Niewidzialne okrucieństwo

 

Skoro nauka i literatura XIX wieku zauważyły już odmienność dziecięcego wyglądu, sposobu odczuwania świata, psychiki i ekspresji, zaczęły dostrzegać także bezmiar zła, którego dzieci padały ofiarą: głodu, nędzy, porzucenia, niewolniczej pracy czy seksualnego wykorzystywania. Janusz Korczak dostrzegł krzywdę dziecka także tam, gdzie nikt dotąd nie próbował jej szukać.

Zwyczajny chłopiec z dobrej rodziny

Bohater opowiadania, jedenastoletni Staś Przemyski, jest chłopcem, któremu właściwie wszystko powinno się układać. Jest dzieckiem pełnej, przyzwoitej i dobrze sytuowanej rodziny, ma dwójkę młodszego rodzeństwa: brata Józia i siostrę Zosię. Ojciec ma dobrą pracę, zarabia wystarczająco dużo, aby swojej rodzinie zapewnić duże, wygodne i ładnie urządzone mieszkanie, pomoc służącej, dzieci nie tylko posyłać do szkoły, ale i opłacić im dodatkowe kosztowne zajęcia. Matka to przyzwoita, dobrze wykształcona kobieta, bywa czasami zajęta, ale jest oddana swojej rodzinie. Bohatera opowiadania Korczak dobrał więc zupełnie odmiennie, niż mieli to w zwyczaju dziewiętnastowieczni pisarze chcący wywołać w czytelniku wzruszenie ciężką dolą i cierpieniem dziecka. Staś ani nie bywa głodny, ani nie musi szukać dachu nad głową, ani nie grozi mu jakaś demoralizacja, wojna czy choroba, przymusowa praca ponad siły, ani wpadnięcie w łapy złoczyńców wykorzystujących dzieci w swoich niecnych celach. Ot, zwyczajny gimnazjalista z bogatej rodziny, od którego nie wymaga się niczego więcej, ponad przyzwoite zachowanie i dobrą naukę.

A jednak życie Stasia pełne jest potwornego cierpienia. To właściwie pasmo niekończących się udręk i nieznośnej samotności. Świat, z którym Staś musi się borykać, to monolit, niedający się ani przebłagać, ani skruszyć. Chłopiec wciąż utwierdza się w przekonaniu, że na nic, co go bezpośrednio dotyczy, nie ma żadnego realnego wpływu i mieć go nie może. Stopnie, które dostaje, nie zależą w żaden sposób od jego wysiłku, bo żeby nie wiadomo, jak się starał, i tak dostanie dwójkę, jeśli nauczyciel zapyta akurat z takiego zadania, którego Staś nie wykuł na pamięć. Nie ma także żadnego wpływu na to, czego uda mu się nauczyć, bo ponieważ ze szkolną wiedzą nie ma jakiegokolwiek emocjonalnego czy intelektualnego kontaktu, nie rozumie, po co mu ona, pewne fragmenty wchodzą mu do głowy, a inne nie, a on nie umie znaleźć w tym żadnej prawidłowości. Nie ma także żadnego wpływu na emocje i nastroje ludzi, od których jest zależny, i nie umie przewidzieć, kiedy matka lub ojciec, nauczyciel lub starszy kolega będzie w złym humorze i da mu to boleśnie odczuć.

 

Przede wszystkim uczyć się!

Rodzice każą Stasiowi się dobrze uczyć, i uważają, że nie jest to wcale wygórowane oczekiwanie, skoro oni zapewniają mu wszystko, czego potrzebuje. Nie wymagają od niego ani pracy zarobkowej, ani nawet prac domowych, które przecież należą do zadań służącej. Wymagają dobrych ocen, bo sami, nie wiedzieć czemu, uwierzyli w to, że oceny szkolne są najlepszą i jedyną miarą wartości małego człowieka.

Każą także Stasiowi po szkole uczyć się muzyki, nie dlatego, żeby przejawiał on jakiś talent w tym zakresie, nie dlatego, że sami lubią muzykę, ale mocą jakiegoś mieszczańskiego przesądu nakazującego uczyć dzieci „obcowania z wyższą kulturą”. Tata mówi głośno, przy Stasiu, że te lekcje to zawracanie głowy, a mama, że strata pieniędzy, ale zgodnie każą mu trzy razy w tygodniu powtarzać nudne i żmudne ćwiczenia na pianinie pod okiem steranej życiem, smutnej i nielubiącej swojego zajęcia nauczycielki. Codziennie musi też Staś samodzielnie powtarzać pasaże, żeby dobrze wyćwiczyć ręce. Ta nauka muzyki to dla chłopca mordęga i niezasłużona kara. Staś przyzwyczaił się już do tego, że jego życie pełne jest niezasłużonych kar (bo czymże innym jest dla niego przymus robienia rzeczy, które w ogóle go nie interesują: chodzenia do szkoły, odrabiania lekcji, ciągłych korepetycji), ale ta jest tym bardziej bolesna, że inni jego koledzy nie zostali na nią skazani, nie muszą się męczyć bezsensowną i nudną czynnością, mają więcej czasu dla siebie.

Owszem, są takie rzeczy, którymi Staś się interesuje, które sprawiają mu niekłamaną radość. Chłopiec bardzo lubi czytać, uwielbia książki o Indianach – bohaterach popularnej westernowej literatury, lubi też Sienkiewicza. Gdy rodzice zamykają jego ulubione książki na klucz, Staś sięga po Słowackiego, i mimo że wierszy nie lubi (pewnie zna tylko takie, jakich każą się na pamięć uczyć w szkole), bardzo głęboko przeżywa dramat tytułowego bohatera Ojca zadżumionych. Jest pewne, że gdyby mógł swobodnie sięgać po książki, odnalazłby w nich i własną pasję, i mnóstwo bodźców do rozwoju. Jednak rodzice uważają takie czytanie za głupie i niepotrzebne, za płochą rozrywkę i pozwalają się w to bawić tylko wtedy, gdy nie ma żadnych zaległości w szkole. A ponieważ Staś zaległości ma prawie zawsze, czytuje swoje ukochane opowieści konspiracyjnie, tylko wtedy, gdy nikt nie widzi, małymi wyrywkami, i to jeszcze będąc przekonany, że robi coś bardzo głupiego i niepotrzebnego. I to przekonanie rozciąga się na wszystko, co Staś lubi robić, co dodaje mu sił do życia i co porusza jego wrażliwość. Jeżeli robi coś z radością, dostrzega tego sens i cel – to znaczy, że jest to głupie i niepotrzebne, i że należy się tego wstydzić. Jeżeli jakieś życiowe sprawy są ważne, to na pewno trzeba okupić je cierpieniem, na pewno powodują, że człowiek jest wiecznie rozdrażniony i nieszczęśliwy, tak jak Staś, dla którego ważna jest nauka, tak jak tata, którego do takiego stanu doprowadza praca zawodowa, tak jak mama, która cały czas musi się użerać z prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci.

 

Życie będzie później

Chłopak uwewnętrznia przekonanie dorosłych – rodziców, nauczycieli – że ważne i pożyteczne jest wyłącznie to, czego wymaga od niego szkoła i przyszłość. To, z czego Staś będzie miał pożytek, kiedy będzie już starszy, dorosły. Liczy się, żeby dobrze przygotował się do egzaminów, które pozwolą mu uczyć się dalej, co z kolei pozwoli mu otrzymać dobrą posadę, która z kolei pozwoli mu zebrać pieniądze na zabezpieczenie sobie starości. Życie chłopca jest wciąż odsuwane na później, a wszystkie jego dzisiejsze przejawy są bezlitośnie tłamszone.

Tak jak świat dorosłych odsuwa w niewyobrażalną przyszłość wszystko to, co mogłoby się Stasiowi wydać piękne, tak on nauczył się odsuwać w jak najdalszą przyszłość wszystko to, co wymaga od niego wysiłku, co go niepokoi lub przeraża. Każdą pracę domową odrabia zawsze w ostatniej chwili, a często zdarza się tak, że za bardzo ją odwlecze i nie zdąży odrobić. Na później odkłada wszelkie uciążliwe domowe obowiązki. Na później, odo ostatniego momentu, odwleka zawsze poinformowanie rodziców o dwójkach lub innych szkolnych niepowodzeniach.

 Taka otrzymana w poniedziałek dwójka podobna jest do wielkiej muchy naprzykrzonej i do kleksu na bibule. Jak mucha brzęczy ona, plącze się w każdej myśli, przy każdej sposobności, i jak kleks na bibule rozlewa się, rozrasta, coraz większa i większa, rośnie przez cały tydzień. – Gdyby to można od razu powiedzieć mamie: „Dostałem dwójkę”, i już się pozbyć. Tak byłoby lepiej, ale Stasio tak nie robi. I w sobotę nic nie mówi, chowa dziennik, aby nie psuć sobie niedzieli. Nie dał dziennika, w poniedziałek odda. Ale niedziela zepsuta i tak. – Stasio już w niedzielę musi być spokojniejszy, już nie ośmieli się ani prosić o nic, ani uderzyć Józia albo Zosi; bo wie, że zawinił, i gdyby rodzice uważniej mu się przyjrzeli, toby sami mogli zauważyć. (…) Taka otrzymana w poniedziałek dwójka odbiera mu ochotę, odwagę, wiarę w siebie, chęć do pracy. Po co się uczyć, kiedy i tak ma już dwójkę i nic go nie ocali od gniewu rodziców. Choćby mu się udało nawet dostać czwórkę, to dwójka zawsze ją zasłoni.

Życie Stasia jest więc ciągle zatrute wizją zbliżających się nieuchronnie, i kumulujących się, nieprzyjemności. A więc doświadczenie uczy chłopca, że życie to stan wiecznego przygnębienia, strachu, napięcia i oczekiwania na najgorsze. Kiedyś tam, kiedy będzie się już dorosłym, podobno ma być lepiej, ale dla Stasia przecież bycie dzieckiem to jeden z najważniejszych elementów jego tożsamości, a więc jego własna dorosłość po prostu nie mieści mu się w głowie. Chłopiec żyje w ciągłym poczuciu winy wobec rodziców, obwinia się za ich złe nastroje i życiowe problemy. Wyrzuca sobie – powtarzając za nimi –  lenistwo i zbyt małe starania, ale tylko bardzo rzadko może go to zmobilizować do krótkotrwałego zrywu, częściej do obiecywania sobie i wyobrażania, że kiedyś na pewno się przełamie, będzie rzetelnie i pracowicie wykonywał wszystkie swoje obowiązki. A przez cały czas właśnie odbiera mu to całą energię do działania, tym bardziej, że po raz kolejny łamie dane sobie samemu, rodzicom oraz – co najgorsze, samemu Bogu – postanowienia.

 

Praca bez sensu

Jedynym ratunkiem są próby wymodlenia u Boga dobrych ocen albo dobrego nastawienia innych albo dziecięca magia i zakłady z rzeczywistością. Bóg z reguły nie odpowiada, a zbytnia natarczywość chłopca może Go tylko rozgniewać i  spowodować, że Stasia spotka jeszcze większy pech. Czary zaś działają, ale nie zawsze tak, jak się chce. Kiedy na przykład Staś idący w strachu do szkoły przypomina sobie, że często spotyka na swojej drodze dziewczynkę w żałobnym ubraniu, mówi sobie, że jeśli dziś także ją spotka, to wszystko w szkole będzie dobrze i zły czar pechowo rozpoczętego tygodnia nie zadziała. Próbuje takiemu zakładowi pomóc, rozglądając się, zwalniając, przeciągając marsz do szkoły – ale na próżno, dziewczynka się nie pojawia. A w szkole oczywiście nic nie jest dobrze, co upewnia Stasia w przekonaniu, że winę za jego niepowodzenia ponosi niepojawienie się dziewczynki. Gdyby się pojawiła, wszystko byłoby dobrze.

W ten sposób Staś przekonuje się, że szkolna rzeczywistość istotnie zależna jest wyłącznie od sił nadprzyrodzonych i w jego świecie jest to o wiele bardziej racjonalne przekonanie, niż oczekiwanie uznania za własne wysiłki. W końcu cały świat zaczyna Staś postrzegać w kategoriach szczęścia lub pecha. Każdy – przychodzący bardzo rzadko – swój sukces będzie więc postrzegał jako w zasadzie niezasłużony (jak wtedy, gdy nauczyciel postawił mu czwórkę, bo skończył go odpytywać akurat wtedy, gdy Staś powiedział już wszystko, co wykuł na pamięć, gdyby pytał go jeszcze przez kilka chwil dłużej, na pewno skończyłoby się dwójką). Każdą zaś porażkę będzie traktował jako początek złej serii, a jeśli jeszcze będzie miała ona miejsce w poniedziałek, z pewnością będzie zapowiedzią całego „feralnego tygodnia”. Kiedy taka zapowiedź się pojawi, nie tylko nie będzie już sensu o nic się starać, ale wręcz każdego starania trzeba będzie skrupulatnie unikać, jako bluźnierstwa przeciw objawionej wszechmocy Pecha.

Stasio jest tak mocno przekonany o nieskuteczności wszelkich wysiłków i starań, że nawet współczuje korepetytorowi, do którego mama ma pretensje o brak postępów syna w nauce. On nie jest winien, że nie udało się rozwiązać zadań na klasówce w feralnym tygodniu. Podobnie nie jest winna nauczycielka muzyki, że Stasiowi nie udaje się bezbłędnie zagrać etiudki. Nauczyciele w szkole też nie są winni temu, że uczniowie nic nie umieją, a winny jest tylko matematyk, ale nie tego, że źle uczy, ale tego, że (przez złośliwość, nie przez roztargnienie, chłopcy nie mają co do tego żadnej wątpliwości) dał na klasówce takie zadanie, którego nie zrobił na lekcji.

 

Zobaczyć niewidzialne

Opowiadając o zmaganiach Stasia, narrator Feralnego tygodnia niejednokrotnie porzuca swoją artystyczną powinność na rzecz publicystycznych uogólnień. „Ech, panowie, panowie – miliony dziatwy szkolnej wprzęgliście do swego kieratu i kręcą się biedne dzieciska w kółko od niedzieli do niedzieli, i tępieją po latach udręki i milczącego bezsilnego protestu” – mówi, zrelacjonowawszy uprzednio poniedziałkową niechęć Stasia do powrotu do szkoły po nudnej niedzieli, do wstawania rano z łóżka, w ogóle do życia. To niby oczywiste, że los Stasia – los niewolnika paskudnego systemu, którego celem nie jest nauczyć, ale złamać, poniżyć, przekonać o jego własnej nieważności i zmusić do uległości wobec tych „panów”, którzy mocą niezrozumiałych zrządzeń są ważni – jest współdzielony przez „miliony dziatwy szkolnej”. Jednak Korczak-społecznik i pedagog, Korczak-człowiek przejęty milczącym i niewidocznym cierpieniem najsłabszych z ludzi, nie może pozwolić, aby jakikolwiek czytelnik nie rozpoznał jego najszlachetniejszej intencji, dlatego często wchodzi w paradę Korczakowi-artyście, komponującemu opowieść.

W Feralnym tygodniu, niby banalnej opowiastce o najzwyczajniejszym dziecku, Janusz Korczak nie tylko bowiem opowiada o nieszczęśliwym życiu swojego bohatera, ale diagnozuje upośledzenie i nieszczęście każdego dziecka, niezależnie od pozycji społecznej jego rodziców, czasu czy miejsca urodzenia. Dziecko zawsze znajduje się na dnie społecznej hierarchii, jest zawsze najsłabsze, a wyobrażenia o tym, że jest jeszcze nie w pełni człowiekiem, istotą niezupełną, niedojrzałą, tylko pogłębiają jego upośledzoną pozycję.

Każdy dorosły, niezależnie od tego, czy życie mu się ułożyło dobrze, czy źle, zajmuje jakieś stanowisko, w jakiś sposób może określić swoją społeczną funkcję i przydatność. Tymczasem dziecko jest ciągle potencjalne, jest nikim, ponieważ w tym świecie wartość mają nie ludzie, ale społeczne role i stanowiska, jakie oni zajmują. Dziecko jest więc postrzegane nie jako żyjąca, czująca i myśląca istota, mająca swoje upodobania, skłonności, potrzeby itp., ale jako istota dopiero potencjalna, przygotowująca się do życia, które na dobre zaczyna się dopiero po przeminięciu dzieciństwa. Dziecko, niezależnie od tego, czy urodziło się w bogatej, czy biednej, mniej czy bardziej ustosunkowanej rodzinie, należy więc – dla jego własnego dobra – złamać, zmusić do zajmowania się sprawami, które nie przynoszą mu ani radości, ani nawet w dłuższej perspektywie pożytku, po prostu dlatego, że tego wymaga pedagogiczny przesąd i rozładowuje to jakoś napięcie opiekunów zatroskanych o przyszłość (ale nie o teraźniejszość!) dziecka. 

Dziecko ze względu na swoją potencjalność jest zawsze na dole wszelkiej społecznej hierarchii i zawsze jest ostateczną ofiarą wszelkiej niesprawiedliwości. W świecie przedstawionym Feralnego tygodnia wygląda to w ten sposób, że istnieje ściśle i formalnie zhierarchizowana struktura rosyjskiej szkoły, w której ludzie zajmujący jakieś stanowiska, mają obowiązek przyjmowania uniżonej i posłusznej postawy wobec tych, którzy stoją od nich wyżej, oraz prawo, by wyżywać swoje niepowodzenia na tych, którzy stoją niżej. Kiedy więc wizytator – być może sam zbesztany wcześniej przez przełożonego – okazuje swoje niezadowolenie nauczycielowi kaligrafii, ten, zmuszony do pokornego zgodzenia się z niesprawiedliwą oceną, odgrywa się na Stasiu, krzycząc na niego i stawiając od razu cztery pałki. To jest zorganizowany system: kurator drży przed swoim przełożonym, dyrektor szkoły przed kuratorem, nauczyciel przed dyrektorem, pedel przed nauczycielem, a na dole tej drabiny znajdują się dzieci, które drżą przed każdym, nad którymi każdy ma władzę i na których każdy może rozładować własne poniżenie. Dzieci mogą sobie poszukać tylko jeszcze słabszych dzieci, aby na nich rozładować własne napięcie.

Podobnie zresztą jest w rodzinie, nawet takiej jak Stasia, która w oczach innych może być postrzegana jako wzorcowa. Tutaj także ostateczną ofiarą nieporozumień między rodzicami są ich dzieci. Zresztą nie tylko między rodzicami. Czy tata złości się na węglarza, który „zrobił zawód” i nie przywiózł na czas węgla, czy mama ma pretensje do krawcowej, która nie dość starannie uszyła suknię, to dziecko doświadcza ich nastrojów, nie rozumiejąc zresztą często, skąd one się biorą. A kiedy Staś czuje się przez rodziców skrzywdzony, może albo odgrywać się na swoim młodszym bracie, Józiu, albo fantazjować o swojej śmierci lub ciężkiej chorobie, która dopiero wyzwoliłaby u rodziców miłość do niego.

Dziecko jest więc zawsze ostateczną ofiarą nie tylko wojen czy kataklizmów, nie tylko nędzy i zbrodni, ale także tego banalnego zła, którego nieprzebranych ilości dostarcza każdy dzień, a którego dorośli nauczyli się już nie dostrzegać. Ofiarą, której cierpienia nauczyliśmy się także nie widzieć, jeśli nie ma ono jakiegoś bardzo spektakularnego charakteru, nie łączy się z otwartą fizyczną przemocą czy obyczajowym nadużyciem. Cierpienia dziecka zawsze są dla dorosłych niepoważne, nieistotne, głupie, śmieszne przy tym, co dotyka ich samych, a więc można ich w ogóle nie brać pod uwagę. A Korczak, jak to zresztą podkreślał wielokrotnie, i w innych swoich dziełach literackich, i w publicystyce, i podczas działalności społecznej, nie mógł się z tym cierpieniem i z obojętnością wobec niego pogodzić.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Brom dla Felka

Trąd w Warszawie