Skandal russowski. Przyczynek do genealogii
Niespełna dwa lata przed narodzinami Marii Dąbrowskiej jej
ojciec, Józef Szumski pracujący właśnie jako rządca majątku Rumoka państwa
Rudowskich, otrzymał propozycję objęcia o wiele intratniejszej posady:
administracji dużego, położonego na żyznych ziemiach, choć – jak mu powiedziano
– zrujnowanego majątku Russów pod Kaliszem, który należało odbudować i sprawić,
żeby znów zaczął przynosić swoim właścicielom dochody.
Ów zrujnowany Russów – czego Józef zapewne nie wiedział – był
bardzo starą wsią i miał ciekawą historię. Istniał już w średniowieczu, co jest
poświadczone między innymi w przywileju lokacyjnym Kalisza z 11 czerwca 1282
roku nadanym przez księcia wielkopolskiego (a później króla Polski) Przemysła
II. W XV wieku Russów był siedzibą parafii z drewnianym kościołem pod wezwaniem
świętego Mateusza (zrujnowanym i rozebranym w XVIII wieku).
Od czasów średniowiecza wieś była królewszczyzną, jednak od
XV wieku zastawianą szlacheckim rodom. W wieku XVI folwark użytkowali
Laskowscy. Dekretem królewskim z 6 stycznia 1614 r., wraz z częściami
pobliskich Tłokini i Tykadłowa przypadł kasztelanowi kaliskiemu Rafałowi
Leszczyńskiemu, wybitnemu politykowi, dyplomacie i promotorowi reformacji w
Polsce, zwanemu „kalwińskim papieżem”. A później jego kuzynowi Wacławowi,
kanclerzowi wielkiemu koronnemu, który z kolei przekazał dobra swojemu synowi Władysławowi,
wojewodzie łęczyckiemu. Dokumenty z wieku XVIII mówią o dobrej kondycji
folwarku użytkowanego przez kolejnych właścicieli: od 1765 r. magnata, a także
jednego z pierwszych polskich masonów, Jerzego Augusta Mniszcha, a później
rodziny Kęszyckich. Oczywiście, podobnie jak za czasów pracy Józefa Szumskiego,
dawni magnaccy użytkownicy i właściciele Russowa mieszkali w swoich odległych
rezydencjach, a codzienne zarządzanie folwarkiem powierzali dzierżawcom i
administratorom. Sprawozdania lustracyjne gospodarstwa z lat 1789-1790 mówią o
rozległości russowskich pól uprawnych i wielu budynkach dworskich (nawet z
browarem, gorzelnią, wiatrakiem). A jednak dwór był stary i w kiepskim stanie,
z jedną nową dobudowaną salą. Dokumenty te mówią o bardzo przyzwoitych
dochodach z folwarku (3328 złotych polskich w 1790 roku), a jednocześnie
wspominają o skargach folwarcznych chłopów na coraz większe obciążenia
pańszczyźniane, a także na brak w okolicy lasów – z których mogliby brać drzewo
na opał i do budowy budynków – oraz łąk – na których mogliby wypasać swoje
bydło.
W wieku XIX Russów kilkakrotnie zmieniał właścicieli, którzy,
zdaje się, mieli podobny pomysł na jego użytkowanie, jak magnaccy właściciele z
czasów upadku I Rzeczypospolitej, nie tylko zresztą w Russowie i nie tylko w
tej części Polski: rabunkowa gospodarka ziemią, ludzką pracą i życiem,
wyciskanie przez rządców z folwarku za wszelką cenę pieniędzy, aby przesłać je
właścicielom zamieszkującym z dala od wiejskiego brudu i smrodu.
Jednak o ile Józef mógł nie znać szczegółowo dawnych dziejów
Russowa, to z pewnością, przyjmując propozycję administracji majątku,
znakomicie znał dzieje niedawne i bardzo niedawne, gdyż obfitowały one w
awantury o skali znacznie przekraczającej granice samego majątku, powiatu czy
guberni, a nawet Królestwa Polskiego. Gdy otrzymał propozycję, o Russowie było
naprawdę głośno, gdy wokół majątku i jego właścicieli unosiła się aura
potężnego skandalu.
W roku 1872, a wiec wtedy, gdy Józef po ucieczce z Królestwa
przed więzieniem za spoliczkowanie rosyjskiego oficera tułał się po Niemczech,
właścicielem majątku został Witold Mniewski. Była to postać znana w kręgach
polskiej i europejskiej śmietanki towarzyskiej. Odziedziczył po matce, z domu
Gliszczyńskiej, ogromne (ok. 8 tys. mórg, czyli ok. 4,5 tys. ha) dobra
kutnowskie wraz z samym Kutnem jako miastem prywatnym i ich stolicą. Jednak,
jak wielu jemu podobnych, nie miał serca do doglądania gospodarstwa. Z
zamiłowaniem, choć nie z cierpliwością, zajmował się tylko hodowlą rasowych koni,
które puszczał w gonitwach na warszawskim Polu Mokotowskim, niejednokrotnie
osobiście dosiadając. Był to awanturnik i bon vivant na wielką skalę. Polował
na lwy i słonie w Afryce, w Paryżu obsypywał artystki klejnotami, w magnackich
rezydencjach grywał w karty, a w Monte Carlo w ruletkę. Jako hazardzista miewał
zmienne szczęście. Swego czasu wygrał od tureckiego wielmoży Klamil-beja stado
najlepszej krwi koni arabskich (a każdy koń z drogocennym rzędem), które
sprowadził do swoich stadnin w Kutnie. Ale także przegrywał, i to z rozmachem,
bo potrafił podobno za jednym posiedzeniem puścić w kasynie 200 tysięcy
franków, a więc równowartość dwóch czy trzech takich majątków, jak Russów. I
zdaje się, że właśnie ów rozmach przy ruletce sprawił, że najpierw zaczął
Mniewski wyprzedawać rodzinne klejnoty, zbiory sztuki i książek, potem kolejne
nieruchomości (m. in. uroczy saski pałacyk pocztowy w Kutnie za śmieszną sumę 6
tys. rubli). A w końcu sprzedał doprowadzone już do opłakanego stanu całe
kutnowskie dobra – razem ze stadninami, zespołem pałacowym i wielkim parkiem,
kilkoma mniejszymi pałacami i folwarkami – warszawskiemu rejentowi,
Stanisławowi Zawadzkiemu. Kręgi ziemiańskie długo jeszcze w związku z tą
transakcją pomstowały na podłe czasy, w których dorobkiewicze przejmują rodowe majątki,
aby niechybnie doprowadzić je do upadku, a tymczasem Zawadzki szybko
doprowadził je właśnie do rozkwitu, co potwierdzały komisje warszawskiej
Wystawy Rolniczej, wielokrotnie – już w latach 80. – odznaczając Zawadzkiego i
jego administratora Aleksandra Rossmana złotymi medalami za prowadzenie
wzorowych gospodarstw ziemskich.
Spłukany, już nie pierwszej młodości, a także trapiony coraz
liczniejszymi chorobami Mniewski postanowił się ustatkować. Ożenił się (po raz
drugi, pierwsza żona rozwiodła się z nim niedługo po ślubie) z poznaną w
Paryżu, młodszą od niego co najmniej o ćwierćwiecze, podobno nieziemsko piękną
i skłonną do bujnego życia uczuciowego panną Hildegardą Bujanowicz. Utrzymanie
bankrutowi i jego małżonce miał zapewnić otrzymany w rozliczeniu od
Zawadzkiego, skromny (jak na skalę, do której Mniewski przywykł) majątek
ziemski. Był to ów liczący 39 włók (ok. 650 ha) Russów w kaliskiej guberni.
Przyzwyczajony do luksusów i rozrywek arystokrata oczywiście
nie zamierzał tam ani mieszkać, ani gospodarować, a zdaje się, że chciał i jak
najrzadziej bywać w pozbawionym wygód dworku, w którym mieszkać mogli co
najwyżej administratorzy. On miał jeszcze wystarczająco wielu krewnych
mieszkających w pałacach, między którymi mógł krążyć i zatrzymywać się na długie
tygodnie pod pozorem rodzinnych wizyt. A poza tym spędzał czas w Paryżu. Na
folwark w Russowie miał pomysł nieskomplikowany i nienowy: zarządzaniem miał
się zajmować wynajęty administrator, kontaktami z tym administratorem zaufani
plenipotenci, a wyłącznym zadaniem właściciela było odbieranie co roku
ustalonego dochodu i perswadowanie plenipotentom, by ci wywarli wpływ na
administratora, aby ten przy pomocy sobie znanych zabiegów dochód ów w kolejnym
roku zwiększył.
Mniewski, decydując się zatrzymać Russów, wiedział zapewne, a
jeszcze pewniej usłyszał to od swoich ekspertów, że w znajdujący się w kiepskim
stanie majątek należało włożyć sporo pracy, zainwestować w zabudowania
gospodarcze, kupić maszyny, zadbać o wyzyskiwanych, a więc i źle pracujących
robotników rolnych. Jednak dumny utraciciel Kutna, mimo statkowania się, nie
miał raczej temperamentu inwestora cierpliwie latami czekającego, aż wyłożone
sumy i poczynione starania zaowocują zwiększonymi zyskami. Przez kilka
następnych lat poszukiwał takiego administratora, z którego byłby zadowolony, a
więc który – nie sięgając wprzódy do właścicielskiej kiesy po ziarno na siew –
potrafiłby sprawić, że z żyznej russowskiej gleby wyrosną kłosy pełne rubli. I
w końcu taki się objawił. W roku 1879 kontrakt na administrowanie Russowem
podpisał właściciel sąsiedniego majątku Poklęków, Jan Wiese (w niektórych
źródłach jego nazwisko występuje w spolszczonej pisowni „Wize”).
Był to człowiek cieszący się opinią uczciwego, pracowitego,
dobrego sąsiada i pracodawcy, a Poklęków uważany był za wzorowy folwark. Wiese
zobowiązał się w kontrakcie do corocznego wypracowywania dla właścicieli
pokaźnej sumy 5000 rubli czystego zysku. Czystego, a więc płynącego wprost do
nich, na zaspokojenie ich życiowych (niemałych) potrzeb, a nie obracanego na
gospodarskie inwestycje. Znający się na wiejskiej ekonomii sąsiedzi Wiesego,
mimo dużego do niego szacunku, mogli pukać się w głowę, bo warunki były co
najmniej ryzykanckie. W rolnictwie przecież nie da się zaplanować na wiele lat
stabilnych, pewnych zysków, i to przy bardzo ograniczonej możliwości
inwestowania. Nie da się przewidzieć na wiele lat naprzód koniunktur, cen
sprzedaży produktów czy kupna nawozów, popytu, podaży. Nie można wywróżyć
pogody, urodzajów, klęsk żywiołowych…
Wiese zaryzykował, bo
folwark miał jednak niezaprzeczalne atuty, które przy rozsądnym gospodarowaniu
mogły dać znakomite efekty. Ziemia była tu bardzo urodzajna, teren płaski,
niepoprzecinany lasami, zagajnikami czy rzekami, pozwalający na wdrożenie upraw
wielkopowierzchniowych, a więc dających się obrabiać nowoczesnymi metodami. Do
będącego stolicą guberni prawie dwudziestotysięcznego Kalisza, z jego
mleczarniami, piekarniami, składami, targowiskami i sklepami było tylko dziesięć
kilometrów po dobrej (jak na tamtejsze warunki) drodze. Kalisz był także
miastem granicznym i siedzibą komory celnej, co mogło dawać nadzieję na dostęp
do rynków niemieckich. Kilkanaście kilometrów na północ od Russowa znakomicie
prosperowała nowoczesna cukrownia w Zbiersku, a russowskie ziemie znakomicie
nadawały się na uprawę buraków. A lata 80. XIX wieku to właśnie czas, kiedy to
Rosja, a w niej zwłaszcza dawne Królestwo Polskie, stała się światowym
potentatem w produkcji cukru.
Skoro nie dostał pieniędzy na inwestycje od Mniewskiego,
Wiese wyłożył własne pieniądze. Pozastawiał wszystko, co miał, z Poklękowem na
czele. Przez trzy lata pracował bez wytchnienia, mając przede wszystkim na
względzie konieczność dostarczenia właścicielowi corocznych pięciu tysięcy, ale
przy okazji dokonując długofalowych inwestycji, które zaowocować miały dopiero
po latach.
W roku 1882 Mniewski zaproponował Wiesemu odsprzedaż Russowa.
Dlaczego? Zapewne potrzebował na życie, do jakiego przywykł, kwot większych niż
coroczny zysk, a bardzo był już schorowany, nie spodziewał się życia wiecznego
na tym padole i nie miał dzieci tęsknie wyglądających spadku. Ale i zwęszył
interes, zorientował się, że administrator zainwestował już Russowie tyle
własnych pieniędzy, że aby ich nie stracić, będzie gotów zapożyczyć się po uszy
i odkupić majątek za każdą cenę. Gdyby Mniewski sprzedał Russów komu innemu,
kto zatrudniłby innego administratora, Wiese zostałby na lodzie. Co przemawia
za drugą (niewykluczającą pierwszej) z tych możliwości? Wiese kupił Russów na
fatalnych dla siebie warunkach. Zapłacił 3,5 tysiąca rubli za włókę, co w
Kaliskiem znacznie przekraczało ceny nawet tak dobrej ziemi jak russowska, a
liczne folwarki w okolicy można było kupić bez targowania się za 2,5 tys. rubli
za włókę. Ponadto nowy właściciel zobowiązał się płacić małżonkom Mniewskim
dożywotnią rentę wynoszącą 8½% od sumy 27 tys. rubli, czyli 2295 rubli rocznie.
Zadłużył się łącznie na 105 tys. rubli, a opinia, że Mniewski złupił Wiesego,
była w okolicy powszechna.
Nowy właściciel robił, co mógł, by
uratować swoją świeżą ale potwornie zadłużoną własność. Dla celów hipoteki
podzielił majątek na dwa folwarki: liczący 27 włók (ok. 450 ha)
najurodzajniejszych ziem Russów i Witoldów składający się z 12 włók (ok. 200 ha)
najgorszej ziemi, w większości nieużytków i gruntów nadających się przeważnie
na łąki i uprawę paszy dla zwierząt. Administrował teraz nie tylko trzema
własnymi (z Poklękowem) folwarkami, ale także zatrudnił się – dla zdobycia
niezbędnych pieniędzy – w czwartym.
Jednak wszystkie okoliczności sprzysięgły się przeciwko
niemu. Dwa lata ostrego światowego kryzysu w rolnictwie, związane z nim ogromne
utrudnienia w uzyskiwaniu bankowych kredytów (na lichwiarzy zawsze można było
liczyć), sprawiły, że Wiese pogrążył się w długach. Stracił Poklęków
odkupiony przez Gustawa Kurnatowskiego.
Mniewscy, za późno, udzielili mu pewnych ulg w spłacie procentów od należnych
im kapitałów oraz renty, ale i tych pomniejszonych należności nie był już w
stanie spłacać.
W roku 1886 poważnie już schorowany Witold Mniewski umarł, a
przy jego żonie ujawnił się przyjaciel, plenipotent i prawny doradca, również
mieszkający na stałe w Paryżu (i – jak plotkowano – pod tym samym adresem, co
pani Mniewska) głośny w kręgach konserwatywno-liberalnych Królestwa publicysta
i pisarz historyczny Kazimierz Waliszewski. To on przyznawał się do starań,
dzięki którym we wrześniu 1886 roku kaliskie Towarzystwo Kredytowe Ziemskie,
drugi po pani Mniewskiej wierzyciel Wiesego, wystawiło majątek russowski na
przymusową licytację.
Pierwsza licytacja nie doszła do skutku, ponieważ nikt nie
zaoferował ceny wywoławczej 66 300 rubli. Po jej obniżeniu do 35 415 rubli
i 37½ kopiejki w licytacji wziął udział, jako jedyny oferent, Waliszewski w
imieniu przebywającej stale w Paryżu Hildegardy Mniewskiej. Jednak po wygraniu
przez niego licytacji, do władz Towarzystwa zgłosił się kupiec Mojżesz Landau,
powołujący się na przepis dopuszczający trzecią, ostateczną tzw. nadlicytację,
jeśli w drugiej weźmie udział tylko jeden uczestnik. Landau zaoferował cenę o
25% wyższą od wylicytowanej i zażądał wyznaczenia terminu. Towarzystwo
zaproponowało 17 grudnia, jednak Waliszewski stanowczo domagał się
przyspieszenia. Żądanie to, co warto zapamiętać, wsparł także Landau i w związku
z tym nadlicytacja odbyła się 7 grudnia o godzinie 15. Waliszewski podbił
zaproponowaną przez Landaua sumę o jedyne 5 rubli i nie usłyszał kontry. W ten
sposób kupił Russów za 44 380 rubli.
Zakup uprawomocnił się w grudniu 1886, a już 30 stycznia 1887
roku Waliszewski opublikował w
wychodzącym w Petersburgu lojalistycznym, konserwatywnym, bardzo chętnie
czytanym przez sfery ziemiańskie zaboru rosyjskiego tygodniku „Kraj” wyjątkowo
długi, jak na standardy ówczesnej prasy, list zatytułowany Z nad Wisły.
Paląca sprawa ekonomiczno-obyczajowa. List kuriozalny, bo opisujący – z
punktu widzenia autora – konflikty związane ze sprzedażą Russowa, pełen
oskarżeń i insynuacji pod adresem Wiesego, miejscowych działaczy i członków
Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego oraz samej tej instytucji, a także
mieszkańców Kalisza, Russowa i sąsiedztwa. List pozbawiony jakichkolwiek
nazwisk (a jedynie złośliwe charakterystyki i pseudonimy typu „pan X”, „pan Y”
itp.) i nazw miejscowych, jednak dla znających sprawę – a w gubernialnym
Kaliszu wieści o takich awanturach rozchodziły się szybko – nie zawierający
żadnych niedopowiedzeń. List pełen także wielkich słów, moralizowania i
zapewnień, że mimo, iż jego autor opisuje wydarzenia bardzo go osobiście
obchodzące, to jednak działa nie z żadnych osobistych pobudek, ale wyłącznie z
troski o dobro kraju, a osobliwie jego rolnictwa.
Wyraźną intencją Waliszewskiego
było odparcie opinii, że odkupując o wiele taniej majątek, który jeszcze nie
tak dawno jego protektorka sprzedała bardzo drogo, zrobił znakomity interes,
jednak ze sporą krzywdą Wiesego. Kupiłem szczęśliwie, jak słyszę – pisał
– wyjątkowo, bezprzykładnie szczęśliwie. Zobaczymy zaraz, jak wygląda to
szczęście. Najpierw obłudnie pochylił się nad niedolą dotychczasowego
właściciela, który jakoby został doprowadzony do bankructwa przez stosujące
lichwiarskie praktyki Towarzystwo Kredytowe Ziemskie. Nie wspomniał jednak, że
ów zlicytowany właściciel był przedtem administratorem, a nabywczyni
właścicielką majątku. Później oskarżył Wiesego, że ten między pierwszą a drugą
licytacją oraz w czasie oczekiwania na zgłoszenia możliwych uczestników
trzeciej, dokumentnie rozgrabił i zrujnował majątek, wywiózł, co się tylko
dało: nie tylko owce, krowy czy zbiory cennej koniczyny nasiennej; mowa jest
także – nie wprost, ale opłotkami, tak, żeby czytelnik miał Wiesego za
szkodnika i łajdaka, ale w razie czego, żeby można było wyprzeć się zarzutu – o
wyciąganiu belek z budynków, zrywaniu strzech, rozkradaniu kafli z pieców we
dworze. Waliszewski dopytywał, jak to możliwe, że bankrutujący właściciel
płacił pomniejszym wierzycielom, sprzedając inwentarz gospodarstwa, na którym
ciążyły długi hipoteczne wobec wielkich wierzycieli (w domyśle – Towarzystwa i
Mniewskiej), i o którym wiadomo było, że zostanie zlicytowane.
Potem miały nastąpić kolejne
zmowy. Do trzeciej licytacji zgłosił się kupiec, ale – według Waliszewskiego – podwyższenie
szacunku przez semickiego kapitalistę trudniącego się pospolicie skupowaniem
skórek, nie zaś majątków ziemskich, jest oczywiście prostym manewrem, mającym
na celu ułatwienie dalszego rabunku wśród przedłużonego majątkowego
interregnum. Pomagać w grabieży miały też władze kaliskiego Towarzystwa,
sprzysiężone ze zbankrutowanym byłym właścicielem oraz wyznaczeni przez nie inwentaryzatorzy
i dozorcy wystawianego na licytację Russowa. Członkowie kaliskich władz mieli
jakoby wyłudzić od Waliszewskiego 4 tys. rubli dla byłego właściciela jako okup
za zaprzestanie dalszej grabieży. W sprzysiężeniu mieli być także urzędnicy z
komisji, która na żądanie Waliszewskiego badała sprawę i nie stwierdziła
rabunków.
To właśnie podobne przypadki
skutkowały, według Waliszewskiego, upadkiem kredytu rolnego na ziemiach
polskich, a wraz z tym upadkiem całej polskiej gospodarki i moralnym upodleniem
narodu. W konkluzji swojego listu Waliszewski zaznaczał, że sprawa ta jest
jedynie ilustracją niskich standardów moralnych polskiego społeczeństwa.
Stwierdzał, że podobnym skandalom wśród Polaków nie zapobiegnie żadna zmiana
praw, bo każda konstytucya, każde prawo, każdy paragraf kodeksowy wart tyle,
ile człowiek, który go stosuje i pojęcie, które przewodniczy jego stosowaniu. Dlatego
nawoływał do całkowitej przemiany naszej narodowej mentalności: Nie, nie
paragrafów tu innych potrzeba, ale pojęć innych i obyczajów i ludzi innych!
Jedyna reforma pożądana i możliwa w tym względzie, to reforma nas samych,
umysłów i sumień. Epizody takie, jak ten, którego historyę skreśliłem i więcej
gorszące jeszcze, powtarzać się będą, dopóki opinja publiczna znosić je będzie
i osłaniać swoją pobłażliwością, jeśli nie uznaniem nawet swojem!
A po tym górnolotnym apelu wyraził
swoje oczekiwanie, że świadectwem tej głębokiej przemiany u bliższych i
dalszych świadków awantury będą sąsiedzkie szykany i ostracyzm wobec zbankrutowanego
dawnego właściciela. Toć głośny bohater dramatu, ekswłaściciel majątku,
zdobytego na nim we wskazany sposób i szczęśliwy posiadacz 4,000 rs., zdobytych
na własnych wierzycielach, pozostaje dotąd w blizkiem sąsiedztwie, na
stanowisku obdarzonego zaufaniem plenipotenta! – grzmiał z oburzeniem.
„Kraj” był jednym z najliczniej czytanych w
zaborze rosyjskim pism. Wolno przypuszczać, że jego numer 3 z 1887 roku
zanotował w kaliskiej guberni rekordową sprzedaż, a egzemplarze udostępniane w
kaliskich kawiarniach wyrywano sobie z rąk. Pomówiony, wręcz nazwany
złodziejem, został nie tylko Jan Wiese, cieszący się tu opinią znakomitego
gospodarza, dobrego sąsiada i uczciwego człowieka, skrzywdzonego najpierw przez
pracodawców a później równie bezwzględne okoliczności. Wielokrotnie podważona
została wiarygodność i uczciwość działaczy kaliskiego Towarzystwa Kredytowego
Ziemskiego. Instytucji, dodajmy istotny kontekst, powołanej przez środowiska
ziemiańskie między innymi dla zapobiegania przejmowaniu majątków rolnych w
zaborze rosyjskim przez władze i obcych narodowo nowych właścicieli. Ziemianie
i mieszczanie „gubernialnego miasta” zostali przedstawieni jako chciwa klika
niewahająca się przed oszustwem, szantażem, wyłudzeniem, aby tylko wesprzeć
jednego ze swoich. Środowisko ziemiańskie nie było wolne od antyżydowskich
uprzedzeń i lekko szafowało obrażającym Żydów językiem, jednak tym razem
oburzenie wywołało i to, że Waliszewski obraził także Mojżesza Landaua –
zamożnego handlarza futer i właściciela eleganckiego sklepu w Kaliszu (być może
to właśnie ten sklep został sportretowany w „Nocach i dniach” jako skład futer
Nussena, w którym Bogumił kupił Agnisi płaszczyk, dradedamowy na watolinie i z półjedwabną
podszewką w prążkę).
Tu może warto, abym ja, Jarosław
Górski, autor niniejszego tekstu, zaznaczył, że oczywiście nie jestem dziś w
stanie dojść do stuprocentowej pewności, czy oskarżenia Waliszewskiego były
całkowicie pozbawione podstaw, czy też może Wiese rzeczywiście wykorzystał czas
między kolejnymi licytacjami na wyciągnięcie ze sprzedanego majątku jakichś
wartościowych ruchomości. Nie jestem też człowiekiem całkowicie pozbawionym
wiary w istnienie centralnych czy też prowincjonalnych klik zawsze stających po
stronie swoich członków i interesów, tym bardziej nie jestem pozbawiony wiary w
możliwość pojawienia się nieprawidłowości w działaniach różnych towarzystw
kredytowych, a osobliwie – ziemiańskich. Jednak forma listu Waliszewskiego, listu
pozbawionego nazwisk i nazw (a więc zabezpieczającego autora przed sprawami
sądowymi o zniesławienie), lecz przy pomocy wyraźnych insynuacji mieszającego z
błotem bardzo łatwo dające się rozpoznać osoby i instytucje, wszystkie te
zastrzeżenia o wyłącznie wzniosłych pobudkach autora i działaniu dla ojczyzny
przy jednoczesnej jedynej poważnej intencji całego wystąpienia, aby
całkowicie zniszczyć zrujnowanego
Wiesego, każą mi skłaniać się ku życzliwemu przyjęciu bardzo w porównaniu z tym
rzeczowych odpowiedzi, które zaczęły się teraz licznie ukazywać w czasopismach.
Między innymi, zjadliwa redakcyjna
polemika z listem Waliszewskiego ukazała się w warszawskim konserwatywnym
dwutygodniku „Niwa”. Smaczku sprawie dodaje fakt, że Waliszewski był dotąd
stałym paryskim korespondentem tego pisma, a polemika ukazała się pod wymowną
zapowiedzią: Wyborny korespondent znad Sekwany, gorszy – z nad Wisły, -
czyli sprawa d-ra Kazimierza Waliszewskiego z Towarzystwem kredytowem ziemskiem
i społeczeństwem polskiem. Redaktorzy „Niwy” (a i wielu czytelników także w
Kaliszu) odczytali skargę Waliszewskiego jako powodowane troską o własny
interes postawienie w stanie oskarżenia nad Newą całego społeczeństwa z nad
Wisły. Istotnie, ogólne wnioski Waliszewskiego o tym, że Polacy jako naród
są nieuczciwi, oszukują gdzie się da i patrzą tylko, jak okraść kogoś
uczciwego, nabierały dodatkowych znaczeń właśnie dlatego, że były drukowane w
piśmie wychodzącym w Petersburgu, uważanym (niekoniecznie zasłużenie) wręcz za
oficjalny polskojęzyczny organ rosyjskiego zaborcy. Redaktor „Niwy” wyrażał zdumienie,
że za gromienie niskiego poziomu moralnego Polaków wziął się ktoś, kto sam w
swoim tekście przyznaje się do zapłacenia łapówki czy też okupu za zaprzestanie
dewastowania zlicytowanego majątku, a nie poinformował organów nadzorczych
Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego o zauważonych nieprawidłowościach.
Waliszewski przysłał odpowiedź na ten tekst, w której – ezopowym, choć mętnym
stylem – porównał russowskich i kaliskich uczestników wydarzeń do sycylijskich
zbójców bezkarnie – dzięki panującej na wyspie zmowie milczenia – nękających
podróżnych.
W wychodzącej dwa razy w tygodniu
gazecie „Kaliszanin” swoje oburzenie, a także okoliczności sprawy, o których
Waliszewski nie wspominał, ujawniali redaktorzy, którzy niedawne losy Russowa i
okoliczności jego sprzedaży doskonale znali. Pan Waliszewski – pisał w
numerze z 29 marca 1887 roku redaktor pisma Kazimierz Witkowski – który tak
gorąco, tak namiętnie ujął się za interesem swojej mandantki, zapewne dobrze
jest powiadomiony o tem, że dobra Russowo [sic!] przez niegdy męża jej
po dwa tysiące kilkaset rubli za włókę kupione na jego usilną propozycję nabył
od niego administrator tychże dóbr, pan Wiese, po rs. 3500 za włókę, i w
różnicy szacunku utopił cały swój majątek. „Kaliszanin” zamieszczał teraz
niemal w każdym numerze korespondencje miejscowych ziemian rewidujące
twierdzenia Waliszewskiego i biorące w obronę Wiesego.
Ponieważ afera zataczała coraz
szersze kręgi – w kolejnych pismach drukowano kolejne polemiki i omówienia –
Dyrekcja Główna Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego wysłała do Kalisza audytora,
który sprawę sprzedaży Russowa dokładnie zbadał, przejrzał papiery, przesłuchał
uczestników i świadków wydarzeń, obejrzał na miejscu stan russowskich
nieruchomości i ruchomości. Władze Towarzystwa wysłały do redakcji „Kraju”
krótki urzędowy komunikat odnoszący się do oskarżeń Waliszewskiego, którego
jednak redakcja in extenso nie zamieściła, ale został on omówiony w zgryźliwym
komentarzu. Wzmogło to – zwłaszcza w kręgach ziemiańskich – oburzenie na
ewidentnie już urągającą zasadzie bezstronności redakcję, na jej naczelnego –
Erazma Piltza – i oczywiście samego Waliszewskiego. Dlatego gdy w końcu długą
korespondencję przysłał do „Kraju” cieszący się w kręgach gospodarczych i
ziemiańskich Królestwa ogromnym szacunkiem radca Komitetu Towarzystwa
Kredytowego Ziemskiego, Aleksander Kłobukowski, redaktor nie mógł wymigać się
od jej opublikowania (i to w trzech kolejnych numerach!) – tym bardziej, że
wiedział, iż ukaże się ona także w bardzo poczytnej „Gazecie Warszawskiej”.
Kłobukowski nie wdawał się w
osobiste wycieczki i wskazywanie wprost niskich intencji autora pamfletu, a
jednak nie zostawił na nim suchej nitki. Wskazał, że Waliszewski – nota bene,
powołujący się na swój autorytet doktora praw – nie ma pojęcia o obowiązującym
prawie oraz zwyczajach finansowych w Królestwie, czego dowiódł, powołując się,
między innymi, na kilka przepisów nigdy nieistniejących. Następnie wykazał
Kłobukowski, że w świetle obowiązujących przepisów a także zgodnie ze zwyczajem
i zdrowym rozsądkiem, właściciele bankrutujących majątków wcale nie są
zobowiązani dzielić wierzycieli na lepszych i gorszych, a więc najpierw płacić
wierzycielom pieczętującym się herbem, a dopiero potem Żydom. Towarzystwo
Kredytowe, które majątek wystawia na licytację także nie ma prawa zabezpieczać
jego elementów przed obróceniem na rzecz spłaty innych wierzycieli. I jest to
słuszne. Bardzo często bankrutujący ziemianie spłacają długi w taki sposób, by
umożliwić gospodarstwu doraźne funkcjonowanie i zapobiec całkowitemu
rozkładowi, jednak kosztem wartości całości, czyli na przykład ze stratą
zastawiają maszyny czy plony, by zapłacić robotnikom, kupić ziarno na siew czy
paszę dla zwierząt. Bankructwo jest zawsze długim procesem rujnującym
gospodarstwo i ktoś, kto nabywa majątek wystawiony na przymusową licytację, nie
powinien spodziewać się, że dostanie go w stanie rozkwitu – zwłaszcza gdy, jak
mandantka Waliszewskiego, pani Mniewska – odkupuje majątek bardzo tanio,
znacznie poniżej jego wartości. Jednak, jak pisał Kłobukowski, dobra russowskie
zostały przed wystawieniem na licytację dokładnie zinwentaryzowane i ich stan
po licytacji a także w czasie lustracji przez przysłanego przez Towarzystwo
audytora, nie wskazywał na rabunek. Ponadto Wiese wielokrotnie wykazał się dbałością
o utracone już faktycznie dobra, między innymi już po pierwszej licytacji
młócąc zboże i obsiewając pola. Wiese zrobił zresztą zasiewy ziarnem z majątku
Witoldów, który wciąż pozostawał jego własnością. I to właśnie za to ziarno, a
także za pochodzącą w Witoldowa paszę dla russowskich zwierząt – a nie jako
okup za zaniechanie dewastacji – miał Waliszewski zapłacić owe 4 tysiące rubli.
Czytelnik owoczesnej prasy, a w niej listu Waliszewskiego, kolejnych polemik i
kolejnych jego odpowiedzi, mógł mieć bardzo jasne wrażenie, że cała awantura
rozpoczęła się właśnie od tego, że Waliszewski zobowiązał się przy świadkach
przed Wiesem zapłacić tę kwotę, a później szukał sposobności, jak się od tego
wyłgać.
Jednak nawet tak kompetentna i wyważona odpowiedź nie
zakończyła sprawy. Waliszewski czuł się chyba bezpiecznie, gdy siedział w
Paryżu, wysmażając i wysyłając do redakcji pism kolejne oskarżenia. Nie zdawał
sobie chyba jednak sprawy z siły oburzenia oraz temperamentu pomówionych
ziemian. Syn prezesa kaliskiej dyrekcji szczegółowej (regionalnej) Towarzystwa
Kredytowego Ziemskiego, pan Tertulian Mielęcki, pofatygował się do Paryża, aby
wyzwać oszczercę na pojedynek. Kiedy do drzwi Waliszewskiego zapukali
sekundanci, ten od razu zmiękł i do strzelaniny nie doszło. Waliszewski
poprosił o ugodę. Świadkowie oświadczyli do honorowego protokołu, że:
1)
w zaniesionych [przez Waliszewskiego] przed publiczność oskarżeniach […] nie miał [on] żadnej osobistości na względzie;
2)
że w żadnym z ustępów artykułu
swojego nie zamierzył dotknąć osoby p. Romana Mielęckiego;
3)
że wreszcie, o ileby który z tych
ustępów w sensie osobiście p. Romanowi Mielęckiemu uwłaczającym tłómaczonym był
lub być mógł, sens ten za nieuzasadniony i za niezgodny z myślą swoją uznaje i
całkowicie odwołuje.
Protokół został opublikowany przez liczne pisma w zaborze
rosyjskim, ale też przez „Dziennik Poznański”. Waliszewski jednak, zamiast
położyć uszy po sobie i mieć nadzieję, że wszyscy w końcu zapomną o sprawie,
wysłał protokół także do „Kraju”. A tam opublikowano go z redakcyjnym dopiskiem
faktycznie podtrzymującym, choć znów bez konkretnego adresata, zarzuty o
nieuczciwość i domagającym się ich zbadania: Za wysoko trzymamy o władzach Towarzystwa, abyśmy na chwilę
przypuszczać mogli, że one zgodzą się na umarzanie zarzutów rzeczowych na tej
czysto osobistej drodze. Dwa tygodnie później ukazał się w „Kraju” list
Waliszewskiego utrzymany w podobnym duchu. Pan Tertulian Mielęcki zapewne
stwierdził, że podobne, honorowe załatwianie sprawy z Waliszewskim wymagałoby
od niego wyrobienia sobie stałego biletu do Paryża i chyba nie podejmował
kolejnych prób.
Jednak Waliszewski, oskarżający, potem ze strachu przed
pojedynkiem odwołujący zarzuty, by znowu je podtrzymać, był skompromitowany. I
to nie tylko w małym światku kaliskiego mieszczaństwa i podkaliskiego
ziemiaństwa, choć właśnie tu już zawsze i otwarcie okazywano mu niechęć. Kiedy
– bardzo rzadko i coraz rzadziej – pojawiał się w mieście, nie odkłaniano mu
się, nie podawano ręki, traktowano go jak powietrze. Podejrzewać można, że i
nazwisko pani Mniewskiej nie było w rozmowach wypowiadane z szacunkiem, tym
bardziej, że krążyły pogłoski o bardzo zażyłych jej stosunkach z Waliszewskim, które jakoby rozpoczęły się
jeszcze za życia jej męża, Witolda. Niedługo po wybuchu afery Mniewska wyszła
za mąż za Waliszewskiego, co dla lubiących się ekscytować cudzym złym
prowadzeniem się było jawnym dowodem, że oburzali się słusznie.
***
Dlaczego Józef Szumski przyjął propozycję pracy w Russowie?
Sprawa wygląda tajemniczo. Nie jest możliwe, aby Józef i Ludomira Szumscy nie
wiedzieli o awanturze, jaką wywołał Waliszewski. O sprawie pisały ważne i
poczytne dzienniki i tygodniki w Królestwie, oboje małżonkowie czytali prasę
regularnie, a czytelnictwo „Gazety Warszawskiej” przez Józefa jest potwierdzone
w źródłach. Kaliska rodzina Ludomiry była w centrum całego zamieszania,
abonowała „Kaliszanina” – który o sprawie informował na bieżąco, zamieszczał
obszerne wyjaśnienia członków Towarzystwa i zgryźliwe uwagi pod adresem sprawcy
całej awantury – i z pewnością nie ukrywała przed mającym podpisać wieloletni
kontrakt Józefem odium ciążącego na parze jego przyszłych pracodawców. Józef
musiał wiedzieć, że towarzyski bojkot właściciela Russowa w jakiś sposób
zostanie przeniesiony także na niego samego. Wiedział, że będzie o kilkaset
metrów sąsiadował z wciąż zawiadującym Witoldowem Wiesem, ewidentnie
skrzywdzonym, choć lepiej byłoby powiedzieć: zniszczonym, przez Mniewskich a
później także Waliszewskiego. Innymi sąsiadami będą ci, którzy krzywdę Wiesego
przyjęli z oburzeniem i uznawali za stosowne okazywać mu solidarność, a także –
jako członkowie Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego i uczestnicy miejscowej
społeczności – zostali osobiście przez Waliszewskiego obrażeni.
Szumski wiedział też, że izolacja towarzyska, z którą,
przynajmniej na początku swojej pracy w Russowie, będzie musiał się borykać, stanie
się poważnym utrudnieniem w pracy. Administrator majątku rolnego musi wciąż być
w bliskich stosunkach z sąsiadami – to sprawa życia i śmierci. Jest uzależniony
od ich pomocy i współpracy, wtedy choćby, gdyby niespodziewanie zabrakło paszy
dla zwierząt, nawozów, ziarna na siew, furmanek czy miejsca w budynkach do
zwiezienia urodzaju zagrożonego przez jakiś meteorologiczny kataklizm. A zapowiadało
się, że będzie Szumski traktowany przez sąsiadów – przynajmniej póki
nadzwyczajnymi zaletami charakteru ich sobie nie zjedna – w najlepszym wypadku
chłodno. A nawet gdyby ich sobie osobiście zjednał, to przecież każda pomoc
okazana jemu była w istocie pomocą okazaną znienawidzonemu tu oszczercy.
Maria Dąbrowska wielokrotnie wspominała o tym, że jej ojciec
– a za nim cała rodzina – nie prowadził bogatego życia sąsiedzkiego. Ten stan
rzeczy miał według niej wynikać z nietowarzyskiego charakteru samego Józefa,
może też z nieśmiałości Ludomiry, dobrze czującej się tylko wśród rodziny i
sprawdzonych, dawnych przyjaciół. Rodzice
nie żyli z nikim, bo byli za dumni, aby żyć z sąsiadami – napisała
dwudziestosiedmioletnia Maria we wspomnieniu Sienkiewicz mojego dzieciństwa. Maria nie badała genezy tej dumy –
nie brała pod uwagę, że może ona być reakcją obronną na rzeczywiście doznawane
i na spodziewane afronty, sąsiedzką niechęć czy też dystans. Nie zastanowił jej
także kontrast między niezwykle bujnym towarzyskim życiem jej matki w kaliskich
i warszawskich czasach, między ciągłym „bywaniem” rodziców w ziemiańskich
majątkach i rządcowskich dworach w czasach kuczborskiej i rumockiej posady ojca
a pustelnictwem rodziców w czasach russowskich. Do dzieci Szumskich – Marii i
jej rodzeństwa – nie docierały z zewnątrz żadne sygnały pozwalające domyślić
się, że nietowarzyskie usposobienie, nieśmiałość i duma mogą mieć początek w
odrzuceniu rodziców przez sąsiadów Russowa. Myśmy
o tem wszystkiem nie wiedzieli. Świat naszego dzieciństwa był zamknięty w
obrębie kopców granicznych majątku administrowanego przez ojca – te słowa z
cytowanego wspomnienia odnosiły się co prawda do powstańczej przeszłości ojca,
ale świetnie ilustrują sytuację dzieci państwa Szumskich, którym rodzice
stworzyli przytulną bańkę izolującą od wszelkich trosk, także od mozolnie
przełamywanego sąsiedzkiego bojkotu, złych spojrzeń i słów. Maria nie
dowiedziała się nigdy, aż do śmierci, w szczegółach tego, że to bardzo
skomplikowana sytuacja zawodowa, a nie wyłącznie charakter, nie zachęcała
małżeństwa Szumskich do poszukiwania wśród sąsiadów przyjaźni i okazji do
spędzania czasu.
Być może Józef został ściągnięty do Russowa właśnie dlatego,
że w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim kaliskiej guberni pojawił się jakiś odłam
pojednawczy, chcący jako tako ułożyć stosunki – formalne i ekonomiczne, nie
towarzyskie – z Waliszewskim? Przecież Russów wciąż miał obciążoną hipotekę, a
jego właściciele dług wobec Towarzystwa, w interesie działaczy leżało nie to,
by doprowadzić majątek do rzeczywistej ruiny, ale właśnie do równowagi. Stryj
Ludomiry Szumskiej, Antoni Gałczyński (sportretowany w „Nocach i dniach” jako
patriarcha rodziny, Joachim Ostrzeński) z Kuchar niedaleko Konina był radcą
gubernialnego Towarzystwa, miał w nim spory autorytet. Być może uczestniczył on
w jakichś skomplikowanych negocjacjach pojednawczych, i to właśnie on
zaproponował męża swojej bratanicy na administratora chylącego się ku upadkowi
majątku? Antoni Gałczyński, jak go wspominał po latach Witold Grabowski, syn
właściciela folwarku Bogucice położonego kilkanaście kilometrów od Russowa, była to osobistość bardzo szanowana i
popularna w kołach ziemiańskich, odznaczająca się przy tem wielką
oryginalnością w sposobie bycia i obcowania z ludźmi. Zapewne w sprawie
odegrał też pewną rolę szwagier Ludomiry, mąż jej pięknej siostry Julii,
Władysław Leszczyński, także ziemianin i członek kaliskiego Towarzystwa.
W każdym razie Józef z pewnością zdawał sobie sprawę z tego,
że wiążąc się z Waliszewskim wchodzi na bardzo śliski grunt. Był już dojrzałym
człowiekiem, który niejedno w życiu przeszedł, i nie miał powodów do nadziei,
że ludzie, którzy innym gotowi byli bez skrupułów niszczyć życie i dobre imię
dla własnej korzyści akurat wobec niego będą się zachowywali przyzwoicie.
Majątek też przez lata niszczał – najpierw przez rabunkową gospodarkę
Mniewskiego, później bezskutecznie odbudowywany przez pozbawionego odpowiednich
środków Wiesego, jeszcze później nie pielęgnowany, a rozpaczliwie tylko
ratowany przed bankructwem – a największych zniszczeń dokonały ostatnie dwa
lata bez kompetentnego dozoru.
Waliszewski na próżno poszukiwał kompetentnego administratora
w okolicach Kalisza – miał tam opinię nie tylko oszczercy ale i pieniacza oraz
wyzyskiwacza, z którym dogadać się nie sposób, i który zechce prędzej czy
później wyssać z majątku i administratora całą krew. Nie miał więc teraz innego
wyjścia, musiał poszukać kogoś spoza Kaliskiego, nieuwikłanego w miejscowe
stosunki i zaproponować mu znakomite warunki zatrudnienia. Być może przyjmując
protegowanego radcy Gałczyńskiego, także liczył na załagodzenie sporu i
doprowadzenie majątku do intratności. Przecież to on najbardziej zainteresowany
był tym, aby Russów w końcu zaczął produkować pieniądze.
Kontrakt, który Waliszewski zaproponował Józefowi, był dla
tego drugiego bardzo korzystny, z przyzwoitym stałym wynagrodzeniem oraz
tantiemami od czystego dochodu, nagrodami jubileuszowymi, odprawami, a także –
zapewne dzięki prowadzonym przez kaliskich krewnych Ludomiry negocjacjom – z
zabezpieczeniami na wypadek rozwiązania umowy przez właścicieli. Szumski podjął
ogromne, po raz kolejny w życiu, ogromne ryzyko – przyjął posadę, dzięki której
sytuacja finansowa i życiowa rodziny miała się bardzo znacząco poprawić, jednak
wymagało to od niego potężnej pracy, ciągłego stąpania po niepewnym gruncie,
wielkiej wytrzymałości psychicznej i umiejętności puszczania mimo uszu
ludzkiego gadania.
Znamienne jest, że sama Maria Dąbrowska nigdy nie poznała
szczegółów wydarzeń bezpośrednio poprzedzających przeprowadzkę rodziców do
Russowa i jej narodziny. Rodzice i bliscy krewni pewnie unikali rozmów o tych
sprawach przy dzieciach, za bardzo to wszystko było skomplikowane, zbyt wiele
trzeba by wyjaśniać. Już w latach 20. XX wieku, podczas pracy nad „Nocami i
dniami” Maria pisała w jednym ze swych listów do matki: Proszę bardzo, niech Mamusia mnie przypomni, za jaką to sprawę
Waliszewskiemu nie podawano ręki w Kaliskiem. Zapewne otrzymała jakieś
wyjaśnienia, bo w „Nocach i dniach” słyszymy bardzo odległe echo tych wydarzeń.
Kiedy Bogumił otrzymuje propozycję pracy w Serbinowie, dowiaduje się z plotek,
jakoby Daleniecki (powieściowe odbicie Waliszewskiego) dawno temu napisał do
rosyjskich pism paszkwil na Towarzystwo Kredytowe Kalińca i obraził obywateli
miasta. Tyle że sprawa z Waliszewskim nie miała miejsca „kiedyś”. Afera
wybuchła w 1887 roku, a gdy w 1888 Józef prowadził rozmowy w sprawie kontraktu,
w gazetach ciągle jeszcze ukazywały się pełne oburzenia notatki. I nie była to
sprawa „jakaś”, ale właśnie dotycząca ukochanego przez Marię Russowa,
dotykająca do żywego jego najbliższych sąsiadów. W powieściowym świecie Bogumił
przyjmuje nagłą propozycję przeniesienia się do Serbinowa przede wszystkim
dlatego, że chce wywieźć zrozpaczoną po śmierci Piotrusia Barbarę daleko od
złych krępskich wspomnień. Tymczasem Szumscy sprowadzają się do Russowa wraz z
będącym okazem zdrowia dwuletnim pierwowzorem Piotrusia – Jankiem, który
dopiero tutaj fatalnie zapadnie na dyfteryt.
Profesor Ewa Korzeniewska – biografka i badaczka twórczości
Marii Dąbrowskiej – w komentarzu do „Pamiętniczka” matki zwróciła uwagę na to,
że Ludomira Szumska zatajała przed córką niektóre szczegóły ze swojego życia
nawet wtedy, gdy Maria Dąbrowska była już dojrzałą kobietą i uznaną pisarką.
Zapewne wstydziła się opowiedzieć o swojej dwuletniej pracy w kaliskiej
pracowni krawieckiej i dlatego we wspomnieniach przesunęła datę swojego ślubu z
Józefem z 1884 na 1882 rok; ze wstydu przed przyznaniem się do dwuletniego
epizodu fizycznej pracy czyniła sugestie, jakoby jej paromiesięczne
zatrudnienie w charakterze nauczycielki szkoły Marii Matuszewskiej trwało o
wiele dłużej i jakoby ona sama była wspólniczką właścicielki. Pani Ludomira
ewidentnie miała skłonność do omijania w opowieściach spraw, które uważała za
wstydliwe, bądź pewnego ich uszlachetniania. Miała też, po śmierci Józefa,
wyraźną skłonność do idealizowania postaci zmarłego męża. A sprawa
Waliszewskiego i okoliczności towarzyszących przyjęciu przez Józefa russowskiej
posady była wstydliwa ewidentnie. Co innego przecież rozpocząć pracę u
człowieka, który później okazał się łajdakiem, a co innego pójść na służbę do
patentowanego łajdaka, u którego nie tylko nikt z ludzi przyzwoitych nie chciał
służyć, ale i nie chciał podawać mu ręki.
Dla pani Ludomiry, potomkini ziemiańskiego rodu, przykrym był
przecież już sam fakt bycia żoną rządcy cudzego majątku. Taki to dziwny był ten
ziemiański i poziemiański polski światek, że bycie właścicielem dóbr, choćby
takim jak Mniewski przepuszczający jednej nocy przy stoliku w Monte Carlo
równowartość kilku wsi czy też całożyciowe dochody kilkuset ich mieszkańców,
albo Waliszewski, którego już dokładniej charakteryzować tu nie ma potrzeby,
było powodem do dumy, a bycie tych dóbr faktycznym kierownikiem, oddającym im
swoją ciężką pracę i swoje życie – powodem do wstydu. Prasa rolnicza i
społeczna tamtego czasu pełna była utyskiwań na zarządców doprowadzających
jakoby ziemiańskie majątki do ruiny, okradających je z czego tylko się da,
robiących malwersacje, kiedy tylko właściciel się odwróci i powodujących upadek
najwspanialszych rodów. W kontrakcie Szumskiego mowa była o posadzie
administratora, a używano teraz tego nowomodnego słowa jako eufemizmu, bo
rządca, ekonom, to były niemalże obelgi, używano tych słów niemal jako określeń człowieka nieuczciwego, okradającego
swojego chlebodawcę, a przy okazji gbura i prostaka udającego kogoś, kim nigdy
nie będzie. Ekonomska moralność, ekonomskie maniery – to były
frazeologizmy w polszczyźnie tamtego czasu powszechnie obecne. Spójrzmy choćby
na charakterystykę profesji, jaką w 1887 dał anonimowy autor listu do
„Korrespondenta Rolniczego Handlowego i Przemysłowego”, ziemianin spod
odległego od Russowa o niecałe 50 kilometrów Szadka:
Od czterdziestu lat
gospodaruję i widzę, że wszędzie tam, gdzie sam właściciel jest rządcą i
posługuje się tylko włodarzami, tam majątek nie upada, gdzie zaś ekonom, albo
tak się dziś mieniący rządca gospodaruje, tam majątki nikną i bardzo
naturalnie. Któż to są ci rządcy? Surdutowi ci panowie dzielą się na dwa
gatunki: tańszych, nieumiejących gospodarować, ci ludzie biorą od Żyda przy
wadze zboża parę groszy od korca, a od parobka kilka rubli za zatrzymanie go w
służbie, pozwalają kraść wszystkim i kradną sami, co się da; drugi gatunek
ekonoma jest wielmożny rządca. CI panowie mają zwykle własnych kilka tysięcy
rubli, których jednak nikt nigdy nie widział, są poważni, spokojni i mają minę
doktora przeświadczonego o ważności choroby, ale wiedzącego, że lekarstwo
skuteczne jest im znane, z uśmiechem politowania ganią gospodarstwo przy
obejmowaniu go; takich panów cała sztuka w kalligrafii, mianowicie w pięknem
pisaniu regestrów gospodarskich. Zboże liczy się na fury, czyli nigdy nie
wiesz, ile masz sprzętu [zebranego zboża – j.g.], ludzi
dworskich trzyma się jak najmniej, wszystko robi się najemnikiem, robi się
umowa z Żydem jednym, pożycza mu pieniądze z tego niby własnego kapitału, pod
warunkiem, że on będzie kupował wszystko, i że na każde zawołanie na potrzeby
dominialne pieniędzy dostarczy. Prosta rzecz, Żyd zasłonięty daje pieniądze,
kupuje to, co jest i to, czego nie ma, i tak płyną jedną falą pieniądze przez
Żyda i regestra do kieszeni rządcy. […] Milionowe
majątki widziałem w ten sposób strawione, a dziś częściej niż kiedykolwiek
widzę próby takich manipulacyj.
Czy wśród polskich rządców majątków z 2 połowy XIX wieku byli
ludzie nieuczciwi, spiskujący z lichwiarzami przeciw właścicielom, niszczący
majątki, aby tylko napchać sobie kieszenie? Zapewne. Jednak przyczyna fatalnej
aury roztaczającej się wokół tej grupy niekoniecznie bierze się z niskiego
morale jej przedstawicieli. Dziesięciolecia po powstaniu styczniowym i
uwłaszczeniu chłopów są to czasy, w których bardzo wiele ziemskich majątków
Królestwa Polskiego upada, przechodzi w ręce dorobkiewiczów spoza sfery
ziemiańskiej (vide: rejent Zawadzki w Kutnie), także Żydów, Niemców, Rosjan. I
nie wynika to, jakby tego chciała ziemiańska legenda, wyłącznie z
popowstaniowych szykan zaborcy. Mimo że pożądanym bohaterem polskiej literatury
tamtego czasu jest biorący sprawy majątku we własne ręce Benedykt Korczyński z
„Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej, to w świecie rzeczywistym nie brak takich
przedstawicieli ziemiańskich rodów, którzy przyzwyczajeni za dawnych dobrych
czasów do wyciągania z folwarków pieniędzy bez specjalnego angażowania czasu i
energii w gospodarowanie, często są bezradni wobec nowej sytuacji, kiedy nie
można już korzystać z darmowej siły roboczej pańszczyźnianych poddanych, ale
trzeba za pracę płacić brzęczącą monetą („robić najemnikiem” – jak powyżej
raczył się wyrazić oburzony obywatel ziemski), trzeba się także zmagać z bardzo
szybko rozwijającym się światowym rynkiem produktów rolnych i – jakbyśmy dziś
powiedzieli – globalną konkurencją. Zatrudniają rządców tak, jak zatrudniali
ich Mniewski czy Waliszewski – z oczekiwaniem, że tamci w znany tylko sobie
sposób wyczarują pieniądze z ziemi. Nie rozumieją, że w gospodarce
kapitalistycznej miewają się źle a nawet bankrutują także uczciwie zarządzane
przedsiębiorstwa, zwłaszcza takie, które nie mogą odpowiedniej części zysków
przeznaczyć na rozwój, bo zawsze pilniejsze są jaśniepańskie potrzeby
właścicieli. Każde więc niepowodzenie swoich interesów ziemianie tłumaczą sobie
– i wszystkim dookoła – tak, jak umieją: żydowsko-rządcowskim spiskiem,
powszechnym złodziejstwem wynikającym z podłych charakterów ludzi gorszych od
nich. Sami dzięki temu pozostają czyści, wzniośli i niewinnie skrzywdzeni.
Pozostawali czyści także dzięki temu, że to rządca na co
dzień spotykał się z tymi, którzy na folwarku pracowali: robotnikami rolnymi.
To rządca informował pracowników o obniżkach stawek czy podniesieniu dziennych
norm, pilnował efektywności pracy, czyli – mówiąc językiem nieco mniej eleganckim
choć bardziej adekwatnym – gonił do roboty przemęczonych, niedożywionych ludzi.
Stąd też fatalna opinia o rządcach wśród ludu, mawiającego, że od pana gorszy półpanek i ekonom,
skłonnego swoje fatalne położenie przypisywać ekonomskiemu złodziejstwu.
Nie jest to dzisiaj żadna nowość, że wizja świata możnych i
uprzywilejowanych staje się wizją powszechną, a więc przyjmują ją także ci, z
których twardym życiowym doświadczeniem, interesem, głębokim poczuciem
sprawiedliwości jest ona sprzeczna. Nic więc dziwnego, że rodzina Józefa
Szumskiego przechowała legendę o rządcach-złodziejach, którzy doprowadzili
Russów do stanu ruiny, i że Maria Dąbrowska w „Nocach i dniach” w podobny
sposób wyjaśniła przyczyny opłakanego stanu Serbinowa, do którego wprowadzili się
Niechcicowie. Russów był tak zapuszczony
– pisała Dąbrowska w swoich notatkach do powieści to, co usłyszała od rodziców
– że wszystkie prawie pola leżały ugorem. Nie wiedziała, że
Russów owszem, był już zaniedbany, kiedy rozpaczliwie próbujący go ratować chwilowy
właściciel nie był w stanie uzyskać środków na gospodarowanie, ale zarósł
chwastem nie przez lata złodziejstwa rządców, ale przez jeden jedyny rok, kiedy
Waliszewski nie potrafił znaleźć rządcy, a samemu zająć się zarządzaniem
folwarkiem i nie umiał, i się brzydził.
Nie jest też niczym dziwnym, że dla pani Ludomiry Szumskiej,
potomkini królewskich sekretarzy i dziedziców dóbr, a jednocześnie kobiety
nowoczesnej, wykształconej i tęskniącej do lepszego świata status ekonomowej
raczej nie był spełnieniem młodzieńczych marzeń, i że w chwilach rozlicznych
małżeńskich napięć dawała to swojemu mężowi boleśnie odczuć. Jednak mimo że
oboje wiedzieli, że w razie potrzeby i Józef zostanie obwiniony o doprowadzenie
do ruiny swoich zawsze czystych i zupełnie nierozumiejących rozlicznych
uwarunkowań gospodarstwa rolnego pracodawców, że i jemu grożą z ich strony
pomówienia, insynuacje, niesłuszne pretensje, podjęli decyzję o przeprowadzce
do Rusowa. Warunki, które Waliszewski (z pewnością przyciśnięty przez radcę Gałczyńskiego)
zaproponował za zarządzanie majątkiem dawały Szumskim realną szansę na
wydźwignięcie się małżeństwa z niedostatku, życie na przyzwoitym poziomie,
solidne wykształcenie dzieci, spokojną starość.
Małżonkowie Szumscy pod względem temperamentów, systemów
wartości, aspiracji byli stanowczo niedopasowani, ale przecież w ich wspólnym
życiu powstawały wspólne cele i aspiracje, a także nieszczęścia i troski. W
Kuczborku urodził się synek, który – nie była to rzadkość w tych czasach –zmarł
wkrótce po urodzeniu, potem przyszedł na świat Janek, który miał umrzeć już w
Russowie. Małżonkowie planowali szybkie powiększenie rodziny – gdy przyszła
propozycja pracy dla Waliszewskiego, pani Ludomira była już po trzydziestce – a
było dla nich oczywiste, że dzieciom będą musieli zapewnić jak najlepszą – i
przez to kosztowną – edukację. I Józef, i Ludomira pochodzili z rodzin
ziemiańskich, które doznały bolesnej degradacji, zdawali sobie sprawę, że dla
nich obojga nie będzie już możliwy powrót do pozycji i poziomu życia rodziców a
tym bardziej dziadków. Maria Dąbrowska niejednokrotnie pisała o swoich
rodzicach – o ojcu zwłaszcza – jako o ludziach umiejących cieszyć się życiem
skromnym, niemających wielkopańskich pretensji, pogodzonych z własnym miejscem
w społecznych hierarchiach. Jednak chyba nie do końca tak było. W swoim
pamiętniczku Ludomira podkreślała wysokie pochodzenie swojego rodu tak mocno,
że trudno uwierzyć, żeby nie miało to dla niej znaczenia. Dla obojga małżonków
było jasne, że ich dzieci stanowiska społecznego na miarę ich aspiracji i
wyobrażeń nie odziedziczą, ale będą musiały sobie wypracować, a to możliwe
będzie tylko wtedy, gdy wykształcenie pozwoli im objąć odpowiednie posady. Dla
obojga było niezwykle ważne, żeby dzieci wypracowały sobie wysokie stanowiska.
Myśleli w kategoriach rodu i ewentualny powrót potomków do wysokiej społecznej
i materialnej pozycji wyobrażali sobie jako powrót do normalności, która
wskutek okoliczności historycznych a także niefrasobliwości przodków została
naruszona. Dlatego takiej okazji jak russowska przepuścić nie mogli, mimo że
wiązała się ona z koniecznością towarzyskiej izolacji i brania na siebie
rykoszetów sąsiedzkiego ostracyzmu wymierzonego w pracodawcę.
Szumski na początku swojej pracy w Russowie zarabiał 800 rubli
rocznie, po kilku latach suma ta wzrosła do 1200 rubli. Dochodziły do tego
jeszcze tantiemy zależne od przychodów gospodarstwa, wypłacane dość
nieregularnie: kilka tysięcy rubli co kilka lat. Były to pobory (bez tantiem)
porównywalne do tych, na jakie liczyć mógł profesor gimnazjalny, lekarz z
prowincjonalnego szpitala czy młodszy oficer rosyjskiej armii. Administrator Szumski
był jednak w o tyle lepszej od tamtych sytuacji, że od pracodawcy dostawał
także dach nad głową w russowskim dworku, pełne utrzymanie (z produkcji rolnej
majątku) całej rodziny wliczane w koszta przedsiębiorstwa i nawet pracę
nielicznej służby. Józef nie miał wielkich potrzeb konsumpcyjnych, a Ludomira
dla dobra sprawy, jaką była przyszłość dzieci, potrafiła z nich rezygnować. Jak
długo nie trzeba było już na własny koszt kształcić dzieci, mogli odłożyć
znaczną część dochodów.
***
Józef
Szumski był już ekonomem działającym w nowych czasach i na nowych zasadach,
zawodowcem sprzedającym swoje umiejętności i pracę, najmującym się na podstawie
kontraktu. Czuł jednak, właśnie na folwarku i w środowisku ziemiańskim, ciężar
wcześniejszych, feudalnych wyobrażeń i przekonań, według których służy się
komuś na zasadzie łaski czy też uprzejmości wyświadczanej zatrudnianemu przez
pracodawcę i domagającej się wdzięczności okazywanej nie wyłącznie dobrą pracą,
ale osobistą lojalnością, miłością, a nawet uwielbieniem. Józef Szumski czuł
się zobowiązany, aby – przynajmniej rytualnie – okazywać Waliszewskiemu swoje
oddanie i uczucia. Tak jak jego samego pracownicy całowali w rękę i nazywali
wielmożnym panem, tak on okazywał pracodawcy oddanie, w taki choćby uświęcony
tradycją sposób, jak prośba o trzymanie do chrztu pierwszej córki Marii –
przyszłej pisarki – która przyszła na świat już w Russowie 6 października 1889
roku. Dziewczynka w stanie obciążenia grzechem pierworodnym musiała poczekać na
sakrament aż do 19 kwietnia następnego roku, kiedy to Waliszewski przyjechał w
interesach do Kalisza. Uczczono go dodatkowo nadaniem chrzestnej córce drugiego
imienia: Kazimiera.
Szumski,
człowiek prawy pod każdym względem, nie miał w sobie nierzadkiego przecież
wśród naszych bliźnich mechanizmu pozwalającego usprawiedliwiać przed samym
sobą przełożonego-łajdaka, tudzież wytworzyć w sobie postawę: „a cóż mnie obchodzą
jego sprawy?”. Krzywda Wiesego i zniewaga uczyniona kaliskim ziemianom były tak
oczywiste, że Szumski znalazł się w niezwykle trudnej sytuacji psychicznej:
musiał jakoś wytłumaczyć przede wszystkim sobie samemu, ale także najbliższym,
własna odrębność od człowieka, któremu mocą zwyczaju i przesądu winien był
obficie okazywany szacunek, wdzięczność, którego osoba (jako pracodawcy a więc
dobroczyńcy) była w pofeudalnym światku polskiego ziemiaństwa istotnym
elementem tożsamości pracownika, a więc tego, który łaski doświadcza.
Józef
Szumski w latach niemieckiej tułaczki, służąc w folwarku Ludwika
Nostiz-Jackowskiego w Bielicach koło Biskupca w Prusach Wschodnich, czuł się
człowiekiem służącym Nostiz-Jackowskiemu; po powrocie do królestwa służył
Kisielnickim w Kuczborku i z dumą przedstawiał się jako rządca państwa
Kisielnickich. Później w Rumoce służył Rudowskim i był rządcą Rudowskich. W
Russowie: zaczął mówić, a zapewne myśleć o sobie jako o administratorze
Russowa. I głębiej nieco zastanawiać się, komu i czemu tak naprawdę służy.
Jeśli potwierdzeń wartości swojej pracy, swojej służby, w końcu całej swojej
osoby i swojego życia nie mógł oczekiwać od pracodawcy – kanalii i wyzyskiwacza
– nie mógł też od najbliższego otoczenia: podkaliskich ziemian i ekonomów
objeżdżających teraz Russów szerokim łukiem, to musiał zacząć szukać go w
sobie, nie w gotowym czy przejętym wraz ze zwyczajem, ale w wytworzonym właśnie
teraz samodzielnie systemie wartości. I w takich miejscach, które być może
teraz wydają nam się (zresztą chyba nie wszystkim) oczywiste, ale w tamtych
czasach wcale oczywiste nie były. Bo czy mogło być wtedy oczywiste, że o
wartości administratora majątku rolnego przesądza nie opinia właściciela tego
majątku, ale jego pracowników: fornali, najemnych robotników rolnych,
folwarcznej służby? I że o uznanie tychże administrator w swojej pracy powinien
się starać przede wszystkim?
Maria
Dąbrowska – podkreślmy to raz jeszcze – nie znała ze szczegółami okoliczności
zatrudnienia swojego ojca w Russowie. Nie poznała ich nawet wtedy, gdy bardzo
skrupulatnie i z zapałem przeprowadzała kwerendy i zbierała materiały do „Nocy
i dni”. Roczniki „Kaliszanina” z lat poprzedzających przeprowadzkę Szumskich do
Russowa, a także z pierwszych lat ich tam pobytu zaginęły (a odnalazły się
ostatnio w Moskwie), pism zaś obejmujących swoim zasięgiem cały zabór rosyjski
pisarka nie przeglądała. Życie głównego bohatera jej powieści, Bogumiła
Niechcica – której prototypem, co wielokrotnie przyznawała, był jej ojciec – choć ograniczone i pospolite (jak pisze
w swojej „Rzeczy russowskiej” Tadeusz Drewnowski), przepojone jest poczuciem wartości, siły własnej jako człowieka,
dobrowolnej solidarności z innymi, a może i pewnej misji. Według (…) typologii Abramowskiego z artykułu „Życie i
słowo”, Bogumił należy do tej kategorii ludzi, którzy obywają się bez słów i
idei: uczucie braterstwa jest w nim tak bezpośrednie, że nie potrzebuje
artykulacji. Bogumił więc nie tyle ów ideał etyczny wyraża (…), ile go wciela i uosabia. Postać ta do
końca pozostanie nie wypowiedziana.
A jednak
Bogumił, zapewne na wzór Józefa, wypowiadał siebie niejednokrotnie. W takich
choćby, nieprzyjemnych, rozmowach ze swoją żoną wyrzucającą mu, że zaharowuje
się dla zadowolenia Mioduskiej (a więc powieściowej Mniewskiej) i Dalenieckiego
(skrojonego na wzór Waliszewskiego):
- Przecie widzę, że jesteś gotów
siebie samego okraść, rodzinie od ust odjąć, żeby tylko do Paryża jak najwięcej
móc posłać.
Bogumił w zamyśleniu potrząsnął głową.
Tak, to prawda, że starał się jak najwięcej dochodu zdobyć dla właścicieli. Ale
nigdy mu nie przyszło do głowy, że to tak może wyglądać, jakoby celem jego
życia było nabijanie kabzy Dalenieckiemu czy tam pani Mioduskiej.
I tak nie było, nie. Tę chwilę, gdy
obliczał i wysyłał pieniądze, uważał tylko jakby za sprawdzian osiągniętych w
pracy wyników.
Dlatego się nią cieszył. Nie da się zaprzeczyć, że pracował na
Dalenieckiego, a jednak czemu tak wyraźnie, stanowczo czuł, że nie na niego
pracuje? Czyż był odpowiedzialny za to, że ziemia ta należała do bogatego
człowieka, co w nią nie wkładał pracy? Czy miał przez to tę ziemię mniej kochać
i mniej się dla niej trudzić?
- Moja kochana - rzekł usiłując to
jakoś wypowiedzieć. - Mioduska i Daleniecki przeminą i my też przeminiemy, a
ziemia się zostanie. Musi być w ziemi wszystko zrobione tak, jak trzeba. Na to
sieję, by wzeszło, reszta mnie
nie obchodzi.
- A mnie właśnie tylko ta reszta
obchodzi. Jeżeli służyć, to już czemuś wielkiemu.
- Dla mnie praca na roli jest wielką
rzeczą. Ja w niej widzę to, czemu warto służyć. I temu służę.
- Tak ci się zdaje. A ty służysz nie
żadnej pracy na roli, tylko Dalenieckiemu - upierała się pani Barbara.
- Nie - zaprzeczył Bogumił i nie mogli
się porozumieć.
Józef
Szumski w warunkach towarzyskiego osamotnienia i pokutowania za nie swoje
grzechy wytworzył etos, którym Maria Dąbrowska obdarowała później Bogumiła
Niechcica, jak gdyby dostał go on już przy narodzinach. Etos pracy na roli,
pracy dla ziemi, jej mieszkańców i pracowników – wielkiej rzeczy, której warto
poświęcić życie. Etos, z którym zresztą po wielkim sukcesie powieści zaczęli
identyfikować się jej czytelnicy: kolejne pokolenia polskich inteligenckich
pracowników najemnych potrzebujących innych miar dla swojej aktywności, niż
łaska indywidualnego czy instytucjonalnego właściciela miejsca pracy.
Komentarze
Prześlij komentarz