, drugi słuchał, obaj momentami przerywali, żeby zastanowić się nad jakimś fragmentem, dopytać, przerwać następnym momentem absurdalnej gadaniny. Kiedy Witek na kwaterze u Potęgowej zasiadł przy stole, żeby popisać (co pisze? wiersze? opowiadania? listy? – narrator znów jest tutaj zadziwiająco dyskretny), Edmund fizycznie był przy nim, oddał się wtedy rozmyślaniom, tak jakby w jakiś telepatyczny sposób współuczestniczył w twórczości przyjaciela. Obaj nawet rozmyślają wspólnie. Wspólnie, to znaczy, że nie każdy z nich rozmyśla, ale rozmyślają w tym samym czasie i z takimi samymi skutkami, bo kiedy przyjdzie im wymieniać się myślami, okazuje się, że u jednego i u drugiego były takie same. Identyczność obu bohaterów nie ogranicza się tylko do spraw ducha. To nie jest tylko jednomyślność, rozumienie się bez słów, wspólnota poglądów, upodobań, poczucia humoru czy estetyki. To także idealnie dopasowany zegar biologiczny i w ogóle identyczna cielesność. Oni obaj w tym samym czasie kładą się spać, w tym samym czasie wstają, a jeśli któryś obudzi się wcześniej, budzi drugiego. Jeśli nawet, co zdarza się rzadko, w dzień tylko Witek jest senny, pyta Edmunda, czy i on by się nie przespał, jakby wspólne spanie dawało lepszy odpoczynek. Obaj, pracując, w tym samym momencie odczuwają zmęczenie i potrzebę zrobienia przerwy. Obaj w tym samym czasie zaczynają odczuwać głód czy pragnienie, a ponieważ mają identyczne upodobania kulinarne, nawet w restauracji zawsze zamawiają te same potrawy. Nigdy nie zdarza się, żeby przy posiłku któryś odczuł potrzebę zindywidualizowania swojej potrawy: poproszenia o dokładkę, bardziej lub mniej gęstą zupę, przyprawy, posmarowanie chleba grubszą warstwą masła lub smalcu, mocniejszą herbatę. Obaj zdają się mieć nawet identyczne upodobania co do kobiet, bo oglądają się wspólnie i jak na komendę za tymi samymi dziewczynami, z uznaniem komentując ich cielesne walory. Narrator często mówi o wspólnym paleniu, które zawsze jest przez bohaterów celebrowane, jakby było jakimś obrzędem. Palenie jest dla nich czynnością na tyle ważną, że dla niej odkłada się inne sprawy. Oni nigdy nie palą, pracując, zawsze w tym celu robią sobie przerwę, nawet jeśli musi to oznaczać kłopotliwe i czasochłonne wychodzenie z czyszczonego basenu, jakby papierosem czcili kolejny odcinek wykonanej roboty. Nie palą, idąc, prawie zawsze w tym celu przystaną czy przycupną. Podczas palenia zazwyczaj nawet nie rozmawiają. „Wychodzić od czasu do czasu z grobu na papierosa i, paląc papierosa, rozglądać się po świecie, to, bez przesady – mało jest przyjemniejszych chwil w życiu człowieka.” – opisuje palenie papierosów narrator i w takich określeniach oprócz podkreślenia obrzędowości samego aktu możemy dostrzec traktowanie oddawania się nałogowi jako komunii. Czyli obrzędu połączenia: ze światem i z przyjacielem. „Paliliśmy papierosa” – papieros występuje tu zwykle w liczbie pojedynczej, choć z kontekstu wynika, że nie zaciągają się tym samym. Bo obaj – Edmund i Witek – w momencie palenia robią dokładnie to samo, w taki sam sposób, w tym samym celu i razem ze sobą. Paląc, stają się tą samą osobą. Tak pisał o przyjaźni Hegel: „Dla przyjaźni (…) najlepszym podłożem i najlepszym okresem jest wiek młodzieńczy. Każdy człowiek musi sam sobie utorować swą drogę życia, musi wypracować sobie jakąś rzeczywistość i utrwalić ją. Młodość natomiast, wiek, w którym jednostki żyją jeszcze we wspólnej nieokreśloności swych rzeczywistych stosunków, jest tym okresem, w którym lgną one do siebie i dochodzą do tak ścisłej jedności przekonań, pragnień i działań, że każde zamierzenie jednego z nich staje się równocześnie zamierzeniem drugiego. Nie taka bywa przyjaźń ludzi dojrzałych. Stosunki, w których żyją, kształtują się niezależnie od siebie i nie dają się już zespolić w tak ścisłą wspólnotę, aby jeden nie mógł nic zrobić bez drugiego. Ludzie dorośli schodzą się, to rozchodzą ze sobą, ich cele i zainteresowania kierują się w różne strony, to znów łączą się wzajemnie. Przyjaźń, żarliwość przekonań, zasady i dążenia ogólne mogą się utrzymać, ale nie jest to już owa przyjaźń młodzieńcza, w której żaden z nich nie postanawia i nie wprowadza w czyn niczego, co by nie było bezpośrednio także celem drugiego.” Hegel więc także zwraca uwagę na potrzebę przyjaźni rozumianej jako dążenie do jedności. A może młodość jest najlepszym czasem na przyjaźń także dlatego, że jest to czas, w którym życiowe cele nie są jeszcze podporządkowane walce o byt, czas, w którym można sobie pozwolić na bezinteresowność i życzliwość? Późniejsze relacje stają się, zwłaszcza w życiu mężczyzn tak bardzo nastawionych na indywidualny sukces, rzeczowe, podlegają małej lub wielkiej polityce, interesom. Często zresztą przyjaźnie dorosłych mężczyzn niebędące taktycznymi, życiowymi sojuszami są przez otoczenie traktowane ironicznie lub pobłażliwie, jako coś niepoważnego, relikt chłopięcości. Czy Witek istnieje? „Jak ja kochałem tego chłopaka. Żadnego z moich trzech braci, jeszcze zanim przestali nimi być, nigdy tak nie kochałem, jak Witka.” – rozczula się narrator, a czytelnik może się wtedy zastanowić, kogo tak naprawdę on kochał? Skoro Witek jest identyczny jak on pod każdym względem, a jeszcze dodatkowo zawsze jemu uległy, zawsze zgodny, zawsze w takim samym jak nastroju, to może te zdania są narcystycznym wyznaniem miłości samemu sobie? Bo przecież Edmund, tak jak mityczny Narcyz w tafli jeziora, bezustannie przegląda się w Witku. I widzi w tym odbiciu obraz tak przyjemny, że aż się w nim zakochuje. Czy Witek w ogóle istnieje? Czy to tylko jakaś postać wyprojektowana przez narratora na zewnątrz po to, żeby kotłujące się w nim rozmyślania, bezustannie prowadzone rozmowy z samym sobą mogły znaleźć ujście? A może Edward Stachura stworzył w swojej powieści nie tyle bohatera zdublowanego, co raczej taką chłopięcą utopię? Bohater Całej jaskrawości ma prawie trzydzieści lat, ale całym sobą pragnie żyć życiem chłopca. Siedmio-, może dziesięcioletniego. Takiego, któremu całe dnie spływają na doświadczaniu świata, jego „całej jaskrawości”. Właśnie na doświadczaniu, a nie eksplorowaniu, podporządkowywaniu, kategoryzowaniu. Chłopca wciąż dziwiącego się, wciąż odnajdującego w otaczającej go rzeczywistości wartości nowe, nieznane i przez to fascynujące. Takiego, którego rozpiera energia, którego miłość do życia nie została jeszcze wciśnięta w jarzmo obowiązku, odpowiedzialności, powinności. Chłopca wolnego od długotrwałych zobowiązań, a relacje z innymi ludźmi regulującego nie zasadami, dogadywaniem się czy ścieraniem się sprzecznych interesów, ale przy pomocy uczuć i impulsów. Bohaterowie Całej jaskrawości nawet w stosunkach męsko-damskich przyjmują sposób działania kilkuletnich chłopców. Na miłości już jeden i drugi się zawiódł, dziewczyny tylko zwodzą i oszukują. A więc obaj wolą przebywać wyłącznie w swoim własnym, męskim towarzystwie, z dziewczętami tylko od czasu do czasu się przekomarzając, wygłupiając, ale najczęściej z nich po prostu dworując i płatając im figle. Jedyną kobietą, przy której obaj czują się dobrze, którą obaj kochają, jest stara Potęgowa, pełniąca dla nich zresztą funkcję zastępczej matki: zawsze opiekuńcza, wyrozumiała, ciepła, ale też troszcząca się o obu chłopców tak, jakby byli rzeczywiście dziećmi: czekająca z obiadem, a kiedy trzeba – z dobrą radą. Kobieta-matka ma także tę zaletę, że nie skłania (choć w życiu może to różnie wyglądać) wielbiących ją synów do rywalizacji – oni mogą się nią dzielić bez obawy, że wpłynie to jakoś na ich przyjaźń. Gdyby w życiu któregoś z bohaterów (lub ich obu) pojawiła się młoda kobieta, ich przyjaźń mogłaby tego nie przetrwać. Związek Witka i Edmunda to właśnie przyjaźń idealna, jakby wyjęta z chłopięcych marzeń o przyjacielu – bratniej duszy. Bratniej, bliźniaczej, a więc identycznej, a przynajmniej bardzo podobnej. Mały chłopiec zaczyna już przeczuwać i rozumieć, że ludzie różnią się między sobą zasadniczo, że mają różne interesy i sprzeczne potrzeby. Widzi, że z tych sprzecznych potrzeb wynikają konflikty, a każdy konflikt, w którym sam uczestniczy, odbiera jako odrzucenie własnej osoby przez zły świat i coraz bardziej obcych ludzi. Marzenie o przyjacielu, z którym nigdy nie wejdzie się w żaden konflikt, z którym zawsze będzie się można dogadać, który zawsze będzie wierny i wyrozumiały staje się wtedy jedną ze skuteczniejszych dróg ucieczki przed poczuciem dojmującej samotności i niedopasowania do świata. Czasem przyjmuje to postać rojeń, czasem – wcale nie tak rzadko – taka figura idealnego przyjaciela autonomizuje się i chłopiec rzeczywiście jest przekonany, że ma wspaniałego kolegę, którego widzi tylko on. Oczywiście kiedy chłopiec rośnie, dojrzewa, kiedy uczy się układania sobie kontaktów z prawdziwymi rówieśnikami, taki „niewidzialny przyjaciel” znika, ale w chłopcu często zostaje po nim jakaś niewypowiedziana, niewyraźna tęsknota za bratnią, męską duszą. Edmund i jego przyjaciel Witek są to więc postaci uosabiające męską tęsknotę za bezpowrotnie utraconą chłopięcością. Postaci dające nadzieję, że do tego czystego świata, nieskalanego jeszcze brudem dorosłego życia, można jeszcze wrócić, że można żyć w zgodzie z chłopięcymi ideałami. I uosabiające odwieczne chłopięce marzenie o braterstwie męskich dusz.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Brom dla Felka

Trąd w Warszawie