Jerzy

Jerzego poznałem w 1987 lub 1988 roku, byłem wtedy w 3 klasie liceum. Męczyło mnie wtedy dość dużo różnych powierzchownych zainteresowań i młodzieńczych poszukiwań, wśród których były także różne mistyczno-religijne i zamęczałem w tych sprawach nauczyciela łaciny z naszego liceum, Adama Winiarczyka, który mnie i mojego kolegę o podobnych zainteresowaniach, Roberta, skierował do Jerzego Prokopiuka.

A tenże zrobił na mnie natychmiast i najpierw wrażenie jako człowiek całkowicie odmienny od wszystkich, których do tej pory poznałem. Ta odmienność imponowała mi nawet bardziej niż jego erudycja, jakiej wcześniej i potem chyba też nie spotkałem. Jerzy mieszkał niedaleko od naszej szkoły, w, zdaje się, komunalnym mieszkaniu razem z sędziwymi rodzicami, zajmował tam jeden, zdaje się, że nienajwiększy pokój, w którym trudno było się poruszać, bo wszędzie były stosy książek. Nie tylko na regałach, na biurku - dosłownie wszędzie. Często wizyta u Jerzego wyglądała tak, że on najpierw przenosił stosy książek z krzeseł, na których sadzał gości, do przedpokoju (gdzie, swoją drogą, też trudno było przejść między książkami) i dopiero wtedy można było usiąść. Książki były też na tapczanie, zawsze byłem ciekaw, jak Jerzy sypia.

Nad tapczanem była mata, a do niej poprzyczepiane różne zagraniczne widokówki oraz kilka fotosów Björna Andrésena grającego Tadzia w "Śmierci w Wenecji" Viscontiego. Nie widziałem jeszcze wtedy tego filmu i zapytałem: "kim jest ta pani?". Jerzy roześmiał się bardzo głośno i długo, a jak skończył się śmiać, powiedział coś mniej więcej takiego:

- Czy pan widział kiedykolwiek tak piękną kobietę? O nie, takie rzeczy nie zdarzają się na tym świecie!

Jerzy był człowiekiem nadzwyczajnie hojnym. Kilka razy zaświeciły mi się oczy na widok jakiejś książki leżącej na stercie (większość z książek u Jerzego była w językach obcych, więc wtedy dla mnie niedostępnych), Jerzy to dostrzegł i nie było żadnych wymówek - wychodziłem z tą książką. On w ten sposób obdarowywał oczywiście nie tylko mnie, ale każdego, kto wstąpił w progi jego domu. Zastanawiałem się, jak udało mu się zgromadzić taką bibliotekę przy tak nonszalanckim stosunku do gromadzenia. A potem dowiedziałem się, że to, co widziałem w mieszkaniu Jerzego, to skromna część jego księgozbioru. Kiedy już byłem na pierwszym roku studiów, Jerzy poprosił Roberta i mnie o uporządkowanie jego zasadniczej biblioteki w domu jego przyjaciela. Zajęło nam to kilka tygodni, a i tak nie doprowadziliśmy dzieła do końca.

Były to czasy, kiedy w sklepach nie można było ot tak dostać papieru maszynowego, były specjalne talony dla pisarzy, tłumaczy itp. Kiedyś musiałem przepisać jakiś swój tekst na maszynie, zwierzyłem się Jerzemu z kłopotu, natychmiast dał mi plik kartek ze swojej przydziałowej ryzy, mówiąc, że jeśli zabraknie, mam przyjść po więcej. Jerzy żywił się wtedy w restauracjach i kiedy czyjaś wizyta przypadła akurat na porę obiadową, kończyła się w restauracji "Smok" na Smoczej, Jerzy stawiał. Na wahania i skrępowanie młodych gości (czasami były to dość tłumne spotkania), na wszystkie te tłumaczenia, że wcale nie jestem głodny, że wezmę tylko herbatkę, tylko zupkę, odpowiadał, że świat powinien być właśnie tak urządzony, że kto akurat ma, ten stawia temu, kto akurat nie ma. Jerzy ma, bo właśnie dostał honorarium za jakiś przekład, my, studenci, nie mamy, więc sprawa jest oczywista. Jerzy zresztą z równym wdziękiem przyjmował, co dawał. Wiem, że spędzał miesiące za granicą goszczony przez antropozofów i teozofów z całej Europy, często ludzi bardzo majętnych (gościły go w zamkach jakieś francuskie hrabiny, był wielkim snobem, uwielbiał o tym wspominać) i nie czuł on żadnego skrępowania, przyjmując gościnę. Bardzo też cieszył się z książkowych prezentów, które mu czasami sprawialiśmy, choć wiem, że potem re-prezentował je innym swoim znajomym.

Teraz myślę sobie, że ta jego hojność i jednocześnie nieumiejętność gromadzenia jakichkolwiek zapasów wynikała z jego światopoglądu i systemu wartości, a jednocześnie z jakiegoś niezwykłego życiowego popędu. Jerzy nie umiał żyć, w tym życiu, poza czasem teraźniejszym. Jeśli planował - to planował na wieczność i bycie poza czasem, planował całe światy. Zaplanować coś na jutro, za rok albo za pięć lat nie umiał i nie chciał. Z artykułu w Newsweeku dowiedziałem się, że ostatnie lata jego życia przyniosły mu ubóstwo, że często nie miał na opłacenie czynszu. Wcześniej żył bardzo dostatnio od tłumaczenia do tłumaczenia, robił tych przekładów bardzo wiele, a chłopsko-robotnicza Polska akurat tłumaczy trudnych tekstów potrafiła docenić. "Powrót do Europy", który Jerzy powitał z entuzjazmem, oznaczał dla takich jak on nieuchronną pauperyzację.

I jeszcze jedna cecha Jerzego, dla mnie absolutnie niezwykła. On był nadzwyczajnie tolerancyjnym człowiekiem, pozbawionym jakiejkolwiek potrzeby dopasowywania ludzi do siebie. Tomasz Stawiszyński mówi w Newsweeku, że w pewnym momencie stwierdził, że Jerzy mówi jak ksiądz. Ja - w latach 90., kiedy nasza znajomość była intensywna - widziałem go zupełnie inaczej. Człowiek przebywający w takich obszarach jak Jerzy, w dodatku autorytet dla tylu ludzi, posiadający niezaprzeczalną charyzmę, mógłby z łatwością stworzyć sektę. A Jerzy stworzył klub dyskusyjny, w którym właśnie dyskutował, a nie przekonywał, z ludźmi mającymi często biegunowo odmienne poglądy. On mówił o swoich światach z niezachwianą pewnością, jak człowiek, który wie, a nie wierzy, który mówi o swoim najbardziej elementarnym doświadczeniu, a nie o teorii czy przeczuciu, jednak nikomu tego nie narzucał, nie domagał się, by mu potakiwano. Nawet nas, małolatów, którzy - tak to pamiętam - chętnie przyjęliby jakieś objawienie, jakąś gotową prawdę o tym jak jest, raczej zniechęcał do przyjmowania jego przekazu niż zachęcał. Wynikało to po trosze z jego kosmicznego wręcz zarozumialstwa, z tego, że uważał, że jego droga i światło, które w sobie nosi jest dana takim jak on, a nie każdemu, ale w większej chyba części właśnie z najgłębszego przekonania, że świat ducha, a więc też świat Boga, Wieczności, jest najgłębiej subiektywny a nie obiektywny. Często powtarzał taką anegdotę: w jakiejś hinduistycznej czy buddyjskiej świątyni na ścianach były malowidła przedstawiające bardzo sugestywne obrazy piekieł i mąk piekielnych. Turysta zapytał mnicha siedzącego pod ścianą, czy on naprawdę wierzy, że takie piekło istnieje. A mnich na to odparł: "jak ktoś wierzy, to istnieje".

I to, jak mi się zdaje, było centrum światopoglądu Jerzego: "Jak ktoś wierzy, to istnieje". Myślę, rozmawialiśmy zresztą kiedyś o tym, że stąd brała się jego bardzo żywa niechęć do katolicyzmu. Zasadą praktycznego działania kościoła jest straszenie grzechem i piekłem, wpajanie ludziom lęku, który ma ich przygnać do jedynej instancji, która potrafi go rozgrzeszyć, czyli właśnie kościoła, jego sakramentów. Tymczasem ten jedyny sugestywny przekaz (bo przekazy dotyczące nieba, zbawienia, życia wiecznego są mętne i niezmysłowe) mąk piekielnych, wiecznego cierpienia, grzechu, ciemności, w ludziach zostaje i organizuje ich metafizyczną wyobraźnię. W ten sposób kościół niejako skazuje ludzi na piekło, nie tylko w symbolicznym, ale i w realnym (w rozumieniu Jerzego, a więc ponadnaturalnym) znaczeniu.

Pamiętam naszą ostatnią dłuższą rozmowę jakoś w połowie lat 90., kiedy mój światopogląd był już niemal całkowicie materialistyczny (aczkolwiek później miałem jeszcze kryzysy i religijne zaćmienia) i mówiłem Jerzemu, że nawet gdyby istniała wieczność, gdyby człowiek mógł zostać zbawiony i żyć szczęściem wiecznym, wolałbym wieczności i szczęścia nie doświadczyć. To, co jest mną, kształtowało się w mniejszej mierze niż w szczęściu i radości, w bólu i rozpaczy. Zabrać mi to - to by znaczyło unicestwić mnie, to wszystko, co dla mnie ważne i cenne. Nie chcę oczyszczać umysłu, wyzbywać się pragnień itp. To co w moim umyśle brudne i straszne jest mną i zabrać mi to można wyłącznie wbrew mnie, przemocą. Jeśli byłbym świadomy straty tego, co mi odebrano, wieczne szczęście stałoby się wiecznym nieszczęściem. Gdybym nie był jej świadomy, byłoby to unicestwienie mnie, a więc wiecznego szczęścia ja bym nie doznawał. Z drugiej strony – nie zabierać mi tego, ale kazać istnieć z tym przez całą wieczność – to byłoby okrucieństwo. Śmierć, która unicestwia człowieka bez śladu, nawet bez cienia w jakimś Hadesie, wydaje mi się jedynym rozwiązaniem tego paradoksu. Jerzy, ów gnostyk i antopozof podróżujący sobie w wolnych chwilach po Devachanach i Kamalokach, zgodził się ze mną i zdaje się, że powiedział coś w rodzaju: „Jak ktoś nie wierzy, to nie ma”.

Potem jeszcze czasami wpadaliśmy na siebie, czasem wpadałem na spotkania klubu „Gnosis” ale już w charakterze publiczności, ciekawskiego z ulicy. Zawsze z Jerzym witaliśmy się serdecznie – ja jego jako uczeń, który w pewnej chwili poszedł swoją drogą, a on mnie jako mistrz, który w pewnej chwili przestał być temu uczniowi potrzebny. A obaj witaliśmy się jako ludzie, którzy spędzili razem trochę dobrego czasu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Brom dla Felka

Trąd w Warszawie