Erich Maria Remarque, Na Zachodzie bez zmian. Jak chłopiec staje się mięsem armatnim

 Wojna – okazja, by stać się mężczyzną

 Paul Baümer, bohater głośnej powieści Ericha Marii Remarque’a Na Zachodzie bez zmian, to osiemnastoletni Niemiec kończący właśnie gimnazjum i stojący u progu dorosłości. Mimo że pochodzi ze średnio zamożnej rodziny, należy do elity: w szkole zdobył wykształcenie, dzięki któremu może widzieć swoją przyszłość w jasnych barwach. Oczywiście jako młody, wchodzący w życie chłopak, z pewnością zna smak rozterek i niepewności dotyczący wyboru drogi swojego przyszłego życia (daje im upust w swoich pisanych do szuflady wierszach i próbach dramatycznych), ale tu z pomocą przychodzi mu Historia. Wybucha bowiem wielka wojna i rówieśnicy Paula nie muszą się już martwić o to, jak żyć, jakich dokonywać wyborów, aby stać się prawdziwymi mężczyznami. To jest dla wszystkich oczywiste. Każdy młody Niemiec powinien, najlepiej na ochotnika, zostać żołnierzem, pójść na front, aby z bronią w ręku walczyć o honor i potęgę swojej ojczyzny, o to, aby cesarz mógł cieszyć się zasłużoną sławą wielkiego wodza i władcy. Takie przesłanie przekazywali wszystkim młodym Niemcom ich pedagodzy, tacy jak wychowawca Paula, profesor Kantorek, który szczycił się swoim dobrym wpływem na chłopców („Na lekcjach gimnastyki Kantorek tak długo wygłaszał nam płomienne mowy, aż nasza klasa pod jego dowództwem przemaszerowała w zwartym szyku przez miasto do wojskowej komendy uzupełnień i zgłosiła się na ochotnika.”). Oczywiście zdarzali się wśród gimnazjalistów i tacy, którzy byli oporni na patriotyczny entuzjazm. Ale oni także szli na ochotnika („Jeden z nas się wahał i nie bardzo chciał się zaciągnąć. Był to Josef Behm, sympatyczny grubas. W końcu dał się przekonać, w przeciwnym razie nie mógłby się pokazać na oczy. Może więcej kolegów myślało tak jak on, lecz nikt tak naprawdę nie potrafił się wykluczyć, w tym okresie nawet rodzice prędko sięgali po słowo „tchórz”.).

Mamy więc tutaj do czynienia z paradoksem. Chłopcy idą na ochotnika do wojska, nie wiedząc do końca, czy z potrzeby serca, czy ze strachu przed hańbiącym mianem „tchórza”. Oczywiście wielu z nich nie ma na to najmniejszej ochoty, ale żaden nie ma odwagi, aby znosić później drwiny i pogardę tych, którzy także nie poszli na ochotnika na front, ale mają na to jakieś usprawiedliwienia, takie jak wiek, płeć czy pozycja społeczna. Cały system wychowania młodych pruskich (i nie tylko pruskich!) mężczyzn u progu XX wieku jest nastawiony na potrzeby armii. Głównym jego zadaniem jest wpojenie wychowankom panicznego strachu przed opinią tchórza. Jest to pierwszy z fundamentów powszechnej armii. Drugim jest wpajanie rycersko-romantycznego mitu wojny jako prowadzonej zawsze w słusznej sprawie, i służby wojskowej będącej raczej wspaniałą przygodą niż aktem upokorzenia i cywilizacyjnej degradacji. Chłopcy, którym przedstawia się wojnę jako piękną, męską przygodę, możliwość sprawdzenia się w szlachetnej walce o najwznioślejsze ideały oraz nabycia cech niezbędnych w życiu każdego mężczyzny, idą do wojska z chęcią, a nawet z radością. Oczywiście biorą pod uwagę możliwość utraty zdrowia czy życia, ale wiedzą, że nagrodą za to jest rycerska sława i wdzięczna pamięć rodaków.

 

Krach rycerskiego mitu

 Tyle że to, z czym chłopcy spotykają się na froncie, nie ma nic wspólnego ani z przygodą, ani z rycerskim mitem. Rycerz, wojownik z dawnych mitów i opowieści to ktoś, kogo domeną jest działanie – chłopcom także wydawało się, że na wojnie będą działać. Rycerz jest zawsze podmiotem działania, co oznacza także tyle, że każde uprzedmiotowienie jest dla niego hańbiące, a hańbę tę może zmyć tylko kolejne, udane działanie. Żołnierze walczący w okopach, o czym młodzi ludzie się boleśnie przekonują, nie są jednak rycerzami. Działają bardzo rzadko, a niemal nieprzerwanie są tylko przedmiotem działania cudzego, zdepersonalizowanego i tak potężnego, że nie są w stanie w żaden sposób mu się przeciwstawić. Są więc przedmiotem artyleryjskiego ostrzału, który mogą tylko przeczekać, kuląc się i modląc, aby żaden pocisk nie trafił właśnie w nich. Są przedmiotem ataku gazowego, któremu mogą się przeciwstawić tylko nakładając maski i kalkulując, czy bardziej opłaca się im wybiec z zagłębienia w ziemi, by uniknąć zalegającego tam gazu, czy jednak tam zostać, udusić się, ale za to uniknąć ostrzału karabinów maszynowych. Wroga wtedy nawet nie widzą na oczy. W tej rzeczywistości nie da się stosować żadnych tradycyjnych, wyuczonych w szkole kryteriów oceny męstwa, odwagi i sprawności żołnierzy, ponieważ o wszystkim tutaj decydują nie zalety charakteru, nie moralność, nie umiejętności, ale wyłącznie przypadek: „Tak samo przypadkiem, jak bywam trafiany, ostaję się przy życiu. W zabezpieczonym od bomb schronie mogę zostać zmiażdżony, a przetrwać bez draśnięcia dziesięć godzin huraganowego ognia w nieosłoniętym polu. Każdy żołnierz pozostaje przy życiu tylko dzięki tysiącowi przypadków. I każdy żołnierz wierzy i ufa w przypadek.”

Rycerz, wojownik to ktoś, kto walczy z przeciwnikiem twarzą w twarz, zadaje mu cios, patrząc mu w oczy, kogo hańbi cios zadany w plecy, albo skrytobójczy strzał. Żołnierze w okopach znają prawdę inną: wroga najskuteczniej zwalcza się właśnie wtedy, kiedy ten nie spodziewa się ataku. Zresztą Paul bardzo boleśnie przekonuje się, że wszelkie rycerskie gesty mają zgubny wpływ na żołnierza, kiedy spędza dwa dni w leju po bombie z konającym francuskim żołnierzem, któremu wcześniej sam zadał trzy ciosy bagnetem. Nie dość, że nie potrafi dobić bezbronnego czwartym, ostatecznym ciosem, nie dość, że podając mu wodę, musi spojrzeć mu w oczy, to jeszcze wiedziony humanitarnym impulsem zagląda do portfela już zmarłego, w którym odnajduje zdjęcia jego żony i córeczki, listy od żony, książeczkę wojskową, z której poznaje jego imię i nazwisko. To mu później nie daje spać, a żołnierz niewyspany może łatwo stracić życie. Częścią mądrości żołnierza na froncie jest to, że należy pozbyć się wszelkich rycerskich mrzonek i przeciwnika odczłowieczyć, traktować jak mięso, które trzeba siec. Co zresztą jest tym łatwiejsze, że żołnierz sam się czuje jak mięso, na które poluje ktoś inny.

Rycerz to zdobywca, jego żywioł to przestrzeń, coraz to nowe krajobrazy i wyzwania. A Paul i jego koledzy całymi miesiącami właściwie nie ruszają się z miejsca: kosztem ogromnych strat zdobywają maleńki skrawek ziemi, żeby zaraz utracić go w kontrataku przeciwnika. Ich życiem rządzi przerażająca powtarzalność i rutyna: bombardowanie, ostrzał, atak, obrona i godziny, dnie, tygodnie napiętego oczekiwania. Są małe święta: kiedy przywiozą prowiant, kiedy można odejść na tyły, kiedy za ciułane kosztem własnego głodu jedzenie można kupić chwilę bliskości od francuskiej dziewczyny.

 

Inny świat, inne wartości

 Na froncie patrzy się na wszystko w taki sposób, który człowiekowi nieznającemu tej rzeczywistości może się wydać całkowicie niemoralny, okrutny, świadczący o kompletnym braku jakichkolwiek humanitarnych instynktów. Żołnierze cieszą się, że dostali podwójną porcję jedzenia na kilka dni, dwa razy więcej papierosów i cygar niż im się należało według regulaminu. Mogą teraz znów poczuć prawie już zapomnianą błogość sytości, przez kilka dni nie martwić się perspektywą głodu. A dostali te podwójne porcje dlatego, że ich kompania straciła w ostrzale artyleryjskim połowę żołnierzy, a dowództwo zaopatrzenia jeszcze tego nie uwzględniło w swoich rachubach i przysłało prowiant dla całego składu. Polegli koledzy stają się więc dobroczyńcami tych, którzy przeżyli, fundatorami wielkiej wyżerki. Tjaden, kompanijny żarłok, na wieść o pomyłce wpada w szał radości: „– Do kroćset, to się nazywa mieć szczęście! W takim razie to wszystko jest dla nas! I każdy z nas dostanie – czekajcie – tak jest: dokładnie podwójną porcję!”

Kiedy Kemmerlich zostaje ranny i w szpitalu amputują mu nogę, jego przyjaciel, Müller bez skrępowania pyta, czy może zabrać jego buty. Jego własne obcierają mu stopę, a Kemmerlich i tak nie ma nogi, a poza tym widać, że wkrótce umrze i na pewno buty ktoś ukradnie. Müller, miły chłopiec marzący o zdaniu matury i wykorzystujący każdą wolną chwilę na naukę, nie jest tu wcale egoistą. „Gdyby buty mogły coś pomóc Kemmerlichowi, Müller wolałby chodzić boso po drucie kolczastym, niż zastanawiać się, jak wejść w ich posiadanie. (…) Kemmerlich umrze bez względu na to, kto je otrzyma. Dlaczego więc Müller nie miałby się o nie starać, ma do nich przecież większe prawo, niż jakiś sanitariusz!”. Tu nie ma żadnego cynizmu, żołnierze po prostu wyzbywają się hipokryzji pokojowego konwenansu, która zawsze przyznaje pustym formom wyższość nad zdrowym rozsądkiem.

 

Inicjacja w mięso

 Ludzie żyjący daleko za frontem powtarzają – jako głębokie prawdy – frazesy o tym, że wojna robi z chłopca mężczyznę, nadaje mu konieczną twardość, odrywa od matczynej spódnicy, uczy życia. Wojna jest więc postrzegana przez nich jako męska inicjacja, rytuał tworzący dorosłego mężczyznę znacznie skuteczniej niż jakiekolwiek „cywilne” i pokojowe wydarzenia, takie jak zakończenie szkolnej edukacji, rozpoczęcie pracy zawodowej, nawet ożenek i założenie rodziny. Paul Baümer, już nie przez pryzmat frazesu, obiegowej prawdy i głębokiego przekonania, ale przez pryzmat własnego doświadczenia widzi, że wojna rzeczywiście jest inicjacją. Rzeczywiście przemienia chłopca w sposób głęboki i nieodwracalny. Przemienia jego sposób myślenia, postrzegania świata, nadaje mu zupełnie nową postać. Sęk w tym, że wojna jest inicjacją do życia na wojnie. Uczy wyłącznie takich umiejętności, do których wykorzystania potrzebna jest wojna, a których w żaden sposób nie da się wykorzystać poza frontem i poza armią. Czy po powrocie z frontu do domu do czegokolwiek przydadzą mu się takie umiejętności jak zaleganie w lejach podczas ostrzału, zabijanie jednym ciosem saperki w szyję, kradzież gęsi czy brak zażenowania przy publicznym załatwianiu potrzeb fizjologicznych? Do czego przydadzą mu się umiejętności zasypiania na stojąco, błyskawicznego reagowania na gwizd lecącego pocisku armatniego, znoszenia smrodu rozkładających się ciał, umilania sobie czasu polowaniem na szczury zwabione zapachem zgniłego chleba?

Wojna rzeczywiście inicjuje chłopca, ale inicjuje go w postać, która jest tylko jej – wojnie – potrzebna. Inicjuje więc chłopców nie tyle w mężczyzn (choć dla lepszego samopoczucia inicjowanych chętnie nazywa tę postaci „mężczyznami”), co w mięso armatnie. W istoty doskonale karne i posłuszne, unikające nawet najmniejszej refleksji nad sensem podejmowanych działań, a więc brutalnie pozbawione tego, co w każdym tradycyjnym rozumieniu jest istotą męskości: własnej woli, umiejętności wytyczania i realizowania życiowych celów, zgodności działania z wyznawanym systemem wartości czy głębokiego poczucia własnej godności. Już istotą wstępnego szkolenia wojskowego jest upokorzenie i upodlenie rekruta. Mięso armatnie powinno umieć wytrzymać ostrzał, odeprzeć atak i przejść do kontrataku, a w żadnym wypadku nie powinno zadawać zbędnych pytań, przejawiać jakichkolwiek wątpliwości.

Oczywiście nawet mięso armatnie ma swój instynkt samozachowawczy, który z jednej strony musi być przytłumiony w chwilach, kiedy trzeba opuścić okop i ruszyć w ataku na bagnety pod ostrzałem karabinów maszynowych, ale z drugiej strony powinien być silny, żeby żołnierz mógł przeżyć jak najwięcej takich ataków. I nie chodzi tu wcale o życie żołnierza (tym się nikt nie martwi), ale o to, że stary, doświadczony frontowiec jest o wiele efektywniejszy i skuteczniejszy od młodego rekruta. Tradycyjne i proste wzorce męskości, które wpajano mięsu armatniemu, kiedy chodziło jeszcze do szkoły, oparte są na bardzo wyraźnej opozycji między odwagą a tchórzostwem, walecznością a unikaniem walki. Jednak na wojnie nikogo nie dziwi fakt, że najbardziej odważny, najwaleczniejszy i najefektywniejszy frontowiec jest jednocześnie najskuteczniejszym dekownikiem, najlepiej wie, jak ukryć się na tyłach, załatwić sobie urlop, szkolenie na poligonie. Katczinsky, najbardziej koleżeński żołnierz, na którego zawsze można liczyć, że pójdzie pod ostrzał po rannego kolegę, jednocześnie wie najlepiej, jak od zaprzyjaźnionego kucharza wydębić dodatkową porcję kosztem innych żołnierzy, a jego koleżeństwo polega także na tym, że potrafi doradzić przyjacielowi, aby po urlopie zadekował się gdzieś z dala od frontu. Sprytne dekowanie się, kombinowanie, oszukiwanie przełożonych jest bowiem taką samą częścią żołnierskiego rzemiosła jak strzelanie, opatrywanie ran czy rozpoznawanie po odgłosie kalibru nadlatujących pocisków.

 

Nie ma powrotu

 Inicjacja w mięso armatnie jest tak silna i tak głęboka, że poddany jej mężczyzna nie jest w stanie już znieść pokojowego świata. On czuje do tego świata niewymowną odrazę, bo wszystkie panujące tutaj zwyczaje i porządki przeczą całej jego z takim trudem zdobytej, nowej postaci. Paul Baümer odczuwa to szczególnie silnie, gdy przyjeżdża do domu na tak długo wyczekiwany kilkunastodniowy urlop. Pytanie matki o to, czy na froncie było mu bardzo źle, zadane bez złych intencji, powodowane troską i miłością, Paul odczuwa jako policzek. Jak można pytać kogoś, kto przeżył takie rzeczy o to, czy nie było mu źle? Jaką można dać odpowiedź na takie pytanie? Jakich słów użyć? I jakiej odpowiedzi spodziewa się pytająca? Niech się zadowoli taką odpowiedzią: „Nie, mamo, nie tak bardzo. Przecież jest nas tam wielu, więc nie jest tak źle.” Ojciec, który chce się pochwalić kolegom synem żołnierzem, i tak nie zrozumie, dlaczego Paul chce podczas urlopu chodzić w cywilnym ubraniu.

„Przyjemnie jest gdzieś posiedzieć, na przykład w ogródku gospody naprzeciwko. (…) Dobrze mi tu, to lubię. Ale z ludźmi nie mogę dojść do ładu. (…) [Ojciec – JG] chciałby, żebym mu opowiedział coś o froncie, uważam jego życzenia za wzruszające i głupie, tak naprawdę nic mnie już z nim nie łączy. Najchętniej ciągle by czegoś słuchał. Stwierdzam, że nie wie, że o czymś takim nie da się opowiedzieć; chętnie zresztą wyświadczyłbym mu tę przysługę, ale (…) jeśli ubiorę te sprawy w słowa, obawiam się, że rozrosną się do ogromnych rozmiarów i nie da się ich już okiełznać. (…) Ograniczam się więc do opowiedzenia mu paru wesołych historyjek. Ojciec pyta mnie jednak, czy brałem udział w walce na bagnety. Mówię, że nie, wstaję i wychodzę.”

Paula wręcz bolą wszelkie przejawy zainteresowania tym, co się dzieje na froncie, a tym bardziej słyszane wciąż wyrazy uznania dla „dzielnego żołnierza” i „obrońcy ojczyzny”, tym bardziej słowa otuchy i zagrzewania do walki, które wszyscy tutaj uważają za stosowne powtarzać. Paul wie, że w byciu żołnierzem nie ma nic, ale to dosłownie nic wzniosłego. To tylko i wyłącznie upokorzenie i upodlenie. Dlatego nie może słuchać tych wszystkich hołdów, które przypominają mu o tym, że jest po prostu mięsem armatnim. Nie może słuchać wymądrzania się tych wszystkich eleganckich profesorów gimnazjalnych i dyrektorów, przy knajpianym stoliku rozwijających strategiczne wizje wielkiego zwycięstwa. Paul zdaje sobie sprawę, że ludzie poza frontem i ludzie z frontu po prostu są inni, nic już ich nie łączy. Przy tym wszystkim histeryczny krzyk matki poległego kolegi, która ma do Paula pretensję o to, że on żyje, podczas gdy jej syn zginął, wydaje się jakoś bardziej stosowny. Frontowy żołnierz wie, że nie ma już dla niego powrotu do dawnego świata. Tak jak dla inicjowanego mężczyzny nie ma już powrotu do świata chłopców. To dlatego Paul z ulgą wyjeżdża z cichego, bezpiecznego rodzinnego miasta w piekło okopów. Wraca z obcego świata do siebie.

Paul zresztą zdaje sobie sprawę z tego, że kiedy wojna się skończy, ci, którzy przeżyją, tacy jak on, młodzi ludzie inicjowani w mięso armatnie, będą musieli wrócić do swoich domów na stałe. A tam już nie będą umieli żyć tak, jak by sobie tego życzyły ich rodziny i społeczności. Jest inaczej niż nauczał profesor Kantorek. Ten, kto stał się dobrym, sprawnym i ofiarnym żołnierzem, nie będzie dobrym synem lub mężem, sprawnym pracownikiem, ofiarnym obywatelem. W świecie bez wojny będzie inwalidą.

 

Zdrada mężczyzn

 O ile inicjowani już w żołnierzy potrafią radzić sobie z brudem okopów, z codziennym bólem i zmęczeniem, z własnym strachem, potrafią nawet przejść do porządku dziennego nad własnymi, lżejszymi ranami, jedna rzecz nie daje im spokoju. W tym całym piekle, jednym z bardziej bolesnych doświadczeń chłopców, którzy spod skrzydeł profesora Kantorka trafili do okopów, było zdanie sobie sprawy z tego, że ich wychowawcy, mężczyźni o pokolenie, o dwa pokolenia starsi, okrutnie ich oszukali. Z przekonaniem i emfazą głosili patriotyczne hasła, które okazały się tylko frazesami. Cała ich tak zwana życiowa mądrość nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. Cóż taki Kantorek mógł wiedzieć o zaszczytnym i przynoszącym mężczyźnie najwyższe szczęście obowiązku walki za ojczyznę, skoro nigdy w życiu nie powąchał prochu, a tym bardziej smrodu rozkładających się ciał? Jemu było łatwo szantażować młodych chłopców takimi słowami, jak „buntownik”, „dezerter”, „tchórz”, bo zupełnie nie znał ich znaczenia. Jak o zaszczytnym obowiązku walki na froncie mógł mówić ktoś, kto był całkowicie przekonany, że jego życiowym zadaniem jest budzenie bojowego ducha i zagrzewanie innych do walki, ale krew powinni przelewać właśnie ci inni? Profesorowie, ojcowie, wychowawcy, patriotyczni publicyści i natchnieni pisarze, którym tak łatwo przychodziło odnaleźć słowa zachwytu nad wspaniałością powinności żołnierskiej i pogardy dla wszelkich dekowników, jednak nie zasiedlali okopów razem ze swoimi wychowankami. Młodzi ludzie zostali więc tam zupełnie sami, bez autorytetów, bez kogokolwiek, do kogo mogliby się zwrócić. Ich autorytetami, siłą rzeczy, stawali się więc  starsi, doświadczeni i – skoro ci wykształceni i umiejący uzasadnić sens tego wszystkiego zostali w domu – siłą rzeczy prości żołnierze. Tacy jak śląski szewc, ojciec gromadki dzieci, Stanislas Katczinsky, który miał w pogardzie całą tę patriotyczną gadaninę, ale wiedział, kiedy podczas ostrzału trzeba uskoczyć do rowu, i potrafił wytrzasnąć choćby spod ziemi coś do jedzenia. I nigdy nie opuszczał chłopców, których nie dowództwo, nie ojczyzna, ani nawet nie Bóg, ale jego własne, chłopskie poczucie przyzwoitości oddało mu pod opiekę. A skoro ci, którzy tak pięknie mówili o wzniosłym sensie wojny, zostali daleko, a autorytetem staje się prosty człowiek, dla którego wojna nie ma sensu, nic dziwnego, że ci sami chłopcy, którzy w euforii, przy dźwiękach orkiestry i obsypywani kwiatami wyjeżdżali na front, teraz jako żołnierze wiedzą to samo: wojna nie ma sensu.

Wiedzą też to, że mimo honorów, które będą im oddawane, gdy wrócą do domu, mimo medali, pomników, kolejnych płomiennych mów na ich cześć, w świecie pokoju nie ma sensu także ta ich cała wojenna męskość. W tamtym świecie lepiej będą sobie radzić ci, którzy nie spełnili swojego patriotycznego obowiązku, nie zostali inicjowani w „prawdziwych mężczyzn”, ale za to umieją spokojnie spać, robić interesy, nie słuchać tępo rozkazów, ale przekonywać innych do swoich racji, uwodzić kobiety nie puszką konserw i nie ostrzem bagnetu, ale miłym słowem, znają się nie na kalibrach pocisków, ale na przepisach i podatkach. I to właśnie tamci, mimo że są może starsi, może mniej przystojni, może bez aureoli bohaterów i męczenników, w ostatecznym rozrachunku wygrają tę wojnę.

Narrator Na Zachodzie bez zmian wielokrotnie – wprost i w sugestiach – wyraża przekonanie, że podczas wojny młodzi mężczyźni zostali zdradzeni i oszukani przez starszych, którzy, sprytnie wykorzystując patriotyczne i militarystyczne frazesy, wysłali ich na front, a sami zostali w domu. Przeczuwa to, co można sformułować znacznie bardziej precyzyjnie i mocniej. Świat mężczyzn to świat konkurencji i bezwzględnej walki o pozycję społeczną, o dostęp do dóbr, o posiadanie kobiet. Mężczyźni dorośli, bardziej czy mniej świadomie, boją się tych młodych, wchodzących do rywalizacji silnych, zdrowych, atrakcyjnych, lepiej rozumiejących nowe czasy. Chętnie więc wykorzystują symboliczną władzę, jaką mają nad młodszymi, a więc bardziej podatnymi na działanie idei czy choćby tylko wzniosłego frazesu, aby się ich pozbyć, wysyłając ich na wojnę.

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Trąd w Warszawie

Brom dla Felka