Rekomendacja
Sylwię S. poznałem kilkanaście lat temu, kiedy pracowałem w
pewnej firmie handlowej. Firma zatrudniała nas do upłynniania towarów
sprowadzanych całymi kontenerami nie wiadomo skąd i nie wiadomo według jakiego
klucza, takich jak przeciwreumatyczne koce i poduszki, odchudzające patelnie,
najskuteczniejsze filtry do wody, elektryczne grzejniki emitujące ciepło
niepowodujące przedwczesnego starzenia się komórek ludzkiego ciała czy komplety
ręczników pobudzających system odpornościowy. Chodziliśmy z tym dobrem parami
po mieszkaniach, a ja bardzo lubiłem być w parze z Sylwią, bo zawsze mieliśmy o
czym pogadać, łażąc między jednym, a drugim blokiem.
Sylwia dokładnie wypytała mnie o przyczyny i początki mojej
kariery w detalicznym handlu bezpośrednim, a i sama opowiedziała mi, że u niej
doprowadził do tego ostatni rok studiów na pewnej współczesnej ale egzotycznej
filologii oraz rok następny. Z powodów, na które byłyby materiałem na kolejną,
sporą opowieść, zimą tego roku nagle, niemal z dnia na dzień, musiała zacząć
utrzymywać się zupełnie samodzielnie. Wcześniej rodzice wynajmowali jej maleńką
kawalerkę na Rakowcu, co miesiąc przesyłali kwotę wystarczającą na życie
niezbyt może wystawne, ale i bez specjalnych wyrzeczeń. Dorabiała sobie
lekcjami angielskiego w pewnej szkole językowej, a co zarobiła, mogła
przepuścić na książki i dowolne rozrywkowe czy odzieżowe fanaberie. A tu nagle:
szlus! Kranik zakręcony, rób sobie, co chcesz, jak nie dasz rady, możesz wracać
do domu, do małego miasta na Lubelszczyźnie, w którym jeszcze nigdy w
ogłoszeniach o pracę nie wymieniono wymogów ani znajomości języków, których z
sukcesami uczyła się i wciąż chciała uczyć Sylwia, ani refleksji o literaturze
i kulturze ich użytkowników.
Po kilku dniach paniki i gonitwy myśl zebrała się w sobie i
opracowała plan awaryjny. Skoro studiowała z niekłamaną pasją, a wykładowcy nie
mogli się nachwalić jej niepospolitego talentu językowego i subtelności
badawczej, o powrocie do domu nie chciała nawet słyszeć. Wyprowadziła się z
kawalerki, a że natychmiast znalazła wśród znajomych swoją następczynię, nie
straciła kaucji. Wprowadziła się teraz do większego mieszkania wynajmowanego do
spółki przez sześć (razem z nią) osób, do pokoju dzielonego z koleżanką, w
firmie poprosiła o dodatkowe lekcje angielskiego, a że zgodziła się na niższą
stawkę godzinową, szefowa poszła jej na rękę.
Do ostatnich egzaminów, na jej kierunku bardzo trudnych,
przygotowywała się teraz dosłownie w każdej wolnej między lekcjami chwili, a
pracę magisterską pisała kosztem dwóch-trzech godzin snu urwanych każdej nocy.
Wszystko w ciągu tych kilku miesięcy poświęciła jednemu celowi: po skończeniu
studiów dostać się na studia doktoranckie, żyć choćby ze stypendium
uzupełnianego lekcjami, ale pozostać na uczelni, pogłębiać już zdobytą wiedzę,
powierzonych sobie talentów nie zakopywać, nie pozwolić, aby pokryły się
śniedzią, ale pomnażać, dbać o ich blask.
I studia skończyła – z wyróżnieniem. Jednak na studia
doktoranckie się nie dostała. Czy dlatego, że były tylko dwa miejsca, a w tym
roku aplikowało także kilka absolwentek z lat poprzednich, czy raczej rozmowa
kwalifikacyjna poszła nie tak, jak powinna? Mogło tak być i tak, i tak, Sylwia
mówiła, że znów ze względów, których ujawniać tu nie będę, czuła się tego dnia
okropnie. A może – cóż? czy coś dawało jej prawo spodziewać się, że nie będzie
lepszych od niej? Lepszych, czy może bardziej wygadanych, odważnych w zwracaniu
uwagi na siebie i swoje dokonania?
Po odczytaniu fatalnych wieści Sylwia S. przepłakała tylko
jeden dzień, po którym obudziła się z mocnym postanowieniem, że nie od jutra,
lecz już od dziś zacznie szukać sobie pracy, która pozwoli jej nie tylko
utrzymać się w Warszawie, ale i pozostać w stałym kontakcie z choć jednym z
egzotycznych języków, w których leksykę, gramatykę i pragmatykę tak głęboko się
już zanurzyła. Może życiowe okoliczności ułożą się tak, że będzie mogła kiedyś
wrócić do akademickich studiów? A może nie? Może trzeba pogodzić się z tym, że
życie, zdawałoby się prowadzone za uzdę, czasem jednak wierzgnie i pocwałuje w
sobie tylko znanym kierunku. I przyszło wtedy jej do głowy, że powinna teraz
wpaść jeszcze raz do instytutu, podziękować jego dyrektorowi, profesorowi
Tadeuszowi M., którego zajęcia, wykłady, a zwłaszcza seminarium magisterskie na
ostatnim roku dały jej tyle intelektualnych przeżyć i inspiracji. Na pewno
będzie mu miło.
Profesorowi było bardzo miło. Długo przyglądał się wielkiemu
bukietowi delikatnie liliowej eustomy, zanim podał Sylwii do jednej ręki
bułgarski wazon, do drugiej plastikowy czajnik i poprosił o przyniesienie wody.
A potem siedzieli długo przy ozdobionym kwiatami biurku jego gabinetu i
rozmawiali nad herbatą. Sylwia, której do tej pory profesor M. wydawał się
nieco wyniosły i apodyktyczny, zobaczyła przed sobą niezwykle miłego i
bezpośredniego człowieka, obdarzonego jakimś ciepłem i darem uważnego
słuchania. I to wcale nie tylko w pierwszej godzinie rozmowy, kiedy opowiadała
o tym, jakie wrażenie zrobiły na niej myśli profesora, o tym, że chyba pierwszy
raz w życiu dane było jej spotkać twarzą w twarz umysł tej klasy.
- Ale może nie powinnam o tym… – zmitygowała się w pewnej
chwili, kiedy profesor, uważnie i rozumiejąco, wysłuchał także, dopytując,
historii trudnego, ostatniego jej roku, łącznie z tymi szczegółami, których
postanowiłem tu nie przytaczać. – Pewnie przeszkadzam, pan profesor zajęty…
- Ależ Sylwio – on lekko, jakby nie miał lat sześćdziesięciu,
ale dwadzieścia, uniósł się z krzesła i podszedł krok w jej kierunku. Chwycił
wazon ze stołu i zanurzył twarz w kwiatach. – Sylwio – powtórzył po chwili
głosem tubalnym. – W żaden sposób mi pani nie przeszkadza. Bardzo się cieszę,
że pani przyszła. Czy pani wie, że ja od dawna chciałem zaprosić panią na
rozmowę, pani jest niezwykle bystra, z ogromną intuicją językową, może trochę
nieśmiała, pani nie jest przebojowa, jak pani koledzy, prawda? Chciałem
zaprosić, wie pani, jak to jest, ciągle coś się dzieje, ciągle ktoś czegoś
chce, wie pani, porozmawiać o pani planach, bo przecież pani nie może zniknąć z
orbity akademickiej, mowy nie ma! To byłaby ogromna strata dla naszej
dyscypliny.
- Dziękuję – Sylwia troszkę się zarumieniła.
- A jakie ma pani teraz plany?
- Zobaczę. Uczę angielskiego, może dostanę więcej lekcji? A
może będą mnie chcieli w jakiejś firmie…
- Oj, proszę się zastanowić. Pani powinna mieć kontakt z
językami, z tematem.
- A gdzie może być potrzebny ktoś z takimi językami?
- Proszę tak łatwo się nie poddawać. W każdym razie,
zapraszam panią od października na moje seminarium. Będzie pani wolnym
słuchaczem, za dwa lata znów będzie nabór, a w międzyczasie wiele się może
zdarzyć.
Profesor M. podał Sylwii numer swojego domowego telefonu i
przykazał zadzwonić w połowie września.
Sylwia zadzwoniła, profesor ponowił zaproszenie na
seminarium.
- A co z pani pracą, znalazła pani coś? – usłyszała w
słuchawce troskliwy ton.
- W wakacje pracowałam w kawiarni, ale teraz zaczynają się
lekcje, kursy…
- Jaki język?
- Angielski.
- Nic z naszej branży?
- Nic. Znalazłam ogłoszenie z wydawnictwa. Za tydzień idę na
rozmowę. Ale pisali, że szukają tłumacza z dużym doświadczeniem…
- Z jakiego wydawnictwa?
Sylwia wymieniła nazwę.
- Proszę wpaść do mnie jutro. Albo w środę. Kiedy ma pani
rozmowę? To w środę. Jestem między drugą a czwartą.
- W instytucie?
- Tak, zapraszam.
Kiedy weszła do gabinetu, wstał od biurka na powitanie i
potrząsnął obiema jej dłońmi.
- Jak po wakacjach? Tylko praca? Nawet krótkiego wyjazdu? Ale
nie wygląda pani na zmęczoną. Będzie pani na seminarium? W drugą środę
października. Powie pani parę słów o swoich badaniach. Tych z pracy magisterskiej.
Albo tych, które planowała pani przy doktoracie. Trzeba zapoznać kolegów. Powie
pani? Proszę siadać, proszę tutaj.
A kiedy usiadła, sięgnął do szuflady biurka i wyciągnął białą
papierową teczkę.
- Napisałem pani rekomendację – powiedział, podając.
- Rekomendację?
- Rekomendację. Pani na to zasługuje. Idzie pani na tę
rozmowę, prawda? – wrócił do biurka i usiadł głęboko na fotelu. Sylwia,
zaskoczona, wybąkała jakieś słowa podziękowania, na które on odpowiedział: –
Droga Sylwio, trochę wiary, odwagi. Ile osób w Polsce zna ten język? Sto?
Dwieście? A jak znają ten język, to i mnie znają. To mały światek. Jak ktoś zna
ten język, to zna i mnie.
Teczkę odważyła się otworzyć dopiero w domu. Cała
rekomendacja pisana była odręcznie, zachwalała talenty językowe Sylwii, stopień
opanowania przez nią bardzo trudnych języków. Były tam też bardzo miłe słowa o
jej kompetencjach translatorskich, zwłaszcza literatury pięknej, ale także
naukowej, co Sylwię nieco zdziwiło, bo na zajęciach profesora M. nie było ćwiczeń
z praktycznego tłumaczenia. Ale, pomyślała, może zasięgnął języka u pani F.
prowadzącej translatorium? Bardzo miłym gestem profesora było to, że polecał
Sylwię nie tylko jako tłumaczkę czy filolożkę, ale w ogóle jako osobę
kompetentną i godną współpracy, cała rekomendacja sformułowana była tak, żeby
była przydatna przy aplikowaniu o pracę o zróżnicowanym charakterze.
Niestety, rozmowa w wydawnictwie nie przebiegła pomyślnie.
Redaktorka przesłuchująca Sylwię nawet nie kryła się za formułkami w stylu:
„odezwiemy się niebawem”, tylko rzuciła okiem na cv i dyplom.
- Pani jeszcze nic nie tłumaczyła – powiedziała, patrząc znad
okularów – a nam zależy na kimś naprawdę doświadczonym. Już się zgłosiły dwie
panie. Gratuluję dyplomu, może za jakiś czas, przełoży pani trochę łatwiejszych
rzeczy... A to co, jakiś przekład? – zwróciła uwagę na papierową teczkę, którą
Sylwia położyła przed sobą.
- Rekomendacja.
- Rekomendacja? Dla pani? Do nas? Od kogo?
- Od profesora M.
- Profesora M.?
- Językoznawcy. Chodziłam na jego zajęcia.
- Można?
- Proszę.
Redaktorka omiotła wzrokiem trzymaną w wyciągniętej ręce
kartkę, którą po chwili, zbyt chyba krótkiej na przeczytanie wszystkiego, co
było tam napisane, oddała Sylwii.
- No, gratuluję – powiedziała. – Ale naprawdę, teraz nie, kiedyś
może. Bardzo nam zależy na doświadczeniu.
Sylwia nie przejęła się tym jakoś specjalnie, tym bardziej,
że dwa albo trzy dni wcześniej znalazła ogłoszenie pewnej instytucji (w pewnym
sensie naukowej, choć spoza uniwersytetu), poszukującej osoby do przeglądów
prasy i literatury, badań archiwalnych, pisania analiz itp. Wymagania jakby
skrojone pod nią: biegła znajomość języków, które znała biegle, zainteresowanie
kulturą i polityką krajów, w których językami tymi mówiono, młody wiek, a
warunki pracy pozwalające na dorobienie lekcjami do dość niskiego
wynagrodzenia. Wysłała swoje papiery (wraz ze skanami dyplomu i rekomendacji) i
dwa, może trzy tygodnie później dostała zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną.
A przed rozmową była druga środa października i seminarium u
profesora M. Sylwia, bardzo przejęta, była pod instytutem dobrą godzinę
wcześniej. Pogoda była piękna, więc usiadła przed wejściem, na jednej z
ławeczek ustawionych dookoła sporego klombu. W pewnej chwili dostrzegła smukłą
sylwetkę profesora M. Ubrany był w jasny płaszcz, kaszkiet, pod pachą trzymał
brązową skórzaną teczkę. Wstała, ukłoniła się, on do niej pomachał.
- Już pani jest? – podszedł i wyciągnął rękę. – To zapraszam
do mnie, jeszcze chyba mamy czas na herbatę?
A w gabinecie opowiedział trochę o planach remontu budynku
instytutu, trochę o współpracy z uczelniami z krajów użytkowników języków,
którymi zajmował się instytut („A może pani miałaby ochotę pojechać na jakiś
staż albo lektorat?”), po czym zapytał o rezultat rozmowy kwalifikacyjnej.
- Następna pójdzie lepiej – uśmiechnęła się Sylwia. – Teraz –
tu wymieniła nazwę instytucji – szukają analityka, warunki wszystkie spełniam.
Profesor M. powtórzył nazwę instytucji, podrapał się w głowę
i zapytał:
- A w tym wydawnictwie, mówiła pani, nie chce pani pracować?
- Nie przyjęli mnie. Wzięli kogoś z dużym doświadczeniem.
- Dała im pani moją rekomendację?
- Dałam redaktorce. Ale ona tylko rzuciła okiem. Przeczytała
może nagłówek.
- I co, nie przeczytała, od kogo?
- Powiedziałam jej od kogo, ale to chyba nie miało znaczenia,
bo oni…
- Jak to nie miało znaczenia? – profesor M. ściągnął brwi i
spojrzał na Sylwię tak, że zrobiło się jej gorąco.
- No nie, nie mówię, że nie miało znaczenia, ale że oni
szukali…
- Jak pani nie mówi, skoro właśnie pani powiedziała! –
podniósł głos.
- Bardzo, bardzo przepraszam – zająknęła się. – Źle się
wyraziłam. Oczywiście, bardzo dziękuję, panie profesorze, naprawdę, naprawdę ta
rekomendacja to dla mnie…
- Dziękuję? – powiedział, przeciągając sylaby. Sylwia chciała
odpowiedzieć, ale uniósł dłoń ze skierowanym w nią palcem wskazującym. Ucichła
niczym dziecko, któremu pogroził tata. On stał tak dłuższą chwilę i oddychał
tak głęboko, że ramiona rytmicznie się unosiły. – Czy pani myśli – zaczął już
ciszej. – Czy pani myśli, że ja rozdaję takie rekomendacje na prawo i lewo? Że
moimi rekomendacjami ludzie wypychają sobie teczki z dokumentami, żeby były
grubsze? Ja nad tym siedzę, piszę pani, piszę rekomendację, a pani jej nie
pokazuje…
- Pokazałam…
- Nie pokazuje, bo co, bo to nic ważnego? Bo taka jest pani
świetna – jego głos wpadł znowu w ton przekąsu i w rejestry wysokie aż do
falsetu. – Taka samodzielna, że nie potrzebuje… Że pokazuje tę rekomendacje jak
jakieś dziesiąte zaświadczenie, nie wiem skąd?
- Ale to nie tak!
- To może pani mi napisze rekomendację, a nie ja pani?
- Ale…
- Proszę, może pani napisze! – i znów uciszył ją wyciągniętym
palcem. Po chwili zbliżył dłoń do twarzy i mocno potarł oczy. – Za chwilę
seminarium – westchnął bardzo mocno. – Muszę się przygotować.
Bąknęła jeszcze jakieś słowa przeprosin i zamknęła za sobą
drzwi najciszej, jak potrafiła. W otworzonej przez jednego z doktorantów
maleńkiej sali seminaryjnej usiadła przy ustawionych w podkowę stolikach
najdalej od biurka prowadzącego i skuliła się, tak jakby wśród tych pięciorga,
może sześciorga słuchaczy mogła stać się niewidoczna. Rozpoznała ją tam Aneta,
dziewczyna o rok, może o dwa lata starsza, z którą spotkały się już na jakichś
zajęciach i usiadła obok.
- Dostałaś się? – zapytała. – Świetnie! Bałam się, że będę tu
sama.
- Nie, odpadłam. Mam być wolną słuchaczką.
- O! Świetnie! M. cię zaprosił? Będziesz coś pisać? O czym?
Musimy pogadać, koniecznie.
Profesor M. wszedł do sali punktualnie, rozłożył przed sobą
papiery, a zanim zaczął mówić, rozejrzał się po słuchaczach, jak wydało się
Sylwii, każdemu poświęcając dwusekundowe spojrzenie. Każdemu, z wyjątkiem jej.
Potem, jak to on tylko potrafił, jasno, przejrzyście i mieszcząc się w
kwadransie, streścił program tegorocznego seminarium doktoranckiego, skomentował
listę lektur, wspomniał o publikacjach, o które każdy z uczestników będzie
musiał się postarać. Jeden ze starszych doktorantów o coś próbował dopytać, ale
profesor M. przerwał mu uniesieniem dłoni:
- Tomku, pytania na końcu, albo po spotkaniu. Zabieramy czas
dzisiejszej referentce. Zaprosiłem na nasze seminarium panią magister Sylwię S.
Sylwia struchlała.
- Pani magister wydała mi się bardzo ciekawą osobą, nie
dostała się na studia doktoranckie, ale pomyślałem, że warto dać jej szansę. Tu
państwo w większości znają mnie nie od dziś, więc wiecie, że nie lubię prywaty,
uznaniowości. Są procedury, one są jasne, wymagania są takie i takie,
przyjmujemy dwie osoby, kto nie spełnił, wiadomo. Ale z drugiej strony,
uczelnia to przestrzeń ludzka, prawda? No i jak to pogodzić? A może, myślę
sobie, byśmy tu się wspólnie zastanowili, czy pani magister Sylwia S. powinna,
czy nie powinna uczestniczyć w naszym seminarium, w sytuacji, w której
procedury stanowczo przemawiają przeciwko, a moja, powiedziałbym, ludzka intuicja,
a pewnie i życzliwość są pani przychylne. Proszę bardzo! – przesunął się na
krześle, które głośno zaszurało, siedział teraz bokiem do słuchaczy z twarzą
zwróconą ku oknu i półprzymkniętymi powiekami.
Zapadła dłuższa cisza, którą profesor M. kilkakrotnie
przerwał głośnymi chrząknięciami.
- No słuchamy, proszę! – powiedział w końcu głośniej, nie
odwracając się jednak do słuchaczy, ale splatając ręce na piersiach. – Zacznie
pani w końcu?
Do Sylwii dopiero teraz dotarło, że to ona ma w końcu zacząć.
- Ale przepraszam, panie profesorze… – wybąkała i powoli
podniosła się z miejsca.
- A za co mnie pani przeprasza? Czekamy na pani referat.
- Referat? Przepraszam, ale ja nie wiedziałam…
- Czego pani nie wiedziała? Przecież umawialiśmy się, że
opowie pani…
- Że opowiem – jęknęła. – Ale że referat?
- A pani, przepraszam, umówiła się ze mną na ploteczki, czy
na seminarium uniwersyteckie? Bo tu, na u-ni-wer-sy-te-cie – przesylabizował z
przekąsem – opowiadanie o badaniach czy planach badawczych nazywa się re-fe-ra-tem.
Sylwia zacisnęła pięści, zacisnęła zęby i skupiła całą swoją
wolę. Płacz, który już miał wybić odpowiednimi szczelinami ciała, został
brutalnie stłumiony, a cała wewnętrzna uwaga skierowana na przypomnienie sobie,
o czym też Sylwia pisała pracę magisterską.
- Więc… Zajmowałam się…
- Nie zaczynamy zdania od „więc” – usłyszała. Przełknęła
ślinę i wzięła głęboki oddech.
- Szanowni państwo! – zaczęła od nowa. – Tematem mojej pracy
magisterskiej i dotychczasowym obiektem mojego naukowego zainteresowania…
- Zaraz, chwileczkę – tym razem profesor M. odwrócił się ku
niej wściekły i spojrzał jej w oczy. – To pani będzie tak mówiła bez konspektu,
bez notatek? Pamięta pani wszystkie cytaty, przypisy? Nie widzę tu nic przed
panią. Taka jest pani pewna siebie? No owszem, profesor D. – wymienił tu
nazwisko starszego od siebie o pół pokolenia wybitnego uczonego, nestora
dziedziny – referował zawsze bez kartki, cytował zawsze z pamięci, nigdy się
nie pomylił. Ale to profesor D., ja bym się nie odważył. No, ale jeśli paaani…
- Nie, przepraszam – szepnęła. – Nie mam, myślałam, że tak
opowiem.
- Tak, czyli jak? Czy ja panią zaprosiłem na seminarium, czy
do przedszkola?
- Przepraszam…
- Przedszkole! Po prostu przedszkole! Odpowiedzialność,
rzetelność, jakaś elementarna dojrzałość na poziomie przedszkola, nie mam, nie
wiedziałam, pięć lat studiowałam, ale nic nie wiem? Dojrzałość przedszkolaka!
Czy pani nie przeszkadza to, że to jest śmieszne tutaj? Koledzy patrzą, już
wyszli z przedszkola jakiś czas temu.
Sylwia wlepiła wzrok w to miejsce na ławce, gdzie powinny
teraz leżeć konspekt jej referatu, bibliografia, notatki, a latały tam tylko
jakieś kolorowe plamy. Ze stuporu nie wyrwało jej nawet głośne klaśnięcie dłoni
profesora M.
- Koniec dzisiejszego seminarium! Referentka jest
nieprzygotowana, nie ma o czym rozmawiać – oznajmił i wyszedł. A za nim inni,
pierwsza Aneta. Doktorant zamykający salę wskazał Sylwii drzwi ruchem głowy.
- Po co go denerwujesz? Ty sobie pójdziesz, a
my będziemy się z tym wozić.
Sylwia S. to jedna z tych osób, które szybko otrząsają się z
nawet najcięższych życiowych niepowodzeń. Uwewnętrzniła wszystkie te nauki, jakich w tamtych czasach pełna była prasa codzienna i
kolorowa, które z ekranów telewizorów głosili miodopłynni psychoterapeuci, a
metodycy nauczania języka polskiego wplatali je nawet do tematów wypracowań:
nigdy nie należy się poddawać, porażka jest nie życiową klęską, ale bezcenną
nauką, trzeba zawsze myśleć pozytywnie i starać się, żeby było lepiej. Dlatego,
przepłakawszy kilka dni, odnowiła systematyczną kwerendę gazet z ogłoszeniami.
I poszła na umówione spotkanie do instytucji, która
poszukiwała dokładnie kogoś takiego, jak ona. Tu została postawiona przed
stołem, za którym siedziało aż pięcioro przesłuchujących: dwie panie i trzech
panów. Zasiadający pośrodku pan w najbardziej jaskrawym krawacie wypytał o
imię, nazwisko, datę i miejsce urodzenia, po czym podniósł ze stołu jedną z
kartek.
- A jak to było z tą rekomendacją, niech pani powie, pani
Sylwio.
- Z rekomendacją? – zamarła.
- Z rekomendacją. Bo profesor M. twierdzi, że dał ją pani w
zupełnie innym celu, dla całkiem innej instytucji.
- Ale skąd pan, skąd państwo…
- Skąd, nieważne, ale nie powinna pani tego robić. Co pani
myślała, że to nie wyjdzie? Przecież ile osób w Polsce zna ten język? Sto?
Dwieście? A kto zna ten język, ten zna i profesora M. To mały światek. A my tu,
na pewno pani zdaje sobie sprawę ze specyfiki naszej pracy, prześwietlamy
kandydatów pod różnym kątem, może powinniśmy gdzieś to umieścić w aktach, gdyby
pani jeszcze kiedyś…
Kazano potem Sylwii jeszcze chwilę poczekać na zwrot
dokumentów pod drzwiami pokoju, w którym odbywały się rozmowy. Przyniosła je
jedna z pań zasiadających w komisji. Oddała je i dotknęła jej ramienia gestem
dodającym otuchy.
- Myśli pani, że będzie to w tych aktach? – Sylwia odważyła
się zapytać.
- Nie wiem.
- Proszę… To naprawdę nie było… Ja się pomyliłam…
- A co ja mogę? – spojrzała tamta współczująco. – I co pani
myśli, że jak w pani sprawie zadzwonił, to w mojej nie zadzwoni? On generalnie
jest z tych, co dzwonią.
Po gruntownym przemyśleniu całej sprawy doszła Sylwia do
wniosku, że profesor M. może profilaktycznie obdzwonić inne jeszcze miejsca, w
których zatrudniano filologów znanych przez nią języków. Może obawiać się, że
Sylwia po raz kolejny będzie chciała jego rekomendację wykorzystać wbrew jego
woli. Przepłakawszy więc kilka kolejnych dni, włożyła cenny papier do
nowiusieńkiej papierowej teczki, teczkę – wraz z listem pełnym podziękowań za
rekomendację, intelektualne inspiracje i w ogóle za wszystko, co profesorowi
zawdzięczała – do koperty, którą wysłała pocztą na jego nazwisko i adres
instytutu. To da spokój jemu i mnie – pomyślała i zaczęła wszystko od nowa.
W kawiarni, w której pracowała jako kelnerka, po kilku
miesiącach została kierowniczką zmiany, i zbliżała się już do awansu na
menadżerkę, kiedy, zupełnie przypadkowo, wpadła jej w ręce notka prasowa, że na
jednym z uniwersytetów w jednym z dużych polskich miast powstaje kierunek
studiów, którego studenci badać będą egzotyczne kultury, w tym także te,
których uczestnicy mówią zgłębianymi przez Sylwię językami. Serce filolożki
drgnęło. Zadzwoniła do dziekanatu, skąd, po kilku jeszcze telefonach,
skierowano ją do znanej jej z nazwiska uczonej mającej objąć kierownictwo
organizowanej jednostki i nowego kierunku. I ku swojej radości usłyszała, że
owszem, poszukują kogoś do prowadzenia lektoratów, że najlepiej będzie, jeśli
Sylwia przyjedzie, żeby porozmawiać. Umówiły się, spotkały. Rozmówczyni, bardzo
rzeczowa i kompetentna, zapytała w końcu o promotora pracy magisterskiej.
- I potem już nie mieliście kontaktu?
- Mieliśmy – Sylwia wiedziała, że nie może niczego ukrywać,
sprawa z profesorem jest przecież już załatwiona, a w tak małym środowisku i
tak nic nie pozostanie nieodkryte. – Ale na razie nie mamy. Było małe
nieporozumienie.
- Nieporozumienie?
- Niewielkie.
- Jak niewielkie?
Sylwia mocno nabrała powietrza.
- Pan profesor… Poszukiwałam pracy. Pan profesor napisał mi
rekomendację.
- Rekomendację?
- W sprawie pracy…
- Rekomendację? Ach to pani! A ma pani może tę rekomendację?
Jakąś kopię? Tak z ciekawości pytam, ale widzi pani, chyba najpierw, nim się
pani będzie o cokolwiek starała, o jakąś pracę… Najpierw powinna pani załatwić
sprawy z profesorem. Wie pani, to są kwestie ludzkie, emocje, ja naprawdę
najlepiej pani życzę, ale najpierw…
- Ale, pani profesor, proszę mnie posłuchać, opowiem o tym…
- Nie musi pani opowiadać, bo profesor M. już o tym
opowiadał, sprawa znana w środowisku… Przecież ile to jest osób? Kilka,
kilkanaście?
- Pani profesor…
- Opowiadał, bo to wie pani, jest kwestia ludzkich uczuć, wie
pani, ja sama nie wiem, jak bym się zachowała, gdybym napisała komuś
rekomendację, zaprosiła na seminarium, a ten ktoś…
- Nie, pani profesor…
- demonstracyjnie odesłał rekomendację, nie pojawił się już
więcej i ani słowa. Ale o co tam chodziło? Tak się obrócić na pięcie, obrazić,
za co? Profesor czasem ma takie swoje odezwania, pani jest jeszcze bardzo młodą
kobietą, ale przecież nie uwierzę, absolutnie nie uwierzę… Nie uwierzę, ale
swoją drogą, to w pani interesie jest dbać o to, co się o pani mówi. I w takim
małym środowisku.
I tu akurat Sylwii S. nie udało się opanować płaczu. A
rozmówczyni, powiedziała kilka ciepłych słów, przytuliła ją po macierzyńsku, pogłaskała
po ramieniu, uspokoiła.
- Widzi pani, pani jest jeszcze bardzo młoda – szepnęła. –
Musi się pani jeszcze nauczyć, że o ludzkie uczucia trzeba dbać. Z nimi nigdy
żartów nie ma.
***
Spotkałem Sylwię S. dwa tygodnie temu, w zaduszki.
Wychodziliśmy właśnie z bramy Cmentarza Wolskiego. Ja już z pustymi rękami, ona
jeszcze z dużym bukietem owiniętym w szary papier. Pogadaliśmy,
opowiedzieliśmy, co u kogo.
- Piszesz? - zapytała. - A znasz trochę wydawnictwa? może
gdzieś mogłabym wydać takie szkice o języku, o kulturze, może własnym sumptem?
A Sylwia wyszła za mąż, ma sporą już córkę, ma żywy kontakt
ze swoimi językami: pracuje w firmie zajmującej się handlem międzynarodowym i
odpowiada za kontakty z tą częścią świata, w której się tych języków używa. Roześmiała
się, że bardzo przydały się jej i studia, i nasze doświadczenie handlowe.
Wymieniliśmy numery telefonów.
- Ty jeszcze wracasz? – skinąłem głową na bukiet, potem na
cmentarz.
- Nie, jadę jeszcze na Powązki. Nie wiedziałam, że profesor
M. umarł w tym roku. Dziś położę mu bukiet. Naprawdę, dużo mu zawdzięczam –
powiedziała, odsłaniając papier spod którego wyjrzały główki eustomy. A ja
pomyślałem sobie, ale zachowałem to dla siebie, że tym razem na szczęście
Sylwia nie dostanie rekomendacji.
:)
OdpowiedzUsuń