Korczak, jakiego znać nie chcemy
Niestety, o Korczaku mówi się w naszym
kraju właściwie zawsze w związku z jego śmiercią. Bo oto śmierć Janusza
Korczaka, oczywiście śmierć heroiczna, śmierć z miłości, śmierć będąca
sprawdzianem idei, staje się nie tylko najważniejszym wydarzeniem z jego
twórczego życia, ale także najważniejszym tego życia i tej twórczości
przesłaniem. W tysiącach polskich szkół odbywają się, wymagane przez program i
odpowiednie kuratoria, akademie i uroczyste lekcje, pod takimi hasłami, jak
„Wierność silniejsza niż śmierć”, „Miłość życiem płacona”, „Śmierć w imię
dziecka”. Recytuje się wiersze o Korczaku, zawsze opowiadające o śmierci:
Ukochał dzieci,
które świat dorosłych
obdarzył chłodem, głodem i przekleństwem,
co ciężko przeszły swą króciutka drogę
od urodzenia do śmierci męczeńskiej. (Stefania Grodzieńska, „O Januszu Korczaku”)
Idzie cień. Janusz Korczak, ten lekarz
warszawski.
Prowadzi poprzez getto dzieci z sierocińca,
Dwoje ich wziął na ręce i wyszedł z dziedzińca.
Jak ten, co na Golgotę krzyż dźwigał mozolnie,
Idzie na miejsce kaźni. Idzie dobrowolnie.
(Antoni Słonimski, „Pieśń o Januszu Korczaku”)
Któryś zmyślał baśnie, sam stałeś się legendą,
Któryś oszukał dzieci, że śmierć je rychła nie czeka,
Tobie dobroć i męstwo śmiertelną koszulę
przędą
I pamięć o Tobie wzbiera jak rozlewista rzeka.
Idziesz z dziećmi i idziesz, idziesz bardzo
daleko,
Tam, gdzie Giordano Bruno, tam, gdzie Ukrzyżowany (Włodzimierz Słobodnik, „Tren ku czci Janusza
Korczaka”)
W latach 80. i 90. XX wieku, niejako
przy okazji beatyfikacji i kanonizacji Edyty Stein, w niektórych środowiskach
katolickich pojawił się postulat, aby beatyfikować także Korczaka. Postulat ten
na szczęście nie doczekał się formalnej realizacji, jednak na naszych oczach
doczekuje się realizacji nieformalnej, ludowej. Oto polska, katolicka
wyobraźnia zbiorowa anektuje niezwykle skomplikowaną i niejednoznaczną postać
po to, aby przykrawać ją do bezpiecznego i oswojonego modelu świętego
męczennika. W chrześcijańskiej martyrologii męczeńska śmierć ma tę zaletę, że z
jednej strony może potwierdzać, a z drugiej – przekreślać uczynki i poglądy
żyjącego świętego. W przypadku nawróconego łajdaka, niedowiarka czy poganina
męczeńska śmierć będzie dowodem prawdziwości jego nawrócenia i będzie
unieważniała wszystko, co miało miejsce przed nawróceniem. W przypadku postaci
cnotliwej od narodzin, będzie naturalną konsekwencją ale także ostatecznym
dowodem niezmienności i trwałości cnoty. W przypadku postaci skomplikowanych,
męczeńska śmierć będzie ich ostatecznym uproszczeniem, bo przecież nie powinno
się szukać dziury w całym, a w życiu zwieńczonym męczeńską śmiercią
niejasności, niejednoznaczności, przesłań i momentów, nad którymi trzeba by się
zbyt długo zastanawiać i konfrontować je z naszym wyobrażeniem o tym, co dobre,
a co złe.
I tak oto w postaci Janusza Korczaka,
człowieka, który kochał dzieci tak bardzo, że oddał za nie życie, ważne zostają
dwa elementy: miłość do dzieci i męczeńska śmierć. Co to znaczy, kochać
dziecko, to każdy, z wyjątkiem może psychopatów i skończonych cyników, sobie
jakoś wyobraża, każdy też zdaje sobie sprawę z tego, że dzieci kochać trzeba,
więc każdy ma prawo widzieć w Korczaku patrona własnych wyobrażeń. Oczywiście
wyobrażenia te wzmacniane są przez publikowane wielokrotnie fotografie
Korczaka, ukazujące twarz zatroskaną i pełną miłości, może niepokoju o dzieci.
Fotografie osób, bardziej niż dokumentalną, mają wartość testu projekcyjnego,
ujrzeć w nich można to, co komu w duszy gra. Fotografie zmarłych mają także tę
wartość, że są całkowicie statyczne, nie zmienią się już, nie zaskoczą
odbiorcy. A kiedy na podstawie tych zdjęć tworzy się pomniki, wtedy odbiór
zastyga razem ze spiżem lub betonem, z których monumenty te ulano.
Nie chcę tych pomników obalać, nie
chcę też bagatelizować bohaterskiej śmierci Korczaka. Chcę tylko napisać, że
skupianie się na tym jedynym epizodzie z życia Korczaka służy często
zasłonieniu pozostałych. Poglądy Korczaka – i te na wychowanie, i te dotyczące
życia społecznego w ogóle – są wciąż na tyle rewolucyjne, na tyle sprzeczne z
panującymi powszechnie poglądami i przesądami wychowawczymi, z rodzinną i
instytucjonalną praktyką wychowawczą, że nie chcemy się z nimi konfrontować,
nie chcemy ich znać. Wpasowanie jednego z najciekawszych myślicieli i praktyków
społecznych w odwieczny frazes o miłości aż po śmierć, pozwala pozbyć się
problemu z jego myślą i praktyką.[i]
Pozwolę sobie przytoczyć tu anegdotkę.
Kilka lat temu zostałem poproszony, aby opowiedzieć o Korczaku i Domu Sierot w
małej warszawskiej podstawówce. Dzieci bardzo chętnie słuchają o pomysłach
Starego Doktora, o tym ekstrawaganckim domu dziecka, o gazecie, którą tworzyły
dzieci dla dzieci, o sądzie, który zazwyczaj wybaczał, ale miał kompetencje
osądzić, a nawet wyrzucić samego Korczaka, o zakładach ze złośnikami i o
obieraniu kartofli. Pogadanka była więc udana, a gdy się skończyła, dzieci
zaczęły zadawać pytania. Nie pamiętam wszystkich, ale pamiętam to ostatnie,
które zadał chłopak może dziewięcioletni, taki, który wiercił się przez całe
spotkanie i coś tam śmiesznego dogadywał sąsiadom:
– Proszę pana, a czy Korczak bił
dzieci?
Sytuacja nieco niezręczna, ale
wydawało mi się, że wybrnąłem:
– Był absolutnie temu przeciwny –
mówiłem – bo uważał, że to okropne, że dorośli wykorzystują to, że są więksi od
dzieci, aby siłą narzucać im swoją wolę. Mówiłem wam już, że w Domu Sierot nie
było kar, a kar fizycznych w szczególności. Ale Korczak, chociaż dzieci
świetnie rozumiał, chociaż bardzo starał się nad sobą panować, był nerwusem.
Zdarzało się, że kiedy jakiś dzieciak zalazł mu mocno za skórę, wytargał go za
uszy, zlał po łapach, zdarzyło mu się jednego szczególnego łobuziaka chwycić za
fraki i rzucić o drzwi. Korczak wstydził się tego. Jak się coś takiego
zdarzyło, podawał sam siebie do sądu. Umiał przeprosić. Im był starszy, tym
rzadziej mu się zdarzało. Sami wiecie najlepiej, jak dzieci potrafią wkurzyć,
prawda? Zresztą były inne czasy, teraz już nawet największy nerwus wie…
Dzieci kiwają głowami ze zrozumieniem,
one wiedzą. Ale dwie nauczycielki patrzą na mnie takim wzrokiem, jakim pewnie
patrzyła Meduza, gdy zamieniała ludzi w kamień. Jedna z nich ogłasza koniec
spotkania, a kiedy dzieci wychodzą z sali, przychodzi z pretensjami. Oskarża
mnie nawet nie o przekazywanie treści nieodpowiednich dla dzieci, ale wprost o
kłamstwo. Na nic moje wyjaśnienia, na nic propozycje wspólnego przeczytania
fragmentów „Jak kochać dziecko”, którego tekst mam zresztą pod ręką. Korczak
kochał dzieci i nigdy, ale to przenigdy nie uderzył dziecka i nie ma po co
czytać czegokolwiek, skoro wiadomo…
Ach, muszę się teraz mocno
wytłumaczyć, że choć podziwiam nie tylko myśl, twórczość i działanie, ale i
samą postać Korczaka, a bicie dzieci uważam za barbarzyństwo, absolutnie nie
napisałem tego, co powyżej, by Korczaka kompromitować, a tym bardziej jakkolwiek
usprawiedliwiać czy relatywizować przemoc wobec dzieci. Ale Korczak sam
opisywał sytuacje, kiedy nerwy mu puszczały, ponieważ jego projekt wychowawczy
był stworzony nie przez kamienny pomnik, nie przez statyczną fotografię i nie
do pomników był adresowany. Korczak – neurotyk i choleryk, roztrzepany do
granic możliwości, często humorzasty – pomimo tych cech podjął się pracy
wychowawczej i kierował swoje pomysły do ludzi nie doskonalszych niż on sam.
Wychowawców o stalowych nerwach nie ma (może byli w czasach, gdy nieznośnych
wychowanków zsyłano na galery albo do karnych kompanii), a tam, gdzie się od
wychowawcy wymaga perfekcyjnego opanowania, tam w miejsce zabronionych zachowań
wejdą takie, których się nie da zabronić, a które dla dzieci są nie mniej, a
często nawet bardziej krzywdzące. I właśnie dlatego – taki pogląd przebija z
wszystkich prac Korczaka – dzieciom potrzebny jest nie tyle święty, co system,
który biorąc pod uwagę naturę dziecka, weźmie w karby niedoskonałego
wychowawcę. System, który zresztą życie
– kluczowe pojęcie w poglądach Korczaka – będzie weryfikowało i zmuszało do
zmiany.
Wychowanie przez śmierć
To właśnie opozycja życie-śmierć jest osią korczakowskiego
rozumienia wychowania, a także jego rozumienia kwestii społecznych w ogóle. Wychowanie
dotychczasowe, a więc, przyznajmy, także to, którego doświadczają dzieci czasów
nam współczesnych, w dużej mierze polega
na zarażaniu dziecka śmiercią. Dziecko nie ma doświadczenia śmierci, mimo że
czasami się z nią styka i wyobraża ją sobie (a szczególnie dotyczyło to
przecież sierot, z którymi Korczak pracował), a życie, którego przeżyło tak
mało, widzi jako niemal nieskończenie długie. W swojej wyobraźni jest więc
nieśmiertelne, a może lepiej powiedzieć, wyłącznie żywe, bo kategorią śmierci
się po prostu nie posługuje. Żyje instynktownie i życia nie trzeba go uczyć.
Dorosły nie tylko zdaje sobie sprawę z kruchości i ulotności życia, nie tylko
przeżył już tyle, że wie, iż wcale tak wiele mu nie zostało, a więc życie wcale
nie jest długie. Dorosły wręcz myśli o życiu w perspektywie śmierci,
poświęcając większość czasu, energii, troski na odwleczenie śmierci, odsunięcie
jej nieco w czasie, zapobieżenie, o ile to tylko możliwe, jej nagłemu czy
nierychłemu, ale i nieuchronnemu zjawieniu się. W pewnym momencie zabiegi
mające na celu odsunięcie śmierci są już tak intensywne, że w ogóle całe życie
zaczyna być postrzegane w tym kontekście.
Zaraża dziecko śmiercią rodzic,
którego miłość i troska podsuwa ciągle wyobrażenie, że dziecko może zginąć, że
może stać mu się krzywda. Zaraża dziecko instytucja wychowawcza – przedszkole,
szkoła, dom dziecka – w której najważniejszym kryterium działania jest
uchronienie dziecka przed fizyczną szkodą, zapobieżenie wszelkim możliwym
wypadkom. Zaraża dziecko śmiercią powszechne wyobrażenie o tym, że jeśli
dziecku coś się stanie, jeśli poniesie ono jakikolwiek uszczerbek na zdrowiu,
zawsze winny jest jego opiekun. Wychowawca największą odpowiedzialność – prawną
i moralną – ponosi za zapewnienie dziecku fizycznego bezpieczeństwa i wszystkie
inne swoje zadania może postrzegać jako drugorzędne. Czy rodzic, czy
instytucjonalny wychowawca, będzie więc przede wszystkim zainteresowany tym,
aby wpoić w dziecko obawę przed jakimkolwiek zachowaniem niosącym ryzyko
fizycznej śmierci lub krzywdy. A że to właśnie wszelkie przejawy życia niosą
największe ryzyko śmierci, staramy się, by dziecko żyło jak najmniej: nie biło
się, nie biegało, nie brało do ust niczego, co nie zostało zweryfikowane przez
wychowawcę, siedziało cicho i spokojnie w widocznym miejscu, aby się nie
przewiało, nie zakrztusiło, nie przewróciło, nie zgubiło, nie zostało porwane,
zgwałcone, zamordowane. To, że dziecko, którego życie jest przytłumione,
cierpi, że tak jak kwiat, któremu odebrano dostęp do słońca, nie ma szans na
prawidłowy rozwój, nie interesuje nas wcale, skoro nasze zarażone śmiercią
sumienie jest spokojne.
Korczak to cierpienie dostrzegł i ono
go oburzyło wcale nie mniej, niż cierpienie dziecka, któremu w ogóle odmawia
się opieki, które się głodzi, zmusza do pracy ponad możliwości, wykorzystuje
seksualnie, krzywdzi fizyczną przemocą. To cierpienie tym większe, że sprawcy
motywują je własną troską, miłością, poświęceniem, a więc pobudkami tak
wzniosłymi i szlachetnymi, że zbuntować się przeciw niemu, choćby tylko w głębi
serca, wydaje się dziecku niegodziwością. Wychowawca, który chce z dzieckiem
żyć, a nie zarażać je śmiercią, powinien najpierw umieć to cierpienie dostrzec,
a później uznać, że śmierć jest nieodłączną częścią i konsekwencją życia. Że
dziecko powierzone jego opiece może zginąć, umrzeć, zostać kaleką. Aby dać więc
dziecku prawo do życia, należy dać mu prawo do śmierci. I właśnie prawo dziecka
do śmierci uznał Korczak za pierwsze, najważniejsze z projektowanych praw
dziecka.[ii]
Niech ma prawo umrzeć, aby mogło żyć. A wychowawca, aby pozwolił dziecku żyć,
musi mieć, musi umieć sobie dać, prawo do pomyłki, do tego, aby dziecko
powierzone jego opiece, umarło.
Praca i śmierć
Człowiek dorosły także pracuje
najczęściej nie po to, aby realizować potrzebę twórczości, ekspresji, kontaktu
ze światem i innymi ludźmi. Pracuje po to, żeby zarobić na jedzenie, dach nad
głową, ubranie, lekarstwa, które pozwolą mu dopiero żyć i odsunąć nieco śmierć.
O tym jedzeniu, dachu nad głową,
ubraniu czy lekarstwach również wcale nieczęsto myśli jako o czymś, co przynosi
mu beztroską radość, ale najczęściej jako o uciążliwej konieczności, dzięki
której może odsunąć śmierć lub zapobiec społecznej degradacji. Pracuje, żeby
odłożyć coś na starość, żeby uniknąć poniżenia umierania w nędzy i poniewierce.
Pracuje, aby zyskać wyższy społeczny status, który pozwoli mu przestać pracować
lub zmienić pracę na mniej upokarzającą, co także ma ten efekt, że sama praca
jest przez niego postrzegana jako nużąca, podła konieczność, sama w sobie nie
będąca życiem, choć życie to warunkująca.[iii]
Istotny jest tu również fakt, że klasy
postrzegane jako wyższe, a więc te, które zawłaszczyły nie tylko własność i
władzę, ale także narzuciły niższym klasom własne poczucie estetyki, godności i
honoru, albo nie pracują, albo wykonywane przez siebie zajęcia przedstawiają
jako lepsze, piękniejsze, bardziej godne. W końcu więc dorosły całą swoją
pracę, całą społecznie pożyteczną aktywność życiową zaczyna postrzegać przez
pryzmat śmierci, każdą pracę postrzega jako poniżającą i wysysającą życiowe
siły. Jedyną wypracowaną przez wieki kategorią pozwalającą człowiekowi
pracującemu zachować nieco godności, jest poświęcenie. Człowiek wykonując
zajęcia ciężkie, wyniszczające, zabierające życie i postrzegane jako niegodne,
może się poczuć lepiej, jeśli wyjaśni sobie ich konieczność nie własnym dobrem,
lecz dobrem bliskich, zwłaszcza dzieci, czy w ogóle innych ludzi. Tym samym
jednak przerzuca po prostu własne upokorzenie na tych, wobec których się
poświęca, obarczając ich odpowiedzialnością za własne cierpienie, nawet jeśli
znoszone dzielnie. Mówi o tym narrator utopijnej powieści „Szkoła życia”,
będącej artystycznym wykładem poglądów samego młodego Korczaka: Mus, przyzwyczajenie czy „stępienie” –
wreszcie poświęcenie – niewoliły ludzi do wykonywania czynności, które przesąd
i nieświadomość uważały za poniżające i niegodne człowieka.[iv]
Takim, skażonym śmiercią,
postrzeganiem pracy, dorośli na wiele sposobów usiłują zarazić dzieci.
Jedni – to jest przykład zarażania
śmiercią najmniej skomplikowany, choć najbardziej nas dziś oburzający –
wykorzystują swoją władzę nad dziećmi, aby je do pracy przymusić, jej efekty po
prostu złupić i wykorzystać dla własnych celów, choć często tak czy inaczej
uświęconych. Każą więc dzieciom – czy to z czystego cynizmu i łajdactwa, czy
dla dobra rodziny albo instytucji opiekuńczej lub wychowawczej –pracować
zarobkowo, przy czym zagarniają owoce tej pracy do wykorzystania według
własnego uznania, uważając, że dziecko jest na tyle dorosłe, aby pracować, ale
nie na tyle, by decydować, na co spożytkuje owoce swej pracy.
Mamy tu do czynienia z niewolnictwem
sensu stricto, i to nawet gdy wiejski dzieciak zaganiany jest przez ojca do
pasania rodzinnych gęsi, miejski syn rzemieślnika do pomocy przy pilnej robocie,
a córka do cerowania. Nie mówiąc już o takich przypadkach, o których nawet w
Europie do dzisiaj się słyszy – przypomnijmy choćby niedawne doniesienia o
prowadzonych przez Kościół sierocińcach w Irlandii – gdy domy dziecka lub ich
personel utrzymują się z pracy podopiecznych. A gdy spojrzymy poza nasz
kontynent, to zobaczymy szanowane korporacje, w których fabrykach zatrudnia się
dzieci za głodowe wynagrodzenie. Jak pisał Korczak: Praca dziecka ubogiego jest utylitarna, nie wychowawcza, nie liczy się
z jego siłami ani cechami indywidualnymi.[v] Dziecko w takich przypadkach wykonuje
pracę niechcianą, przymuszoną, z której efektów jest okradane i której
głębszego sensu nie rozumie. Uczy się więc pracy martwej, może nawet nie zdawać
sobie sprawy, że mogłaby ona dawać radość.
Inni – zwłaszcza rodzice zamożni, ale
także, i to wcale nierzadko, instytucje oświatowe, wychowawcze i opiekuńcze –
izolują dzieci od pracy. Opiekunowie, dla których własna praca jest koszmarem,
daniną złożoną przez życie śmierci, są przekonani, że praca jako taka jest
czymś podobnym. Chcą więc jak najdłużej chronić podopiecznych przed tak
strasznym doświadczeniem, przekonani, że zapewnią szczęśliwe dzieciństwo tylko
trzymając dziecko jak najdalej od wysiłku i obowiązku. Tudzież aplikując
wysiłek i obowiązek, ale wyłącznie „rozwojowy”, a więc taki, który procentować
będzie w dalekiej przyszłości, gdy dziecko już dorośnie (najróżniejsze szkoły,
kursy i lekcje). Przychodzą im w sukurs różne ideologie wychowawcze, a także
gotowe przekonania (jak Korczak konsekwentnie je nazywa: przesądy) klas
wyższych, przenikające także do klas niższych, że dziecko powinno się bawić i
uczyć, że taka właśnie aktywność jest zgodna z dziecięcą naturą i służy
rozwojowi, a pracować, tym bardziej zarobkowo, nie powinno w żadnym wypadku.
Kochający opiekunowie dbają zwłaszcza o to, aby dzieci im powierzone nie miały
najmniejszego kontaktu z pracą uważaną za poniżającą, brudną, wstrętną, a więc
taką, jaką zazwyczaj wykonują ludzie z klas najuboższych. W ten sposób dziecku
tym bardziej narzuca się przekonanie, że pracy powinno się wystrzegać za
wszelką cenę, a jeśli już życie je do niej zmusi, to będzie to poniżające. Że
pracując, nie żyje się, a co najwyżej zarabia na życie, na odwleczenie w czasie
śmierci.
Jeśli wychowawca – wszystko jedno:
rodzic czy pracownik stosownej instytucji – izoluje dziecko od pracy,
twierdząc, że chce mu zapewnić lepsze lub dłuższe dzieciństwo, podarować
szczęście, którego samemu nie było mu dane doświadczyć, dać czas i możliwości
nieskrępowanej zabawy itp., wtedy zaraża dziecko śmiercią, którą sam został
kiedyś zarażony. Czyni dziecku krzywdę wcale nie mniejszą, niż łajdak, który
dla własnej korzyści zmusza dzieci do pracy ponad ich siły i możliwości. A w
dodatku ma dla tej krzywdy mnóstwo usprawiedliwień, oczekuje wręcz za nią
wdzięczności i od samego dziecka, i od społeczeństwa. Niejednokrotnie pisze
Korczak o dzieciach, których potrzeba pracy była przez dorosłych tłumiona i
które przez to więdły jak kwiaty, kiedy się im odbierze dostęp do słońca i
wody. Janek, bohater „Dziecka Salonu”, w tym właśnie widzi przyczynę swojej
niedającej się opanować neurastenii i smutku, który z koszmarnego, sytego
dzieciństwa przenosi w pozbawioną celów dorosłość. Król Maciuś I z zazdrością
patrzy na gazeciarzy i pomocników rzemieślniczych – swoich rówieśników, którym
wolno w biegiem i z wrzaskiem zarabiać na chleb.
Praca jako życie
A przecież praca, czynność – to synonim życia
– życia zdrowego, normalnego, jędrnego[vi] – pisze Korczak i konsekwentnie w swoich
tekstach utożsamia pracę z życiem. Praca jest życiem, naturalnym i
błogosławionym stanem ludzkiej aktywności, dającym człowiekowi radość,
możliwość nie tylko podporządkowywania sobie świata przyrody (jak postrzegał ją
np. mentor młodego Korczaka, Stanisław Brzozowski), ale także poczucia się
częścią tego świata. Uważa, że to
właśnie praca powinna być i środkiem, i celem wychowania, tak jak środkiem i
celem wychowania powinno być życie. Oczywiście nie taka praca, której owoce
ktoś – czy to rodzinny, czy instytucjonalny wychowawca, a później feudał,
kapitalista, państwo – przechwyci i wykorzysta według własnej woli. Również
oczywiście nie taka praca, która będzie służyła podporządkowaniu sobie innych
ludzi i ich życiowej aktywności.
Wychowuje się dziecko przez pracę i
dla pracy, czyli przez życie i dla życia. I tym właśnie różni się najgłębsza,
aksjologiczna podstawa korczakowskiego systemu wychowania od podstaw systemów
współczesnych mu reformatorów pedagogiki, takich jak Georg Kerschensteiner,
John Dewey, Maria Montessori czy Anton Makarenko. Korczak – inaczej niż oni –
uważa, że wychowuje się nie dla państwa, nie dla pracodawcy czy rynku, nie dla
społeczeństwa, nie dla zbawienia, ale po prostu dla życia. Owszem, z takiego
wychowania państwo czy społeczeństwo (a może i Niebiosa) mogą odnieść korzyści,
ale niejako przy okazji. To właśnie życie, każde inne, każde odmienne, jest
celem samym w sobie. Wychowanie to nie tylko przygotowywanie do życia, ale
właśnie życie i nie da się lepiej człowieka do życia wychować, niż po prostu
żyjąc z nim i pozwalając mu żyć.
Według Korczaka, wcale nie jest tak,
że życie dziecka realizuje się przede wszystkim w bezcelowej i beztroskiej
zabawie. Zabawa jest nie tyle żywiołem
dziecka, ile jedyną dziedziną, gdzie mu zezwalamy na inicjatywę w węższym lub
szerszym zakresie. W zabawie dziecko czuje się do pewnego stopnia niezależnym.
Wszystko inne jest przelotną łaską, chwilową koncesją, do zabawy dziecko ma
prawo. […] Kijek nie jest dla dziecka
koniem, ono w braku prawdziwego musi pogodzić się z drewnianym. Jeśli na
przewróconym krześle płyną po pokoju, to nie jest to przejażdżka łódką po
stawie.[vii] To nieprawda, że dziecko nie lubi
pracy. Liczne zabawy dzieci są pracą.
Jeśli we czworo budują szałas, kopią skrawkiem blachy, szkłem, gwoździem,
wbijają kołki, wiążą, pokrywają dachem z gałęzi, mchem wyścielając, pracując na
przemian z wysiłkiem i milcząco, to ospale, ale projektując ulepszenia,
rozwijając dalsze plany, dzieląc się wynikami zdobytych spostrzeżeń – to nie
zabawa, a nieumiejętna praca niedoskonałymi narzędziami, niedostatecznym
materiałem, więc mało owocna, ale zorganizowana tak, że każde, zależnie od
wieku, sił, kompetencji, wkłada tyle wysiłku, na ile je stać.[viii]
Tym bardziej lubią dzieci pracę
celową, taką, która przynosi widoczne efekty. Czyli dzieci nie różnią się tu
specjalnie od dorosłych, poza tym, że żyjąc krótko, mają inną perspektywę tego,
kiedy praca przynosi efekty. Dorosły może czekać na efekt swojej pracy kilka
lat, dziecko porzuci aktywność, gdy zorientuje się, że nie jest w stanie
ogarnąć wyobraźnią czasu potrzebnego na uzyskanie owoców, przez co straci
poczucie jej sensowności. Ale jeśli tylko będzie mogło sobie wyobrazić, że
praca osiągnie cel, powróci do niej z zapałem. Oczywiście dzieci, tak jak i
dorośli, mają w zwyczaju migać się od niechcianego obowiązku, unikać zmęczenia
czy znużenia, oszukiwać przy pracy, spychać niechcianą robotę na innych itp.
Ale nie można przyjmować, że jest to skłonność wyłącznie dziecięca i z tego
powodu dzieciom pracy szczędzić.
Wychowawca nie powinien także obawiać
się dziecięcych łez i fochów służących wyłganiu się od obowiązku niechcianego w
danym momencie. System korczakowski w żadnym wypadku nie był wolny od przymusu,
tak jak i życie człowiekowi przymusu nie szczędzi. Dzieci powinny znać pojęcie
przykrego obowiązku, oczywiście niektórych obowiązkowych prac nie znoszą, i to
należy uszanować, choć nie ulegać. Należy za to starać się przekonać je, że nie
ma obowiązku upokarzającego czy poniżającego. Mycie klozetu po maluchu, który
jeszcze nie potrafi sam tego zrobić czy pilnowanie, aby dokładnie się podtarł,
jest tak samo szczytną czynnością, jak dające poczucie satysfakcji pilnowanie,
aby po załatwieniu się, umył dokładnie ręce. Pracą szczytną i przede wszystkim
celową, bo jej efekt może dziecko zauważyć od razu lub bardzo szybko: a więc w
zrozumiałej dla siebie perspektywie.
Wychowanie przez pracę i dla pracy, przez
życie i dla życia
I właśnie taka praca obecna była w
praktyce instytucji wychowawczych Korczaka: na koloniach, w Domu Sierot i w
Naszym Domu. W każdym momencie podkreślano oraz pozwalano dzieciom doświadczyć
użyteczności i celowości ich pracy. Dzieci wykonywały wszystkie te działania,
które nie wymagały umiejętności bardzo fachowych, takich, na których nauczenie
się potrzeba czasu przekraczającego możliwości dziecka. Dorośli fachowcy
naprawiali więc instalację elektryczną czy hydrauliczną, ale to dzieci
wymieniały przepalone żarówki lub przygotowywały kolegom kąpiel. Zdiagnozowanie
i opatrzenie bolącego ucha wymagało interwencji dorosłego lekarza, ale
dziecięce kompetencje były wystarczające do obcinania kolegom paznokci lub
przeglądania, czy w ich włosach nie zagnieździły się wszy. Dorosła,
doświadczona kucharka przyrządzała smaczne potrawy, ale dzieciom wystarczyło doświadczenia
i umiejętności do obierania ziemniaków, przynoszenia wody i węgla, zmywania po
śniadaniu czy obiedzie. I co więcej: umiejętności tych doświadczeni
wychowankowie uczyli nowych, nadzór nad pracą dzieci także powierzony był
dzieciom, a dorośli starali się, o ile to tylko możliwe, nie ingerować w
konsekwencje zaniedbań lub złej pracy dziecięcych pracowników. Jeśli dyżurni,
którym powierzono obranie kosza ziemniaków, po obraniu kilkunastu porzucili
obowiązek, wszyscy, dzieci i wychowawcy, jedli rzadką zupę. Jak najmniej
ingerowano także – to bardzo istotne – w sposób wykonania pracy. Praca miała
być zrobiona na czas, a jeśli ktoś poradził sobie z nią szybciej, było jego
sprawą, czy pomoże mniej sprawnym kolegom, czy będzie się obijał.
Praca dzieci na rzecz Domu Sierot była
w dużej mierze płatna[ix],
a honoraria za jej wykonanie młodzi pracownicy mogli wykorzystać zgodnie ze
swoją wolą. Tak wyjaśniał to sam Korczak: Jakkolwiek
w Domu Sierot tylko część dyżurów jest płatna, jestem zdania, że wszystkie
powinny być płatne. Chcąc wytworzyć dobrych obywateli, nie mamy potrzeby
tworzyć idealistów. Dom Sierot nie robi łaski, opiekując się dziećmi, które nie
mają rodziców, a zastępując w materialnej opiece zmarłych rodziców, nie ma
prawa nic żądać od dzieci. Dlaczego nie mamy możliwie wcześniej nauczyć
dziecka, czym jest pieniądz, wynagrodzenie za pracę; aby czuło wartość
niezależności, którą daje zarobek; aby poznało dobre i złe strony posiadania.
Nie wychowa żaden wychowawca stu ideowców ze stu dzieci, samorodnie wyłoni się
ich kilkoro, a biada im, jeśli nie będą umiały liczyć. Bo pieniądz daje
wszystko prócz szczęścia; daje nawet szczęście i rozum, i zdrowie, i moralność.
Naucz dziecko, że daje i nieszczęście, i chorobę, że rozum odbiera. Niech za
zarobione pieniądze naje się lodów i niech je brzuch rozboli; niech przez
dziesiątkę pokłóci się z przyjacielem; niech przegra, zgubi, niech mu ukradną;
niech i pożałuje, że kupił, niech połakomi się na dochodowy dyżur i przekona,
że nie było warto, niech zapłaci za wyrządzoną szkodę.[x]
Wychowankowie Domu Sierot –
dziesięcio-, dwunastolatki – wcale nierzadko pracowali także na zewnątrz: jako
gazeciarze (praca gazeciarza fascynowała Korczaka jako jakby stworzona dla
dziecka: dużo ganiania, krzyku, ale odpocząć można kiedy się chce, a nie kiedy
każą, im więcej się zrobi, tym więcej zarobi, efekt w postaci monety widoczny
natychmiast), u rzemieślników, pomagając w handlu itp. Były wśród nich i takie,
które swoim zarobkiem znacząco pomagały rodzinie, ale był to ich własny wybór.
Każdy człowiek, niezależnie od wieku, ma prawo rozporządzać swoim zarobkiem.
Skoro może pracować, może wydawać, choćby i głupio. Ale zawsze lepiej, jeśli
dziecko (i w ogóle człowiek) pieniądze zarobi, niżby miało, np. wykorzystując
swoją umiejętność manipulowania uczuciami opiekunów, je zagarnąć i stać się
małym wyzyskiwaczem. Bo powtórzmy: praca i zdobywanie środków do życia są
życiem samym w sobie, a wszelkie próby chronienia dziecka przed życiem wynikają
z dorosłego zarażenia śmiercią.
Dajmy im żyć
Dziś nie chcemy pamiętać, że nożyk do
obierania ziemniaków, ścierka i szczotka do klozetu były nie mniej istotnymi
emblematami korczakowskiego systemu wychowawczego, niż sąd, gazeta czy
rozumiejąca rozmowa z wychowawcą. Że potłuczone kolana, rozbite nosy i blizny
na buziach mogły być świadectwem nie złego, ale dobrego wykonywania przez
wychowawcę obowiązków. Że były świadectwem życia, czyli – to może warto
powtórzyć – jedynego korczakowskiego środka i celu wychowania.
Wyobrażamy sobie Korczaka jako zawsze
otoczonego gromadką dzieciaków (jak na fotografiach, na których Korczak był
otoczony gromadką dzieciaków), które zawsze do niego lgnęły, mimo że on sam, z
konsekwencją godną zauważenia, pisał o takich, które go nie znosiły, które
odliczały dni dzielące je od opuszczenia Domu Sierot. Może warto o tym
przypominać? Nie po to, aby Korczaka zrzucać z pomnika, nie po to przecież,
żeby dowodzić, że był złym wychowawcą. Ale właśnie po to, aby podkreślić, że
dzisiejszy powszechny wizerunek Starego Doktora nie ma nic wspólnego z jego
życiem (ani w ogóle z życiem),
działaniem, systemem wychowawczym. Wielu jest nauczycieli, którzy chcieliby
Korczaka – tego współczesnego świętego – naśladować, a że nie wiedzą jak, idą
za wyobrażeniem mężczyzny o szlachetnej, zatroskanej twarzy, do którego dzieci
się garną. I tę swoją szlachetność, wyraz zatroskania na twarzy, to garnięcie
się dzieci biorą za sprawdzian własnych pedagogicznych kwalifikacji. Może nawet
rozważają w wyobraźni, czy w sytuacji ostatecznej dokonaliby korczakowskiego wyboru.
Ale czemu to służy? Jak wielokrotnie
pisał sam Korczak, wyrazy miłości i wdzięczności dzieci można kupić za fałszywą
monetę, oszukując w ten sposób i je, i siebie samego. Przystroiliśmy dzieci w uniform dziecięctwa i wierzymy, że nas kochają,
szanują, ufają, że są niewinne, łatwowierne, wdzięczne. Gramy bez zarzutu rolę
bezinteresownych opiekunów, rozrzewniamy się myślą o ponoszonych ofiarach i,
rzec można, dobrze nam z nimi do czasu.[xi] Zatroskanie i miłość do dzieci mogą być
objawami zarażenia śmiercią. A rozważanie tego, jak zachowalibyśmy się w
sytuacji, w której moglibyśmy się znaleźć, ale się nie znaleźliśmy, nie ma
chyba większego sensu.
A może właśnie warto by zapomnieć choć
na chwilę o świętym Starym Doktorze, który zginął męczeńską śmiercią, zerknąć w
przyżółcone książki Janusza Korczaka i zastanowić się nad tym, jak dzisiejszym
dzieciom oszczędzić zarażania śmiercią. Jak dzisiejszym dzieciom, dzisiejszym
wychowawcom, dzisiejszym ludziom – pozwolić żyć.
[i] Ciekawe jest to, że z okazji Roku
Korczakowskiego kilka polskich wydawnictw zdecydowało się wznowić książki
Korczaka dla dzieci, wydana została świetna biografia Joanny Olczak Ronikier
oraz kilka biografii popularnych i książek wspomnieniowych, ale „Jak kochać
dziecko” wydano ostatnio w niewielkim nakładzie 10 lat temu. Rynek się nasycił.
[ii] Wzywam o magna charta libertatis, o prawa
dziecka. Może jest ich więcej, ja odszukałem trzy zasadnicze:
1.
Prawo dziecka do
śmierci.
2.
Prawo dziecka do
dnia dzisiejszego.
3.
Prawo dziecka, by
było tym, czym jest
(Janusz Korczak, „Jak kochać dziecko” [w:] tegoż: „Dzieła”, t. 7, Warszawa
1993, s. 43).
[iii] Widzimy tu
wyraźne echo poglądów Marksa i jego koncepcji alienacji pracy. Korczak jednak
widzi objawy tej alienacji nie tak jak Marks najsilniej w pracy robotników
najemnych, dla których praca jest obca również dlatego, że nie jest ich
własnością, ale w równym stopniu także np. w pracy rzemieślników i handlowców
utrzymujących się z pracy własnej, czy członków elit, którzy muszą pracować,
aby utrzymać status, bo oni, choć pracują dla siebie, również są niewolnikami
pracy, ponieważ oddają jej swoje życie, pracują, aby żyć, a nie pracują –
żyjąc.
[iv] Janusz Korczak,
„Szkoła życia” [w:] tegoż: „Dzieła”, t. 4, Warszawa 1998, s. 65.
[v] Janusz Korczak,
„Jak kochać dziecko” [w tegoż:] „Dzieła”, t. 7, Warszawa 1993, s. 84.
[vi] „Szkoła życia”,
s. 33.
[vii] „Jak kochać
dziecko” ss. 83-84.
[viii] Tamże, ss. 84-85.
[ix] W różnych czasach
było z tym różnie, w zależności od tego, jakimi środkami dysponowało
Towarzystwo „Pomoc dla sierot”. Nie jest celem niniejszego, krótkiego artykułu
historyczna rekonstrukcja zmieniających się warunków Domu Sierot (ciekawym
można polecić książkę Idy Merżan „Aby nie uległo zapomnieniu. Rzecz o Domu
Sierot”, Warszawa 1987. Sporo o tym pisze też sam Korczak w „Jak kochać
dziecko”, a cytowane wydanie tej książki zawiera obszerne przypisy i
wyjaśnienia), lecz wskazanie na korczakowskie utożsamienie pracy i życia oraz
na doniosłe znaczenie pracy w poglądach pedagogicznych Korczaka.
[x] Tamże, s. 289.
Komentarze
Prześlij komentarz