Erich Maria Remarque, Na Zachodzie bez zmian. Jak chłopiec staje się mięsem armatnim
Wojna – okazja, by stać się mężczyzną
Mamy więc tutaj do czynienia z
paradoksem. Chłopcy idą na ochotnika do wojska, nie wiedząc do końca, czy z
potrzeby serca, czy ze strachu przed hańbiącym mianem „tchórza”. Oczywiście
wielu z nich nie ma na to najmniejszej ochoty, ale żaden nie ma odwagi, aby
znosić później drwiny i pogardę tych, którzy także nie poszli na ochotnika na
front, ale mają na to jakieś usprawiedliwienia, takie jak wiek, płeć czy pozycja
społeczna. Cały system wychowania młodych pruskich (i nie tylko pruskich!)
mężczyzn u progu XX wieku jest nastawiony na potrzeby armii. Głównym jego
zadaniem jest wpojenie wychowankom panicznego strachu przed opinią tchórza.
Jest to pierwszy z fundamentów powszechnej armii. Drugim jest wpajanie
rycersko-romantycznego mitu wojny jako prowadzonej zawsze w słusznej sprawie, i
służby wojskowej będącej raczej wspaniałą przygodą niż aktem upokorzenia i
cywilizacyjnej degradacji. Chłopcy, którym przedstawia się wojnę jako piękną,
męską przygodę, możliwość sprawdzenia się w szlachetnej walce o najwznioślejsze
ideały oraz nabycia cech niezbędnych w życiu każdego mężczyzny, idą do wojska z
chęcią, a nawet z radością. Oczywiście biorą pod uwagę możliwość utraty zdrowia
czy życia, ale wiedzą, że nagrodą za to jest rycerska sława i wdzięczna pamięć
rodaków.
Krach rycerskiego mitu
Rycerz, wojownik to ktoś, kto
walczy z przeciwnikiem twarzą w twarz, zadaje mu cios, patrząc mu w oczy, kogo
hańbi cios zadany w plecy, albo skrytobójczy strzał. Żołnierze w okopach znają
prawdę inną: wroga najskuteczniej zwalcza się właśnie wtedy, kiedy ten nie
spodziewa się ataku. Zresztą Paul bardzo boleśnie przekonuje się, że wszelkie
rycerskie gesty mają zgubny wpływ na żołnierza, kiedy spędza dwa dni w leju po
bombie z konającym francuskim żołnierzem, któremu wcześniej sam zadał trzy
ciosy bagnetem. Nie dość, że nie potrafi dobić bezbronnego czwartym,
ostatecznym ciosem, nie dość, że podając mu wodę, musi spojrzeć mu w oczy, to
jeszcze wiedziony humanitarnym impulsem zagląda do portfela już zmarłego, w
którym odnajduje zdjęcia jego żony i córeczki, listy od żony, książeczkę
wojskową, z której poznaje jego imię i nazwisko. To mu później nie daje spać, a
żołnierz niewyspany może łatwo stracić życie. Częścią mądrości żołnierza na
froncie jest to, że należy pozbyć się wszelkich rycerskich mrzonek i
przeciwnika odczłowieczyć, traktować jak mięso, które trzeba siec. Co zresztą
jest tym łatwiejsze, że żołnierz sam się czuje jak mięso, na które poluje ktoś
inny.
Rycerz to zdobywca, jego żywioł
to przestrzeń, coraz to nowe krajobrazy i wyzwania. A Paul i jego koledzy
całymi miesiącami właściwie nie ruszają się z miejsca: kosztem ogromnych strat
zdobywają maleńki skrawek ziemi, żeby zaraz utracić go w kontrataku
przeciwnika. Ich życiem rządzi przerażająca powtarzalność i rutyna:
bombardowanie, ostrzał, atak, obrona i godziny, dnie, tygodnie napiętego
oczekiwania. Są małe święta: kiedy przywiozą prowiant, kiedy można odejść na
tyły, kiedy za ciułane kosztem własnego głodu jedzenie można kupić chwilę
bliskości od francuskiej dziewczyny.
Inny świat, inne wartości
Kiedy Kemmerlich zostaje ranny i
w szpitalu amputują mu nogę, jego przyjaciel, Müller bez skrępowania pyta, czy
może zabrać jego buty. Jego własne obcierają mu stopę, a Kemmerlich i tak nie
ma nogi, a poza tym widać, że wkrótce umrze i na pewno buty ktoś ukradnie.
Müller, miły chłopiec marzący o zdaniu matury i wykorzystujący każdą wolną chwilę
na naukę, nie jest tu wcale egoistą. „Gdyby buty mogły coś pomóc Kemmerlichowi,
Müller wolałby chodzić boso po drucie kolczastym, niż zastanawiać się, jak
wejść w ich posiadanie. (…) Kemmerlich umrze bez względu na to, kto je otrzyma.
Dlaczego więc Müller nie miałby się o nie starać, ma do nich przecież większe
prawo, niż jakiś sanitariusz!”. Tu nie ma żadnego cynizmu, żołnierze po prostu
wyzbywają się hipokryzji pokojowego konwenansu, która zawsze przyznaje pustym
formom wyższość nad zdrowym rozsądkiem.
Inicjacja w mięso
Wojna rzeczywiście inicjuje
chłopca, ale inicjuje go w postać, która jest tylko jej – wojnie – potrzebna.
Inicjuje więc chłopców nie tyle w mężczyzn (choć dla lepszego samopoczucia
inicjowanych chętnie nazywa tę postaci „mężczyznami”), co w mięso armatnie. W
istoty doskonale karne i posłuszne, unikające nawet najmniejszej refleksji nad
sensem podejmowanych działań, a więc brutalnie pozbawione tego, co w każdym
tradycyjnym rozumieniu jest istotą męskości: własnej woli, umiejętności
wytyczania i realizowania życiowych celów, zgodności działania z wyznawanym
systemem wartości czy głębokiego poczucia własnej godności. Już istotą
wstępnego szkolenia wojskowego jest upokorzenie i upodlenie rekruta. Mięso
armatnie powinno umieć wytrzymać ostrzał, odeprzeć atak i przejść do
kontrataku, a w żadnym wypadku nie powinno zadawać zbędnych pytań, przejawiać
jakichkolwiek wątpliwości.
Oczywiście nawet mięso armatnie
ma swój instynkt samozachowawczy, który z jednej strony musi być przytłumiony w
chwilach, kiedy trzeba opuścić okop i ruszyć w ataku na bagnety pod ostrzałem
karabinów maszynowych, ale z drugiej strony powinien być silny, żeby żołnierz
mógł przeżyć jak najwięcej takich ataków. I nie chodzi tu wcale o życie
żołnierza (tym się nikt nie martwi), ale o to, że stary, doświadczony
frontowiec jest o wiele efektywniejszy i skuteczniejszy od młodego rekruta.
Tradycyjne i proste wzorce męskości, które wpajano mięsu armatniemu, kiedy
chodziło jeszcze do szkoły, oparte są na bardzo wyraźnej opozycji między odwagą
a tchórzostwem, walecznością a unikaniem walki. Jednak na wojnie nikogo nie
dziwi fakt, że najbardziej odważny, najwaleczniejszy i najefektywniejszy
frontowiec jest jednocześnie najskuteczniejszym dekownikiem, najlepiej wie, jak
ukryć się na tyłach, załatwić sobie urlop, szkolenie na poligonie. Katczinsky,
najbardziej koleżeński żołnierz, na którego zawsze można liczyć, że pójdzie pod
ostrzał po rannego kolegę, jednocześnie wie najlepiej, jak od zaprzyjaźnionego
kucharza wydębić dodatkową porcję kosztem innych żołnierzy, a jego koleżeństwo
polega także na tym, że potrafi doradzić przyjacielowi, aby po urlopie
zadekował się gdzieś z dala od frontu. Sprytne dekowanie się, kombinowanie,
oszukiwanie przełożonych jest bowiem taką samą częścią żołnierskiego rzemiosła
jak strzelanie, opatrywanie ran czy rozpoznawanie po odgłosie kalibru
nadlatujących pocisków.
Nie ma powrotu
„Przyjemnie jest gdzieś
posiedzieć, na przykład w ogródku gospody naprzeciwko. (…) Dobrze mi tu, to
lubię. Ale z ludźmi nie mogę dojść do ładu. (…) [Ojciec – JG] chciałby, żebym
mu opowiedział coś o froncie, uważam jego życzenia za wzruszające i głupie, tak
naprawdę nic mnie już z nim nie łączy. Najchętniej ciągle by czegoś słuchał.
Stwierdzam, że nie wie, że o czymś takim nie da się opowiedzieć; chętnie zresztą
wyświadczyłbym mu tę przysługę, ale (…) jeśli ubiorę te sprawy w słowa, obawiam
się, że rozrosną się do ogromnych rozmiarów i nie da się ich już okiełznać. (…)
Ograniczam się więc do opowiedzenia mu paru wesołych historyjek. Ojciec pyta
mnie jednak, czy brałem udział w walce na bagnety. Mówię, że nie, wstaję i
wychodzę.”
Paula wręcz bolą wszelkie
przejawy zainteresowania tym, co się dzieje na froncie, a tym bardziej słyszane
wciąż wyrazy uznania dla „dzielnego żołnierza” i „obrońcy ojczyzny”, tym
bardziej słowa otuchy i zagrzewania do walki, które wszyscy tutaj uważają za
stosowne powtarzać. Paul wie, że w byciu żołnierzem nie ma nic, ale to dosłownie
nic wzniosłego. To tylko i wyłącznie upokorzenie i upodlenie. Dlatego nie może
słuchać tych wszystkich hołdów, które przypominają mu o tym, że jest po prostu
mięsem armatnim. Nie może słuchać wymądrzania się tych wszystkich eleganckich
profesorów gimnazjalnych i dyrektorów, przy knajpianym stoliku rozwijających
strategiczne wizje wielkiego zwycięstwa. Paul zdaje sobie sprawę, że ludzie
poza frontem i ludzie z frontu po prostu są inni, nic już ich nie łączy. Przy
tym wszystkim histeryczny krzyk matki poległego kolegi, która ma do Paula
pretensję o to, że on żyje, podczas gdy jej syn zginął, wydaje się jakoś
bardziej stosowny. Frontowy żołnierz wie, że nie ma już dla niego powrotu do
dawnego świata. Tak jak dla inicjowanego mężczyzny nie ma już powrotu do świata
chłopców. To dlatego Paul z ulgą wyjeżdża z cichego, bezpiecznego rodzinnego
miasta w piekło okopów. Wraca z obcego świata do siebie.
Paul zresztą zdaje sobie sprawę z
tego, że kiedy wojna się skończy, ci, którzy przeżyją, tacy jak on, młodzi
ludzie inicjowani w mięso armatnie, będą musieli wrócić do swoich domów na
stałe. A tam już nie będą umieli żyć tak, jak by sobie tego życzyły ich rodziny
i społeczności. Jest inaczej niż nauczał profesor Kantorek. Ten, kto stał się
dobrym, sprawnym i ofiarnym żołnierzem, nie będzie dobrym synem lub mężem,
sprawnym pracownikiem, ofiarnym obywatelem. W świecie bez wojny będzie
inwalidą.
Zdrada mężczyzn
Wiedzą też to, że mimo honorów,
które będą im oddawane, gdy wrócą do domu, mimo medali, pomników, kolejnych
płomiennych mów na ich cześć, w świecie pokoju nie ma sensu także ta ich cała
wojenna męskość. W tamtym świecie lepiej będą sobie radzić ci, którzy nie
spełnili swojego patriotycznego obowiązku, nie zostali inicjowani w
„prawdziwych mężczyzn”, ale za to umieją spokojnie spać, robić interesy, nie
słuchać tępo rozkazów, ale przekonywać innych do swoich racji, uwodzić kobiety
nie puszką konserw i nie ostrzem bagnetu, ale miłym słowem, znają się nie na
kalibrach pocisków, ale na przepisach i podatkach. I to właśnie tamci, mimo że
są może starsi, może mniej przystojni, może bez aureoli bohaterów i
męczenników, w ostatecznym rozrachunku wygrają tę wojnę.
Narrator Na Zachodzie bez zmian wielokrotnie – wprost i w sugestiach –
wyraża przekonanie, że podczas wojny młodzi mężczyźni zostali zdradzeni i
oszukani przez starszych, którzy, sprytnie wykorzystując patriotyczne i
militarystyczne frazesy, wysłali ich na front, a sami zostali w domu. Przeczuwa
to, co można sformułować znacznie bardziej precyzyjnie i mocniej. Świat
mężczyzn to świat konkurencji i bezwzględnej walki o pozycję społeczną, o
dostęp do dóbr, o posiadanie kobiet. Mężczyźni dorośli, bardziej czy mniej
świadomie, boją się tych młodych, wchodzących do rywalizacji silnych, zdrowych,
atrakcyjnych, lepiej rozumiejących nowe czasy. Chętnie więc wykorzystują
symboliczną władzę, jaką mają nad młodszymi, a więc bardziej podatnymi na
działanie idei czy choćby tylko wzniosłego frazesu, aby się ich pozbyć,
wysyłając ich na wojnę.
Komentarze
Prześlij komentarz