Terapia dla sprawców przemocy

 Po roku prawie bez roboty pani Marzenie los się odmienił. I to w myśl często przez nią powtarzanej zasady: „nigdy nie wiesz, kiedy dobro komuś uczynione do ciebie powróci”. Teraz powróciło po dwudziestu dwóch latach. Wtedy kuzynce z mężem trafiło się coś w Holandii, musieli jechać z dnia na dzień, a córka siedem lat i co, samą zostawisz? I wzięła do siebie na wieś na cztery miesiące, niecały rok po śmierci męża pani Marzeny, swoje dzieci już duże, nawet miło było myśli skierować w inną stronę, przypomnieć sobie, jak się żyje z takim szkrabem. I teraz ta Gosia, co bała się kur na podwórku, wykształcona, magister jeden z wyróżnieniem, magister drugi z wyróżnieniem, podyplomówki. Jeszcze przed trzydziestką, a konkurs na dyrektora przedszkola wygrała, jak kuzynka mówiła, z taką, co trzydzieści lat w tym przedszkolu była dyrektor.

I teraz pani Marzena powiedziała kuzynce, kuzynka Gosi, a Gosia na to do kuzynki: a u mnie w przedszkolu akurat będę potrzebowała woźnej od września, ciocia już gdzieśtam woźną była, niech u mnie od września pracuje. Po sześćdziesiątce już człowiek nie jest wybredny, bierze, co dają i nie narzeka, a tu jak z nieba spadło. Po latach tachania na śmieciówkach wreszcie praca lżejsza, umowa, świadczenia, do Warszawy autobus bezpośredni, godzinka piętnaście, pani Marzena dzieci przecież lubi.
Umówiła się z Gosią w połowie sierpnia na rozmowę i krótkie przeszkolenie. Przyjęła w gabinecie, piękna kobieta! I bardzo miło, woda, paluszki, powiedziała, co kiedy trzeba posprzątać, co kiedy zamknąć, otworzyć, co gdzie schowane.
– Resztę cioci pani Ula pokaże. A jak z dziećmi rozmawiać, pani Kasia.
– Jak z dziećmi rozmawiać, ja wiem – uśmiechnęła się pani Marzena. - Czwórkę swoich miałam, teraz wnuków czwórka. Ile to innych sąsiadki podrzucały… Ja dzieci bardzo lubię.
Gosia, czyli tego przedszkola teraz pani dyrektor, uniosła się lekko, zmarszczyła brew.
– Oj, czasem to się wydaje, że się dzieci lubi. Niby się lubi – a krzywdzi.
– Krzywdzi? Kto by tam dziecko chciał ukrzywdzić?
Gosia poprawiła okulary pod równiutką grzywką. Wstała, podeszła do okna. Kilka kroków, a obcasy zastukały profesjonalnie. Kilka chwil patrzyła na podwórko, po czym odwróciła się ku pani Marzenie.
– A pamięta ciocia wtedy, jak u cioci wtedy byłam i jak mnie ciocia uczyła piosenki? To co wtedy ciocia powiedziała?
– Co powiedziałam?
– No co? To ja się pytam, co, bo ciocia najlepiej wie, co ciocia powiedziała.
Głos się jej odrobinę uniósł, gesty stały się odrobinę bardziej dynamiczne, ale o taką właśnie odrobinę, którą pani Marzena mogła dojrzeć, i którą mogła się zaniepokoić.
– Co powiedziałam?
– Już ciocia nie pamięta, tak? Ale ja pamiętam. Powiedziała ciocia: „co ty tak meczysz jak koza?”. Nie pamięta ciocia?
Pani Marzenie ulżyło.
– A! Wtedy? – roześmiała się szeroko. – No jasne, że pamiętam. Co wtedy śpiewałyśmy, a ty śpiewałaś tak komicznie, co mówiłam, że meczysz jak koza. Ubawił się człowiek, uśmiał…
Ale ulżyło na sekundkę tylko, spojrzała Gosi w oczy i zamarła.
– Ja przyjmę ciocię do pracy – usłyszała po dłuższej chwili. – Ja nie jestem… Nie jestem, wie ciocia… Ale mi bardzo zależy, żeby ciocia sobie przynajmniej zdała sprawę. Bo ciocia będzie tu z dziećmi. Nie, mnie nie chodzi wcale o tę moją traumę: ja śpiewam, dziecko radosne, a tu, że meczę jak koza. Przecież to jest… To dla dziecka, małego dziecka to jakby ktoś pobił, skatował. A to jest przecież przedszkole i dzieci pod moją opieką. Tu takie rzeczy trzeba rozumieć, trzeba czuć! Empatia, mówi coś cioci to słowo? A słowo trauma?
– Że źle powiedziałam? – wyszeptała w końcu pani Marzena. – Że niby nieładnie z tą kozą?
– Ja cioci nic tłumaczyć nie będę – Gosia wróciła na swój fotel. – Bo takie rzeczy trzeba rozumieć samemu. Proszę, żeby ciocia do jutra tę sprawę przemyślała i przyszła tu do mnie, jak już będzie po rozmowie z panią Ulą!
Jako i przyszła pani Marzena. Z sernikiem, który piekła do późnej nocy. Położyła blachę na biurku i złożyła ręce jak do modlitwy.
– Gosieńko, skarbie… – zaczęła.
- Ale ciszej! – syknęła Gosia i zerwała się, żeby domknąć drzwi gabinetu. – Tu wszyscy wiedzą, że jesteśmy rodziną, ale nie ma potrzeby podkreślać, że niby jakaś protekcja. Ja tu jestem panią dyrektor i bardzo o to proszę.
– Oczywiście, naprawdę, pani dyrektor, ale ja z tą Gosieńką o tamtym, bo przemyślałam, przepłakałam i naprawdę proszę… Bo czy to warto o takie coś się gniewać, jak przecież ja z dobroci serca… Ja teraz wiem, tak nie można do dziecka, nie będę, ale wtedy…
– Nie, no ciocia… - zająknęła się pani dyrektor. – No pani nic przecież nie rozumie. Że niby ja się gniewam, a pani z dobroci? Całkowite pomieszanie sprawcy i ofiary. Klasyka: ofiarę obwinić, sprawcy przypisać szlachetne pobudki. A wystarczyłoby zwykłe „przepraszam”.
– Ale ja przepraszam – pani Marzenie zaszkliły się oczy. – Serniczek przyniosłam na zgodę…
– Ale tak? Serniczek? Co to za przeprosiny, jakiś rytuał pusty! A emocje? Zrozumienie tego, co się zrobiło?
– Rozumiem, Gosieńko, pani dyrektor, rozumiem…
– Nie! Nic pani nie rozumie. Nie rozumie pani, co czuje dziecko, kiedy ktoś tak brutalnie… A ja rozumiem. Ja to wiem!
Gestem dała znać, że audiencja skończona, ale zatrzymała ją jeszcze w drzwiach. Przypomniała o jutrzejszym szkoleniu z panią Kasią.
A kiedy to się skończyło, podeszła do szkolonej i szkolącej i zagarnęła obie ramionami.
– I jak, Kasiu, będzie coś z naszej kandydatki? – zapytała z uśmiechem.
- Będzie. Bardzo pani miła…
– Tylko wiesz, pomyślałam sobie, że wyślemy panią Marzenkę na terapię dla sprawców przemocy. Pani Marzenka ma takie doświadczenia, stare dzieje, ale to jest jednak przedszkole, dzieci, tak, pani Marzenko?
– Terapię? – szepnęła nowa woźna.
– Terapię, tak jakby szkolenie. My tu wszystkie się szkolimy, ciągle. Przy pracy z dziećmi to niezbędne. Tanie to nie jest, ale to inwestycja w siebie. I chciałabym, żeby zaczęła pani już, natychmiast, żeby były już jakieś przemyślenia, kiedy zjawią się dzieci.
Z kieszeni żakietu wyjęła karteczkę, na której widniało kilka nazwisk, nazw instytucji, numerów telefonów. Jedno nazwisko podkreślone pomarańczowym flamastrem.
Pani Marzena po powrocie do domu dzwoniła raz, dzwoniła drugi, telefon milczał. Przymierzała się do naciśnięcia przycisku na ekraniku telefonu i odkładała aparat. A może rzucić to wszystko, poszukać czego innego? Ale czego? Zmywania jak ostatnio, kiedy szef znalazł taki detergent, który czyścił jednakowo skutecznie w ciepłej i w zimnej wodzie? Dziesięć godzin z rękami w zimnej wodzie znowu? A w przedszkolu duża kanciapka na szczotki, z okienkiem, krzesełko dla woźnej stoi, można usiąść, odsapnąć, nawet czajnik sobie można przywieźć. Do sklepu? Do tachania, tyle godzin na nogach? A może zlikwidować te wszystkie kwiaty w ogródku? Zaprowadzić znowu grządki, kury, króliki, jakoś się przeżyje, dzieci pomogą. Ale robić grządki, teraz, na jesień? A jak dzieci nie pomogą? Same ciągle potrzebują pomocy… I przecież trzeba zmieniać się na lepsze, jak pani dyrektor Gosia mówiła. Do tej pory ani okazji do tego nie było, ani powodu, człowiek chodził po świecie taki niezmienny, bez świadomości dobrego i złego, może i więcej zła narobił?
W końcu przycisk sam się nacisnął, a w słuchawce odezwał się męski głos. Pani Marzena odpowiedziała na kilka pytań.
– Z własnej inicjatywy? – w męskim głosie dało się wyczuć zdziwienie. – Mamy jeszcze miejsca w grupie do września, ale zanim panią przyjmę, musimy porozmawiać. W środę może pani być w Warszawie? A nie, w środę mam grupy w więzieniu w Białołęce, nie zdążę dojechać. A w czwartek? O piętnastej trzydzieści? Tylko proszę się nie spóźnić, bo potem mam kolejne spotkania, a trochę nam zejdzie.
Podał adres w samym Śródmieściu, pod którym pani Marzena zjawiła się bez spóźnienia, a nawet z pewnym zapasem, ponieważ ostatni autobus z jej wsi odjeżdżał o godzinie piątej czterdzieści trzy i był w Warszawie o siódmej dziesięć. Następny dopiero o trzynastej pięćdziesiąt pięć i tym by już nie zdążyła. Przespacerowała te kilka godzinek po Śródmieściu, pooglądała sklepy od wystaw i od środka. W końcu, piętnaście po trzeciej, stanęła pod umówioną kamienicą i wyciągnęła palec w kierunku domofonu. Ale nie, pomyślała sobie, za wcześnie jeszcze. Odczekała dziesięć minut. A może nie iść? W urzędzie gminy ponoć do sprzątania kogoś szukali, na kilka godzin wprawdzie, ale bliżej, rowerkiem godzinka, wśród swoich, przy grządkach jeszcze człowiek zdąży? A jak ktoś już wziął? Wiadomo, takie rzeczy tylko dla krewnych i znajomych. A może w pieczarkarni jeszcze coś będzie? A jak nie będzie? I co by kuzynka pomyślała, że z Gosią załatwiła, a teraz co?
A jak tak? A jak inaczej? Przerwała w końcu ten kołowrotek i stanowczym ruchem wyciągnęła rękę w kierunku klawiatury domofonu. Ale jeszcze spojrzała na zegarek. Była piętnasta trzydzieści trzy. To już chyba nie wypada? Nie, dlaczego, wypada, powie się, że autobus się spóźnił. Ale miało być bez spóźnień, czasu mało, a jak odeślą, każą przyjść kiedy indziej? Przykro będzie. I co pomyślą: nie dość, że sprawca przemocy, to jeszcze się spóźnia. No nie, trzy minuty nie tragedia. Znaczy już siedem. Wypada? Nie wypada? Więzień by się nie spóźnił, więźnia strażnik prowadzi, godzina taka a taka, baczność, spocznij i już!
Wypadło, że dzieci przyszły do przedszkola w poniedziałek. Zamieszanie było takie, że z panią dyrektor nie było okazji nawet skrzyżować wzroku. A wychowawczynie w największej sali przygotowały dla przedszkolaków bardzo uroczyste powitanie: z wierszami, z pianinem. Kiedy wszystko się zaczęło, pani Marzena, jak miała przykazane, raz i drugi przetarła szatnię, korytarze. Ciągle układała sobie w głowie, co powie Gosi pani Dyrektor, kiedy ta ją zapyta o terapię dla sprawców przemocy. I o te przemyślenia, co mówiła. Gardło się ściskało, na sercu było ciężko.
Kiedy wracała z wiaderkiem i mopem do swojej kanciapki, za załamaniem korytarza zobaczyła przedszkolaka w kraciastych spodenkach. Jak on się wymknął z tej sali?
– A co ty tu robisz, kwiatuszku? – zapytała. – Wracaj zaraz do dzieci, bo pani będzie się gniewać!
Chłopaczek założył ręce na piersiach i zrobił bardzo nadąsaną minę.
– Ja nie jestem kwiatuszek! Nie lubię tak!
A w pani Marzenie się zagotowało. Postawiła wiaderko, mop, złapała małego za kołnierz.
– Co nie lubię? Co nie lubię? Człowiek z serca, z dobroci, a ten: nie lubię! Co, jeszcze przepraszać cię będę może? Do sali, ale już! Słyszałeś? Już cię tu nie ma!
I dopiero teraz zauważyła, że drzwi do sali są uchylone i wygląda z nich Gosia. Pani dyrektor. Teraz wyszła, zamknęła drzwi za sobą. Pani Marzenie zawirowało w głowie. Pokazał się przed oczami zmywak z zimną wodą, i grządki, długi w gminie, u sąsiadek i w sklepie, i każde z czworga dzieci z przykrością odmawiające pomocy. Łzy poleciały ciurkiem. Podbiegła do pani dyrektor i rzuciła się na kolana.
– Przepraszam! Bardzo przepraszam – chwyciła dłoń tamtej i przycisnęła do ust. – Ja rozumiem, ja już nigdy nie będę, nigdy, przysięgam!
– Och jej, nie trzeba aż tak – usłyszała w odpowiedzi łagodne słowa. – I nie teraz. Ja rozumiem, te emocje, to wszystko, terapia czasem tak działa, ale poczekajmy, potem zapraszam do siebie, oczywiście, ciociu, widzę przecież, że to szczere, jestem zachwycona efektami, ale później, później!
Pani dyrektor Gosia pomogła pani Marzenie wstać z klęczek, a potem tonem bardzo zdecydowanym zwróciła się do przedszkolaka:
– A ty co się, Tadzik, tak gapisz, jak cielę na malowane wrota? Nie słyszałeś, co pani mówiła? Do sali, do dzieci, ale już!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Brom dla Felka

Trąd w Warszawie