Jak wyłudziłem pieniądze i wyleciałem z pracy przez odbyt

Skoro wzięło mnie na rozpamiętywanie mojej kariery zawodowej, nie mogę pominąć tego jej momentu, kiedy wyleciałem z pracy przez odbyt. Chociaż chyba zręczniej byłoby napisać: z powodu odbytu.

Pracowałem w bardzo prężnej firmie zajmującej się wieloma sprawami, między innymi działalnością edukacyjną. Ponieważ zajęcia, które prowadziłem, odbywały się w tym samym budynku, w którym firma miała swoje biura, dwa razy w tygodniu spotykałem przynajmniej połowę zarządu, składającego się z dwóch osób: pani prezes i pana wiceprezesa (również tytułowanego prezesem), małżonka pani prezes. Pani prezes była w firmie niemal stale, można było być pewnym, że czy się wpadnie tam o ósmej rano, czy o dwudziestej drugiej, ona tam będzie. Czasem wychodziła w biznesowych sprawach, czasem wybiegała jak oparzona, żeby odebrać dzieci z jakichś zajęć, jednak wiadomo było, że zaraz wróci.

Z panią prezes załatwiało się wszystkie sprawy dotyczące kolejnych obniżek płac, grafiku, pomocy dydaktycznych, pomysłów na zajęcia itp. Mimo że wciąż była na miejscu, trudno było się do niej dostać, gdyż była wciąż zapracowana. W rozmowie lakoniczna, rzeczowa, rozwiązywała najbardziej skomplikowane problemy w pięć minut, często jednocześnie rozmawiając z pracownikiem i pisząc coś na komputerze.

Pan wiceprezes – wysportowany, w obcisłych swetrach lub dopasowanych marynarkach i mokasynach na gołe stopy nawet w trzaskające mrozy, zawsze pięknie opalony – bywał w firmie dość rzadko, czasami wpadał tylko na moment. Jednak kiedy był – dusza człowiek! – natychmiast podchodził do każdego pracownika, żeby pogadać, zagadać, opowiedzieć. Bywało, że podchodził i do mnie, zagadywał i opowiadał, a kiedy kończyła się moja przerwa i mówiłem, że muszę iść do słuchaczy, machał ręką, że słuchacze przecież nie zające i że wcale nie muszę, i opowiadał dalej. Trzeba było zrobić naprawdę bardzo zasmuconą minę, żeby pozwolił odejść. Trochę się wtedy obrażał.

Długo nie rozumiałem, na czym polega funkcja pana wiceprezesa, bo kiedy podczas tych rozmów zahaczałem o sprawy związane z moimi obowiązkami czy w ogóle z czymkolwiek, co dotyczyło firmy, on bezradnie rozkładał ręce i mówił, żeby pójść z tym do jego żony. Jednak w końcu zrozumiałem. Pan prezes był kimś w rodzaju motywatora czy też mentora dla wszystkich pracowników. Nie chodziło o jakieś szczegółowe i przyziemne motywowanie do pracy. Pan prezes miał misję – on nas motywował, żebyśmy w końcu zrozumieli, co jest w życiu naprawdę ważne i wzięli się za siebie. Tu chyba o to właśnie chodziło, o tę wielką tajemnicę HR, że jak się pracownik tak ogólnie za siebie weźmie, to w pracy też jest lepszy.

Kiedy pan prezes spotykał któregoś z pracowników o nieco większym brzuchu, klepał go w ten brzuch i mówił jowialnie, że w końcu trzeba coś z tym zrobić. I wskazywał na swój brzuch, płaski jak boisko piłkarskie. Kiedy uznał, że pośladki którejś z pracownic rozrosły się ponad miarę, patrzył na nie wymownie za każdym razem, kiedy przechodził obok właścicielki. Nie było w tym żadnych seksualnych podtekstów, a czysta troska o drugiego człowieka. To nie było też tak, że wykorzystywał on jakąś przewagę nad nami wynikającą z tego, że to myśmy pracowali w jego firmie. Kiedy tylko spotkał swoją żonę – i przełożoną – w obecności któregoś z pracowników, to właśnie jej wyliczał wszystkie ćwiczenia, które powinna wykonywać, żeby pozbyć się (na moje niewprawne oko niezauważalnych) nadmiarów ciała w okolicach bioder, ud, podbródka. On wyraźnie się o nas wszystkich martwił, to było czuć, gdy mówił, jak smutne i krótkie życie mają ludzie niedbający o swoje ciało, jak wiele w życiu tracą szans, jak to każdy patrzy na nas podświadomie jako na ludzi przegranych, niegodnych zaufania. I że on sam doszedł w życiu do tego, do czego doszedł głównie dzięki temu, że kiedyś wziął się za siebie.

I, żeby nas bardziej zmotywować, opowiadał, wielokrotnie każdemu, jak to było. Jego duchowa przemiana zaczęła się jakieś dwadzieścia lat wcześniej, od impulsu. Razem z nowo poślubioną żoną – naszą panią prezes – pojechał na jakiś wakacyjny wyjazd. I tam koleżanki jego żony zaczęły mówić do niego „proszę pana”, mimo że był niemal ich rówieśnikiem, a do rówieśników mówiły od razu po imieniu. To był dla niego grom z jasnego nieba, znak, że po prostu straszliwie się zapuścił. Miał – jak mówił – lat niewiele ponad trzydzieści, a wyglądał na czterdziestoletniego dziada. Robił wstyd nie tylko sobie, ale i swojej kobiecie, a dla kobiety – jak wiadomo, mówił – najważniejsze w życiu jest to, żeby być dumną ze swojego mężczyzny. Impuls zadziałał natychmiast. Rzucił palenie i piwko. Dieta, regularny sport, najpierw siatkówka, jogging, potem rower, częste wyjazdy, żeby się trochę poruszać i dużo, dużo siłowni. Najpierw nieśmiało, po dwa godzinne treningi w tygodniu, później trzy, później dwugodzinne, później jeszcze więcej. W czasach o których piszę, prezes chodził już na kilka treningów co dzień, wpadał do firmy w krótkich i nielicznych przerwach między nimi. Oprócz tego wciąż gdzieś wyjeżdżał – na narty, surfing, nurkowanie…

I przyniosło to rezultaty. Człowiek, który w wieku lat trzydziestu trzech wyglądał na ponad czterdzieści, w wieku lat trzydziestu pięciu wyglądał już na trzydzieści sześć. Wzmógł wtedy wysiłki, aby w wieku lat czterdziestu wyglądać na trzydzieści osiem, a w wieku lat czterdziestu pięciu – góra na czterdzieści. Wyglądanie na czterdzieści – gdy spędzał już co dzień na treningach co najmniej po dziesięć godzin – utrwaliło mu się na kolejne dwa lata, a w wieku lat czterdziestu ośmiu wyglądał – widziałem, pokazywał zdjęcia – nawet na faceta poniżej czterdziestki. Kiedy go poznałem, był po pięćdziesiątce, a jakby niewiele po czterdziestce.

Niestety, prezesa bardzo smuciło to, że nikt z jego pracowników nie dba o siebie wystarczająco dobrze, mimo że wraz z żoną pamiętali o tym, by motywować nas do ćwiczeń. W taki choćby sposób, że w pewnym momencie zamienili nam część poborów na bardzo ekskluzywne i drogie karnety do fitness klubu, w którym prezes miał udziały, i w którym bardzo często bywał. Choć pensje spóźniały się czasem o kilka miesięcy, czasem były bez uprzedzenia obniżane, karnety do klubu były zawsze na czas, a na dodatek regularnie zwiększał się zakres dostępnych możliwości!

Jednak najbardziej martwił prezesa stan jego żony, o czym mówił nam bez fałszywego skrępowania. Zastanawiał się, jak to w ogóle możliwe, że kobieta, którą brano niegdyś niemal za jego córkę, teraz – co tu dużo gadać – zaniedbała się i wygląda na swoje czterdzieści siedem lat, a może nawet na więcej. To zadziwiające, bo przecież osoba, która cały dzień spędza w firmie przed komputerem, potem jeszcze zajmuje się dziećmi, prowadzi dom – co też jest dość statyczne – powinna wręcz tęsknić za jakąś fizyczną aktywnością, pobieganiem, pograniem w tenisa, siłownią, a nie zalegać na kanapie z książką. Prezes tłumaczył nam rozsądnie, że tak jak dla kobiety ważne jest, żeby czuć się dumną ze swojego mężczyzny, tak dla mężczyzny ważne jest, by mieć ambitną kobietę, która wie, co jest dla niego ważne i dba o siebie. Ambitna kobieta zrobiłaby wszystko, żeby w wieku lat czterdziestu siedmiu wyglądać najwyżej na trzydzieści dziewięć! A kiedy mężczyzna widzi, że jego kobieta nie jest ambitna, zaczyna się – chyba to wszyscy rozumiemy – rozglądać za inną kobietą, właśnie ambitną.

No i prezes w końcu rzeczywiście rozejrzał się za inną kobietą, o czym też nam opowiadał, chociaż nie jestem do końca pewien, czy ambitną, bo wyglądała ona, mając lat dwadzieścia trzy, właśnie na dwadzieścia trzy, a momentami nawet na dwadzieścia pięć. Prezes przestał pojawiać się w firmie, chociaż niektórzy z nas spotykali go na siłowni, a on zawsze chętny był do pogawędki i motywowania, teraz już bezinteresownie. Mówił, że w nowej sytuacji zwiększa jeszcze wysiłki w osiąganiu celów, bo nie chciałby, kiedy stuknie mu sześćdziesiątka, wyglądać na pięćdziesięciolatka. No i zapewne udałoby mu się osiągnąć życiowy sukces, czyli wygląd siedemdziesięciolatka w wieku lat dziewięćdziesięciu, gdyby nie to, że nie skończywszy pięćdziesięciu pięciu zachorował na raka odbytu i umarł.

Zanim to się stało, rozstał się z niewiadomych już mi powodów z „inną kobietą”, wspaniałomyślnie wybaczył żonie to, że się tak fatalnie zaniedbała i pozwolił się jej pielęgnować przez ostatnie cztery miesiące swojego życia. Znajomi, którzy znali sprawę, mówili, że umierając wyglądał najwyżej na czterdzieści pięć.

Nasza pani prezes po kilku tygodniach lamentu zatrudniła osobistego trenera, który wyjaśnił jej, że żałoba ma kilka stałych faz, które nie muszą być długotrwałe, jeśli przeżywa się je intensywnie. A ponieważ przeżycia pani prezes były bardzo intensywne, pod okiem trenera przeszła w końcu do fazy ostatniej, czyli do pocieszania się. Zaczęła po prostu żyć teraz, już! Latać w te wszystkie cudowne miejsca, które każdy z nas obiecuje sobie zobaczyć, ale zajęty różnymi bzdurami wciąż odkłada to na wieczne później: Nowa Zelandia, Wyspy Cooka, Bermudy, Mauritius. Teraz ona była w firmie rzadkim gościem. Zastępowała ją pracownica awansowana na dyrektorkę, która świetnie dawała sobie radę, jednak nie mogła podpisywać niektórych przelewów, zwłaszcza tych z poborami pracowników, bez akceptacji pani prezes.

A w panią prezes nowy duch wstąpił. Wcześniej mrukliwa, rzeczowa, wiecznie zajęta, teraz jakby przywoziła z tropików mnóstwo jakiegoś ciepła. Bardzo chętnie do nas podchodziła, żeby pogadać. Jednak, nawet nagabywana, nie chciała rozmawiać o przelewach, profesjonalnych kłopotach pracowników, klientów i firmy. Jak nam wyjaśniła, osobisty trener powiedział jej, że może łatwiej przepracować żałobę, jeśli stratę przekuje w swoją mądrość i misję; zacznie pomagać innym. Ona więc – która poniosła tak wielką stratę przez zbyt późno wykrytego raka odbytu – odnalazła swoją misję w przestrzeganiu ludzi przed tą straszną chorobą i namawianiu ich, by robili badania profilaktyczne.

Misję tę – przynajmniej w firmie – pełniła z przekonaniem i entuzjazmem. Każdy z pracownic i pracowników był wielokrotnie zapraszany do jej gabinetu i długo namawiany do wykonania kolonoskopii oraz innych badań. Nie odpuszczała – nie tylko namawiała, ale wypytywała potem, kto zrobił, kto nie, i nie dawała się zbyć wyjaśnieniami, że takie badania powinni przeprowadzać ludzie po pięćdziesiątce, a większość z nas była wtedy trzydziestolatkami. Ta choroba może dopaść każdego, nawet osobę, której wiek biologiczny w ogóle nie wskazuje na zagrożenie. Pani prezes tak spektakularnie obrażała się na tych, którzy nie poszli za jej radą, że w końcu kolejni pracownicy zaczęli nękać warszawskich proktologów. Szefowa każdego zbadanego obcałowywała, choć, miałem mgliste wrażenie, jednocześnie nieco smuciła się, że u żadnego z nich nie wykryto początków straszliwej choroby, w związku z czym jej wzniosła misja nikomu nie uratowała życia.

To właśnie mnie jakiś czort podkusił, żeby najsilniej oponować. Wydawało mi się, że mam mocne argumenty. Rzeczone badania kontrolne wykonywane były bezpłatnie wyłącznie u osób, które przekroczyły wiek, którego ja jeszcze nie przekroczyłem. Słyszałem na to, że jak się dobrze postaram (i tu dostawałem listę objawów, które mam podać), to przekonam lekarza, żeby wypisał mi skierowanie. Mówiłem wtedy, że przecież i tak nie mam ubezpieczenia zdrowotnego, skoro jestem zatrudniony na umowie o dzieło. Na co słyszałem, że to nieodpowiedzialne zatrudniać się gdzieś na umowie o dzieło, nie mając innej pracy z ubezpieczeniem. I że odpowiedzialny człowiek, który dba o siebie i swoich bliskich, nawet niemający ubezpieczenia, wydałby te kilkaset złotych na badania. Na to ja, że chętnie wydam, jak dostanę honorarium za ostatni semestr zajęć. Pani prezes na to, że odpowiedzialny człowiek wolałby się w takiej sytuacji zapożyczyć u wszystkich krewnych i znajomych, niż chodzić, być może, z nierozpoznaną chorobą, która może go zabić.

Doszło do tego, że idąc na zajęcia, starałem się dowiedzieć, czy szefowa jest akurat w Polsce, a jeśli tak, to przemknąć niezauważonym do odpowiedniej sali. Ale nie, zawsze mnie znalazła, wiedziała, kiedy mam zajęcia i zawsze mnie przygwoździła. Spotkałem kiedyś koleżankę – radykalną feministkę – w koszulce z napisem „Moja dupa – moja sprawa” i bardzo żałowałem, że w rozmiar 36 się nie wcisnę i nie pójdę do firmy z takim hasłem.

Myślałem od dawna o tym, żeby się zwolnić, nie tylko z tego powodu, że ciążyła mi misja pani prezes. Jednak przynajmniej do końca roku szkolnego nie mogłem, miałem w firmie sporo zarobionego i niewypłaconego grosza. Ci, którzy u niej pracowali, w końcu, po długich korowodach i w ratach dostawali swoje pieniądze. Ci, którzy się zwalniali – musieli bardzo długo wydreptywać ścieżki, a całości i tak nie dostawali.

No i w końcu wymyśliłem.

Kiedy dowiedziałem się, że pani prezes jest w Polsce, sam się u niej zaanonsowałem. Przyjęła mnie z herbatą i ciasteczkami, po chwili zorientowała się, że jestem tak roztrzęsiony, że ani jednego, ani drugiego nie tknę. Okazało się, że jest bardzo wrażliwą i rozumiejącą osobą. Kiedy powiedziałem jej, że wykryty w moim jelicie grubym nowotwór jest już dość zaawansowany, że wymaga pilnego leczenia, ale nie będę mógł sobie na nie pozwolić, jeśli natychmiast nie wpłacę wpisowego do kasy chorych, a później nie będę płacił regularnie składek – zawołała dyrektorkę, kazała podliczyć przepracowane przeze mnie godziny, przygotować umowę (zawsze była przygotowywana „z dołu”) i wypłacić mi wszystkie należne pieniądze. Wystarczyło na wpisowe i składki za kilka miesięcy. Wzruszony, podziękowałem jej za uratowanie mi życia. Pokiwała tylko głową, z miną osoby, która nie chce żadnych rozrzewnień, wystarczy jej świadomość, że zrobiła to, co należy.

No cóż, nie zwolniłem się jednak. Kiedy po dwóch tygodniach pani prezes ponownie do nas zajrzała, zaprosiła mnie tym razem na kawę i ciasteczka. Powitała uśmiechem dodającym otuchy i zapytała o leczenie.

– Ach, nie będzie żadnego leczenia – odpowiedziałem. – To jednak na szczęście nie było to.
– Jak to?
– Nie było raka. Trochę przesadziłem.
– Przesadził pan? Ale co pokazały badania?
– Badań też nie było, pani prezes.
Po bardzo długim milczeniu ona odezwała się:
– Więc pan zwyczajnie wyłudził ode mnie pieniądze?
– Wyłudziłem?

– Wyłudził pan pieniądze, i to w taki sposób – powiedziała chyba nawet bez gniewu, tak, jakby po prostu przeraził ją fakt, że możliwa jest taka podłość. – Niech pan stąd idzie i więcej tu nie przychodzi. Nie mogę patrzeć na kogoś, dla kogo tyle zrobiłam, a on w taki sposób wyłudził ode mnie pieniądze.

Wyszedłem. Kiedy po kilku dniach dostałem przelew za ostatnie dwa tygodnie, poczułem się już zawodowym wyłudzaczem.

 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Brom dla Felka

Trąd w Warszawie