Pani Mazurek
Kiedy ponad ćwierć wieku temu zaczynałem swoją nauczycielską
pracę, osób rozumiejących, że nauczyciele mało zarabiają, spotykałem bardzo
mało. A właściwie spotkałem wtedy jedną taką osobę: panią Krystynę Mazurek,
mamę Marysi Mazurek, uczennicy z pierwszej szkolnej, licealnej klasy, której
wychowawcą zostałem.
Jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego
dowiedziałem się, że w trzecim tygodniu września pojadę z moją klasą (której
prowadzeniem byłem bardzo przejęty: będę uczył ludzi młodszych ode mnie o
jakieś dziesięć lat, sam przecież pamiętam jeszcze świetnie, jak to w tym wieku
było) na zieloną szkołę i na pierwszej wychowawczej lekcji mam ogłosić klasie
zbiórkę pieniędzy. Każdy miał przynieść, jeśli dobrze pamiętam, sześćset
tysięcy starych złotych lub ekwiwalent w nowych. Zbiórkę ogłosiłem, moi
uczniowie, których imion i twarzy uczyłem się dopiero, zaczęli znosić
pieniądze, ja zapisywałem na specjalnej karteczce, kto wpłacił. Bywało, że na
przerwie ustawiała się do mnie kolejka, zdarzyło się, że żeby było szybciej,
zapisałem tylko imię. Potem musiałem z tymi pieniędzmi biegać na pocztę, robić
przelewy zaliczek dla schroniska, dla firmy transportowej, dla restauracji, w
której zamówiliśmy posiłki. Na trzy dni przed wyjazdem, w piątek, jedna jeszcze
osoba nie dokonała wpłaty. Sprawdziłem, w klasie były dwie Marysie, Mazurek i
Wróbel, a na liście wpisana tylko jedna, bez nazwiska. Jakoś tak mi się zdało,
zdało się bez żadnych wątpliwości, że Marysia Wróbel wpłaciła, a Marysia
Mazurek nie.
Miałem spis telefonów moich uczniów (domowych,
komórki mieli wtedy bardzo nieliczni rodzice, i na komórkę się wtedy nie
dzwoniło, bo koszt jednej rozmowy był niebotyczny). Zadzwoniłem więc do
rodziców Marysi Mazurek z przypomnieniem, żeby Marysia na miejscu zbiórki miała
swoją składkę przy sobie. Odebrała mama.
I okazało się, że jednak pomyliłem Marysie.
– Ale przecież Marysia wpłaciła – usłyszałem z
drugiej strony.
– Ach, wpłaciła, to przepraszam –
odpowiedziałem. – Mylą mi się jeszcze nazwiska. Przepraszam, zadzwonię do
drugiej Marysi.
– Ale jak to przepraszam, drogi panie, ja mam zaufanie
do mojej córki, więc z nami nic takiego się nie uda, dobrze, żeby pan wiedział.
– Nie rozumiem... bardzo przepraszam...
– Przepraszam i już? Ja rozumiem, że nauczyciele
mało zarabiają, ale, drogi panie, my też ciężko pracujemy. Ja wiem, co o nas tam
u was mówią, ale niech mi pan wierzy, że nam też z nieba nie spada.
– Ale proszę pani...
– Drogi panie! – usłyszałem jeszcze to i szczęk
odkładanej słuchawki. Ja także odłożyłem swoją i zauważyłem, że moja ręka drży.
Wyjazd udał się znakomicie, polubiliśmy się
chyba na nim z moją klasą. A po wyjeździe było pierwsze zebranie z rodzicami,
na którym dałem sprawozdanie z wyjazdu, także finansowe. Polegało to na tym, że
rozpisałem na tablicy wpływy i wydatki, na koniec zapisałem sumę, która została
z wyjazdu i zapowiedziałem, że uczniowie dostaną zwrot.
– Ale trzydzieści tysięcy za śniadanie? –
odezwał się jeden z tatusiów, pan z tego, co pamiętam, Pieńkowski. – Nie, żebym
żałował, ale chyba chce pan nasze dzieci jakoś wychowywać!. Jak ja jeździłem na
rajdy harcerskie, to na śniadanie kupowało się takie wielkie bochny chleba,
smalec na wagę, cebulę...
– Proszę pana! – zaoponowała pani Turczyn. –
Przecież nasze dzieci nie będą jakimiś dziadami, jak za komuny! Ja w ogóle nie
rozumiem, jak wychowawca, pedagog może młodzieży kazać spać w schronisku, na
pryczach jak w więzieniu. Co to, nie ma hoteli?
– No pani chyba żartuje! – odezwał się damski
głos spod okna, potem kolejne głosy i wkrótce zebrani podzielili się na dwa
mniej więcej równe stronnictwa: domagających się wychowywania młodzieży przez
ascezę i domagających się tego, by naszym dzieciom niczego nie brakowało.
Udało mi się w końcu uprosić zebranych, by
zabierali głos pojedynczo, i jako pierwsza głos pojedynczo zabrała pani
Mazurek:
– Proszę państwa. Pan, jak widzimy, jest jeszcze
bardzo młody. A młodość, to wiemy, jak jest: kto z nas nie był młody? I ja
rozumiem, nauczyciele mało zarabiają, zwłaszcza młodzi. I co się okazuje?
Śniadanie po trzydzieści tysięcy. Ja nic nie mówię, ja nie żałuję: niech będzie
i po pięćdziesiąt tysięcy. Nocleg w hotelu – proszę bardzo. Ale kto wie, jak
pan tam rozmawiał z nimi w tym hotelu? Jak tam to śniadanie za pięćdziesiąt
tysięcy: ile z tych pięćdziesięciu to jest tam, powiedzmy, ta szynka czy
parówki, a ile co?
– Jak to – zrobiłem wielkie oczy. – Co pani
sugeruje?
– Ja nic nie sugeruję, ja chcę tylko, żeby była
jasność.
– Ale przepraszam…
– Przepraszam? Co znaczy przepraszam, ja tu nic
mówić nie będę, za co pan mnie przeprasza, w ogóle mi na tym nie zależy. Ja
wiem, że nauczyciele mało zarabiają, ja to rozumiem.
Nabrałem w płuca powietrza, ale zanim zdążyłem
wypuścić, pani Krystyna Mazurek założyła ręce na piersiach i odwróciła głowę. Z
sekundy ciszy skorzystał pan Pieńkowski:
– I jakie oni mają mieć wspomnienia? Nas, jak
spaliśmy kiedyś w stodole u chłopa, to tak robactwo pogryzło…
– Co pan chce, żeby moją Anię robactwo gryzło? –
krzyknęła pani Felczak. – Przecież te dzieci będą żyć w Europie! Na wieś, czy
do Sandomierza zawsze zdążą, ale w szkole niech zobaczą trochę Europy, niech
się nauczą…
– Ale kto ma na to pieniążki? – zaoponował pan
Groszyk, i nad debatą o tym, jaki poziom etyczny prezentują rodzice, którzy
chcą oszczędzać na dzieciach, tudzież, jaki poziom etyczny prezentują rodzice,
którzy rozpuszczają swoje dzieci, już nie zapanowałem.
Dwa miesiące później było kolejne zebranie z
rodzicami, które także przerodziło się w żywą debatę. Zaczęło się od tego, że
pani Olczak zauważyła, że córka jej koleżanki z pracy, także uczennica
pierwszej klasy liceum, i to liceum, jak pani Olczak mocno zaakcentowała,
bardzo dobrego i prestiżowego, przerabia już na Polskim „Żale Matki Boskiej pod
krzyżem”, a Tomek Pani Olczak, i dzieci wszystkich rodziców tu obecnych,
przerabiają dopiero Biblię. I tu zwróciła się pani Olczak bezpośrednio do mnie z
pytaniem, czy dam radę przerobić cały program do matury, skoro już teraz
realizuję go tak ślamazarnie. Panią Olczak poparła zaraz grupka rodziców, z
których część powiedziała, że nie zdawała sobie sprawy z tak niepokojącej
sytuacji. Zwłaszcza pani Malenkiewicz zaapelowała do mojego pedagogicznego
sumienia, abym jakoś sprawniej realizował program („a może powinniśmy
porozmawiać z panią dyrektor, pan przecież jest taki młody, jak państwo
myślą?”), prosząc jednocześnie, bym nieco więcej czasu poświęcał na dokładne
tłumaczenie zagadnień, i dawał uczniom więcej czasu na czytanie lektur, tudzież
pisanie wypracowań, żeby wszyscy wszystko zrozumieli bo Natalka…
– Drodzy państwo – przerwała jej w pół słowa
pani Mazurek. – Pan jest młody, wiemy, kto z nas nie był młody. I państwo
mówią, jak w innych szkołach jest. A ja wiem, jak w innych szkołach jest, wiem
dokładnie. Ja wiem, że nauczyciele mało zarabiają, ja to rozumiem. W innych
szkołach też jest tak: nauczyciel źle uczy, nie uczy, uczniowie się niepokoją,
nauczyciele się niepokoją. I przychodzi dzień nauczyciela, albo Boże
Narodzenie, czy koniec roku. I co? I rodzice składają się na prezent: pralka,
lodówka, złoty pierścionek… Dyskretnie nauczyciela pytają, a nawet i
niedyskretnie. Kupują prezent. I jak ręką odjął: program realizowany, wszystko
dokładnie wytłumaczone, wiemy, jak jest.
– Ale co pani sugeruje? Że powinniśmy tu panu… – odezwała się pani Stolarczyk, chciałem odezwać się i ja, ale zabrakło mi tchu.
– Ja nic nie sugeruję. Tylko chcę, żebyśmy
wiedzieli, jak jest.
– Ale proszę pani – wydusiłem w końcu. – Żadnego
prezentu, absolutnie…
– No właśnie mówię, dyskretnie – odpowiedziała
pani Mazurek. – Nauczyciele mało zarabiają, ja wiem, ja to rozumiem. Chociaż
przecież nikt nauczycielem być nie musi. I nikt prezentów też brać nie musi,
kiedy ma tyle innych okazji… Ja nic nie mówię, tylko mówię, jak jest.
Tak było na początku roku. Potem spotykałem się
także z panią Mazurek oko w oko na dniach otwartych. Nie było takiego
spotkania, kiedy bym nie usłyszał: „Ja wiem, że nauczyciele mało zarabiają, ja
rozumiem…”, a na moje pytanie jeszcze odpowiedź: „Ja nic nie mówię, ja
absolutnie nic nie mówię”. A później jeszcze odszedłem z tej szkoły, zatrudniałem się w innych i w każdej spotykałem jakąś mamę Marysi Mazurek, w każdej co najmniej jedną.
Lecz zanim z tej szkoły odszedłem, mama Marysi Mazurek przychodziła często do mnie,
żeby porozmawiać o ocenach córki. Zależało jej na tych ocenach. A Marysia
była dobrą uczennicą, czwórkową. Pisała całkiem ładnie, choć z błędami, czytała
lektury na czas, umiała i chciała coś o nich powiedzieć. Nie umiałem stawiać
jej ocen. Czytam wypracowanie, myślę sobie: takie między pięć mniej, a cztery
plus. Podnoszę rękę z długopisem, piszę piątkę z minusem. Ale myślę sobie: a
co, jeśli zawyżyłem ten stopień z podłej potrzeby świętego spokoju albo z
podłego strachu? Ze strachu, że jak postawię czwórkę, z plusem, ale jednak
czwórkę, przyjdzie do mnie, porozmawiać, pani Krystyna Mazurek ze swoim: „Ja
wiem, że nauczyciele mało zarabiają”? Skreślam piątkę, piszę czwórkę z wielkim
plusem i myślę sobie: a co, jeśli zaniżyłem ten stopień z podłego strachu przed
własnym podłym strachem? A może z jeszcze podlejszej potrzeby odegrania się na
Bogu ducha winnej Marysi? A może jeszcze z jakiejś innej niskiej przyczyny? A
bo to człowiek zna siebie tak do końca? Wie, jakie podłości gdzieś tam głęboko
nim powodują? Skreślam piątkę, potem czwórkę, potem znów piątkę. I znów czwórkę.
Dostaje Marysia w końcu pomazaną kartkę z piątką z minusem, a ja zostaję z
ciężkim sercem człowieka, który z podłego strachu zawyża uczniom oceny. I z
oczekiwaniem na wizytę pani Krystyny Mazurek, która przyjdzie zapytać, dlaczego
jej córka dostaje takie pomazane prace. Przyjdzie zapytać, a przy okazji powie,
że rozumie, że nauczyciele mało zarabiają.
Komentarze
Prześlij komentarz