Jak redagowałem krytykę filmową

 

Udzielałem kiedyś korepetycji pewnej licealistce, której rodzicom zostałem polecony przez ich przyjaciół – rodziców mojego niedawnego ucznia w bardzo prywatnej szkole, z której właśnie wyleciałem. Ojciec mojej nowej uczennicy, Marysi, był – podobnie jak ojciec byłego ucznia – menadżerem bardzo wysokiego szczebla w świeżo sprywatyzowanym wielkim przedsiębiorstwie, a mama pracownicą naukową wyższej uczelni i osobą wielu talentów, których szczegółowe wymienianie tutaj nie jest niezbędne.
Przez trzy lata uczenia Marysi jej ojca widziałem tylko raz, natomiast z mamą widywałem się regularnie. Była to osoba niezwykle sympatyczna. Zawsze, zanim wszedłem do pokoju jej córki, proponowała kawę lub herbatę i słodycze własnego wyrobu, a ponieważ mówiłem, że niezręcznie byłoby mi jeść i pić prowadząc lekcję, zapraszała mnie na poczęstunek i krótką pogawędkę, kiedy lekcja już się skończyła. Gospodyni w pracy zajmowała się pewną dość dla mnie hermetyczną dziedziną życia społecznego, ale nigdy nie zanudzała mnie tymi sprawami, ponieważ miała swoją prawdziwą pasję: działkę. Drewniany dom i spory kawał ogrodu na pograniczu Kurpiowszczyzny i Mazur. Bywała tam, kiedy tylko mogła – ale niestety, nie tak często, jak by chciała – a ledwie przyjeżdżała, przebierała się w robocze ubranie i całymi dniami sadziła, przycinała, pielęgnowała drzewka, krzewy, kwiaty. Widziałem zdjęcia, ogród naprawdę robił fantastyczne wrażenie, mimo że według właścicielki był potwornie zachwaszczony.

Ten zachwaszczony ogród to była jej wielka troska. Wystarczyły dwa-trzy tygodnie nieobecności, a wychuchane klomby i wystrzyżone trawniki zamieniały się – jak mówiła – w gąszcze. Z żalem opowiadała o miejscowych – sąsiadach – których mentalności w ogóle nie była w stanie pojąć. W tym regionie było bardzo wysokie bezrobocie, część mieszkańców wsi żyła w biedzie, ale kiedy moja pracodawczyni proponowała, żeby któryś zajął się pielęgnacją ogrodu pod jej nieobecność – pieleniem, koszeniem trawy – entuzjazmu nie było. Kiedyś propozycję przyjął syn najbliższej sąsiadki, dwudziestoletni byk po szkole, bez pracy, bez studiów, wciąż na utrzymaniu mamusi. On jednak pracował tylko wtedy, kiedy patrzyło mu się na ręce; wtedy owszem, zrobił wszystko jak należy. Jednak wystarczyło wyjechać i znów trawnik nieskoszony, chwasty jak w dżungli. Tłumaczył się potem, że nie miał czasu, bo jeździł gdzieś do jakiejś roboty to tu, to tam, ale nigdzie miejsca jakoś nie zagrzał. Taka wiejska mentalność: po co pracować, jak matka ma rentę? To dlatego właśnie z ogrodu nie dało się zrobić cacuszka.

W tej rodzinie był jeszcze starszy syn, którego spotykałem nieczęsto, bo już od kilku lat mieszkał we własnym mieszkaniu. Ale u mamy bywał często, kilka razy przysiadł się do naszej herbatki i ciasteczek. Młodszy ode mnie może o trzy, może o cztery lata, wtedy niespełna trzydziestolatek. Był, jak przedstawiając nas sobie wyjaśniła z widoczną dumą jego mama, krytykiem filmowym. Spytałem, gdzie pisze, odpowiedział, że głównie w takich bardzo fachowych periodykach, pisanie ogwiazdkowanych recenzji z idiotycznych filmów zupełnie go nie pociąga, a teraz prasa popularna drukuje wyłącznie takie rzeczy. Ale – wyznał z rezygnacją – może będzie zmuszony w końcu zacząć pisać do kolorowych gazet albo prowadzić jakiś program w telewizji, bo przecież z pogłębionych tekstów człowiek nie wyżyje. Powiedział też, że pisze właśnie duży artykuł przeglądowy o Fellinim, który ma zamiar opublikować w jakimś popularnym piśmie. Powiedział też, a mama potwierdziła, kiwając ze zrozumieniem głową, że zanim zabierze się za fuchy i chałtury w telewizji, musi intensywnie pracować nad rozpoznawalnością w środowisku.

Tu muszę dodać pewien dopisek techniczny. Wspominam w tym tekście wydarzenia, które przytrafiły mi się naprawdę. Czynię tak jednak wyłącznie dlatego, że nie zostałem przez naturę obdarowany lekkością wymyślania fabuł, charakterów, zdarzeń. Jako miłośnik literatury pięknej, a zwłaszcza prozy fabularnej, o wiele bardziej cenię jednak literacką fikcję niż najwspanialszą chociażby literaturę faktu. Przyznam się, że w ogóle nie ceniłem pisarstwa Ryszarda Kapuścińskiego do momentu, kiedy okazało się, że mnóstwo wydarzeń, osób, scen z jego reportaży to czyste zmyślenia. Teraz Kapuścińskiego czytuję pasjami. Gdybym umiał, wolałbym oczywiście wymyślić jakąś zgrabną historię – wtedy mógłbym jej przecież nadać pożądany wydźwięk społeczny i moralny, a także odpowiednią barwność, dynamikę – niż opowiadać o tym, co naprawdę mi się przydarzyło. Przecież wydarzeniami rządzi przede wszystkim przypadek, ślepy los, a nie – jak fikcją – etos i wyobraźnia, a tym bardziej nie poczucie piękna opowiadającego.

Rzeczywistość, autentyczność – co wiemy choćby z napisów na płóciennych torbach i metalowych przypinkach rozdawanych uczestnikom projektów propagujących czytelnictwo – nigdy nie będzie tak wspaniała jak świat stworzony przez wyobraźnię pisarza. Jednak do tych swoich rozpamiętywań staram się, od biedy, wtrącić jakieś fikcyjne szczegóły dotyczące moich bohaterów. W ten sposób chcę także poniekąd chronić ich prywatność. W tym więc przypadku – chociaż nie mówię tego na pewno – fikcyjny może być przedmiot krytyki uprawianej przez syna mojej pracodawczyni. Konsekwentnie piszę tutaj o nim jako o krytyku filmowym, jednak mógł być on równie dobrze krytykiem muzycznym, literackim, teatralnym, sztuk plastycznych. Był krytykiem – to ważne i prawdziwe. Występuje w tej opowieści też nazwisko Felliniego, ale równie dobrze może chodzić o Georgesa Pereca, Petera Brooka, Davida Hockney'a czy Edgarda Varèse’a.

Drugi raz spotkałem syna mojej pracodawczyni kilka miesięcy po prezentacji. Przypadkowo zobaczyłem go podczas rzetelnej pracy nad rozpoznawalnością w środowisku, siedział bowiem akurat w ogródku kawiarni, w której bywali ludzie z branży. Przywitaliśmy się bardzo miło, to on zaproponował, żebyśmy nie wygłupiali się z mówieniem sobie per „pan”. Pogadaliśmy chwilę, ja opowiedziałem mu o moich kłopotach ze znalezieniem pracy, on mi o tym, że właśnie pisze duży tekst o Fellinim, który niedługo ukaże się w dużej gazecie. Potem, jak już wspomniałem, parokrotnie zamienialiśmy kilka słów, kiedy wychodziłem z lekcji u Marysi. Zazwyczaj opowiadał wówczas o pracy nad artykułem poświęconym twórczości Felliniego.

Minęło kolejnych kilka miesięcy. Marysia zbliżała się do matury i moje zajęcia w tym miłym domu – a także pewny i stały dochód – miały się ku końcowi. Kiedy przychodziłem na jedną z ostatnich lekcji, powitał mnie właśnie ów obiecujący krytyk filmowy i powiedział, że jego mama chciałaby ze mną porozmawiać. Istotnie, zamiast wprowadzić mnie do pokoju Marysi, wskazała mi skórzaną sofę w ogromnym salonie, zniknęła na chwilę, wróciła z herbatą i pysznościami, usiadła na fotelu. Pogadaliśmy trochę o działce, jednak wkrótce przeszła do rzeczy. Powiedziała, że jak wiem, jej syn jest krytykiem filmowym. Do tej pory pracował głównie nad tekstami dość hermetycznymi i rozpoznawalnością w środowisku, jednak w końcu musi zabrać się za pisanie do pism popularnych, później za pracę w mediach elektronicznych.

Napisał właśnie tekst o Fellinim, i tekst ów został już przyjęty do pewnego czasopisma. Jednak trzeba jeszcze troszeczkę nad nim popracować, bo syn jeszcze na studiach przyzwyczaił się do pisania bardziej naukowego, z pełnym aparatem, a tu trzeba lekko, dla ludzi, którzy – nie oszukujmy się – nierzadko prezentują bardzo niski poziom odbioru. Poza tym syn nie ma cierpliwości do takiego cyzelowania, a to z powodu dysleksji, której moja pracodawczyni czuła się poniekąd winna, ponieważ kiedy była w ciąży, miała sporo osobistych kłopotów i nie mogła pozwolić sobie na całkowity spokój. A więc należałoby trochę podredagować ten tekst, a ponieważ ja opowiadałem, że obok korepetycji zajmuję się właśnie redakcją, a poza tym temat klasyki filmowej nie jest mi tak zupełnie obcy, właśnie mnie postanowili oboje – krytyk i uczona – zaufać.

Muszę się przyznać, że w tamtych czasach zawsze w okolicach matur, kiedy traciłem lekcje z maturzystami, robiłem się dziwnie pazerny i chciwie rzucałem się na każde płatne zajęcie. Szybko dogadaliśmy się co do kwoty, dostałem dyskietkę (takie to były czasy) z przeglądowym artykułem o Fellinim, od autora usłyszałem, że mam w jego redagowaniu „w zasadzie wolną rękę” i zabrałem się do pracy.

Wśród wielu wad mojego pisania, przez które nie zrobiłem kariery w prasie, jedną z zasadniczych jest – na co pewnie i niniejszy tekst wskazuje – bardzo rozwlekły styl. Obiecujący krytyk natomiast szczycił się stylem lakonicznym. Jednak i on, i jego mama ze zrozumieniem przyjęli fakt, że z bazowych dwóch tysięcy czterystu pięćdziesięciu pięciu znaków po poprawkach redakcyjnych dokonanych moim rozwlekłym stylem zrobiło się tych znaków osiemnaście tysięcy z małym ogonkiem. Obdarzyli mnie zaufaniem i chyba go nie zawiodłem, gdyż kilka tygodni później, przy kolejnym redakcyjnym zleceniu (von Trier) dostałem już nawet nie „w zasadzie wolną rękę”, ale całkowicie wolną rękę. To znaczy robiłem redakcję z pominięciem tekstu bazowego.

Kiedy robiłem kolejne redakcje, przy których miałem całkowicie wolną rękę, cieszyłem się nie tylko przyzwoitym wynagrodzeniem, ale także i tym, że teksty przeze mnie redagowane ukazują się w piśmie mimo że popularnym, to jednak dość prestiżowym. Wcześniej kilkukrotnie wysyłałem do tego pisma aplikacje z próbkami własnych tekstów, jednak widać moja oryginalna pisanina była za słaba, bo nigdy nawet nie dostałem odpowiedzi. Miło mi więc teraz było, że skoro nie własnym pisaniem, to choćby pracą redaktorską mogę dołożyć się do sukcesu tak ambitnego projektu.

Zredagowałem w ten sposób kilka tekstów krytycznych, zresztą także do innych czasopism. A straciłem tę pracę tak, jak ją zyskałem – przez pazerność. Pewnego dnia rozmawiałem z obiecującym krytykiem w tym kawiarnianym ogródku, w którym pracował nad rozpoznawalnością w środowisku i on – jak potem mówił, niechcący, głupio i zupełnie niepotrzebnie – wygadał mi się, ile dostaje za te teksty. Wtedy znów opanowała mnie grzeszna namiętność pazerności i zacząłem natarczywie domagać się podwyżki. Rozstaliśmy się wściekli na siebie, po czym zadzwoniła do mnie jego mama z mediacją. Jednak gdy padł z jej ust argument, że przecież jej znajomi redaktorzy za redakcje w prawdziwych wydawnictwach i gazetach dostają ledwie część tego, co ja od niej, i jeszcze swoje chciwe łapsko kładzie na tym urząd skarbowy, rozłączyłem się, i już nie odbierałem telefonów.

Ale chyba nie mają do mnie żalu. Ostatnio spotkałem przypadkiem dawnego krytyka. Okazuje się, że jego przygoda z pisaniem nie trwała długo po zakończeniu naszej znajomości. Wiadomo, w ogóle prasa i media to teraz nie to, co kiedyś. Przygodę z filmem i krytyką wspomina miło, ale teraz robi po prostu pieniądze. Gdzie? Nie powiedział.

A jednak ciągnie wilka do lasu. Zanim się rozstaliśmy, wspomniał, że pieniądze to jednak nie wszystko, i może będzie pisał, a właściwie już zaczął, doktorat z filmoznawstwa. W życiu trzeba robić coś dla siebie. Pożegnaliśmy się, wymieniwszy numery telefonów. I tak sobie myślę, że w razie, nie daj Boże, jakiegoś kryzysu, może jeszcze uda mi się przy nim zarobić, bo doświadczenia w redagowaniu doktoratów także posiadam, choć to już temat na całkiem inną opowieść.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Brom dla Felka

Trąd w Warszawie