Łapa Pały
Jeszcze raz Radek Pałka zaistniał na naszych podwórkach wczesną wiosną roku 1988. Datę pamiętam dobrze, bo po jesiennej poważnej kontuzji nogi chodziłem od niedawna już bez gipsu, ale wciąż o kuli. Zbliżającej się wizyty w Wojskowej Komisji Uzupełnień nie bałem się, mój uraz był na tyle poważny, że, jak sądziłem, gwarantował mi co najmniej dwa-trzy lata odroczenia, a więc nawet gdybym za pierwszym razem nie dostał się na studia, nie musiałbym drżeć, gdyby do drzwi mojego mieszkania zapukał listonosz.
O wojsku i o obowiązkowej służbie
wojskowej rozmawiało się na naszych podwórkowych ławkach często. Chłopcy
znosili nie wiadomo skąd, zapewne wykoślawione już przez dziesiątki ust i uszu,
anegdoty o głupocie trepów, o beznadziejnej nudzie garnizonowych miesięcy, o
fali i starym wojsku znęcającym się nad młodymi żołnierzami, zwłaszcza nad
warszawiakami, zwłaszcza nad pogardzanymi przez prawdziwych mężczyzn
absolwentami ogólniaków, którzy zawalili egzaminy na studia. Opowieści o
kopaniu okopów łyżeczką do herbaty, czyszczeniu latryn szczoteczką do zębów,
uniżonym usługiwaniu starym żołnierzom podczas nocnych pijatyk, całej tej
konieczności milczącego znoszenia kolejnych wymyślnych upokorzeń działały na
naszą wyobraźnię, mieszały się z nienawiścią do wojska jako filaru gnijącego
komunistycznego państwa i w ogóle instytucji hierarchicznej, niszczącej
indywidualną wolność. Dla starszych kolegów, którzy dali się wziąć w kamasze,
mieliśmy wcale nie współczucie, a tylko pogardę nieuwzględniającą żadnych
subtelności.
– Mańczaka pamiętasz? Tego wiesz, co z
Ewką chodził. Sprzedał się, szmata, pod Piszem jest w jednostce – Buniek rzucił
filtr dopalonego papierosa, splunął na
niego i wtarł podeszwą czarnego lotniczego kamasza z odprutym opinaczem w żwir
wypełniający przestrzeń między ławkami amfiteatru w Parku Sowińskiego.
– Oj, się tam sprzedał – wzruszyła
ramionami Gośka, dziewczyna Bunia. – Wzięli i co miał zrobić? Jak ciebie wezmą…
– Nie wezmą!
– A jak wezmą, głupku? Co zrobisz?
– A słyszałeś – Paweł trącił Bunia –
że jak pójdziesz do seminarium, wiesz, na księdza, nawet na dwa lata, to potem
już cię nie wezmą, podejrzany dla nich jesteś.
– Gdzie, do seminarium, po zawodówce!
– roześmiała się Gośka, a Bunio znów splunął pod nogi.
– Można do zakonu iść – odpowiedział
Paweł. – Są takie zakony, co przyjmują bez matury. Dwa lata posiedzisz i masz
spokój.
– Dwa lata w zakonie – popukałem się w
głowę. – To już lepiej do woja na dwa lata.
– W zakonie przynajmniej cię kocić nie
będą.
– A kto ich tam wie, co tam wymyślą…
– E, niech tam wymyślają – Bunio wstał
z ławki i wyciągnął kolejnego papierosa. – Ale wojo, to dno, komuna, kurwa-fa!
Zakon, nie zakon, w Bieszczadach mieszka gościu, owce trzyma. Do niego jakby co
pojadę, on już dużo chłopaków przechował.
– Jak przechował? – spytała Gośka.
– Normalnie, w owczarni. Tam mu
pomagają przy owcach, on daje jeść, z milicją ma układ, że jak coś, to mu dają
znać…
– W owczarni… - Gośka pokiwała głową z
politowaniem. – I co ty byś mu pomógł, głupku, przy owcach?
– I ile byś tam posiedział w tych
Bieszczadach? – poparł ją Paweł. – Lepiej zacząć świrować jak najwcześniej.
Najpierw idziesz do okulisty…
– Gdzie, do okulisty, świrować?
– A jak! Okulista ci wpuszcza
atropinę. I tego samego dnia idziesz do psychiatry. Oczy masz takie, że od razu
widzi, że świr. Tylko musisz, wiesz, cały chodzić, najlepiej się przedtem
takiej czajury napić, wiesz, dwadzieścia torebek herbaty na szklankę wody,
gotujesz pół godziny. I chodzisz cały. Że niech ci szybko pomoże, najlepiej
niech da broń, bo cię śledzą, ścigają…
– Kto?
– No nie wiesz. Świrujesz. Ale z
atropiną w oczach. Człowieku! Nawet psychiatra się nie kapnie, że świrujesz.
Takie mniej więcej rozmowy
prowadziliśmy niemal zawsze, kiedy w tym składzie siedliśmy na ławeczkach
amfiteatru albo na ławce pod krzywą wierzbą, albo na nagrobkach wolskiego
cmentarza prawosławnego. Pojawiały się kolejne zasłyszane pomysły. A to przed
prześwietleniem klatki piersiowej nałożyć na skórę grubą warstwę wapna, a tę
zamaskować kobiecym pudrem do twarzy. A to zgłosić się do straży pożarnej na
ochotnika. A to zrobić tatuaż na twarzy.
W niektóre z tych sposobów nie chciało
mi się wierzyć, ale kiedy wyrażałem wątpliwości, Bunio zaraz wskazywał gestem
głowy na moją kulę:
– Co ty tam wiesz, farciarzu, łatwo ci
gadać, bo z tą girą cię nie wezmą.
A czasem:
– Co, maturkę se zdasz w tym
ogólniaku, na studia se zdasz i spokój. Co ty nam będziesz gadał!
A Paweł dorzucał jeszcze do tego:
– Właśnie po ogólniakach powinni brać
takich mądrali. Po technikum czy zawodówce człowiek pójdzie do roboty, robi coś
konkretnego, w fabryce czy warsztacie. Gospodarkę robi państwu. A po ogólniaku
pięć lat jeszcze się buja na studiach, a potem za biurko i taki z niego
pożytek.
– A za biurkiem co, robota
niepotrzebna! – w Gośce, która też chodziła do ogólniaka, odzywała się klasowa
solidarność.
– No dobra – zaperzał się wtedy Bunio.
– Niech baby za biurkiem siedzą, biurwy. Ale facet?
– Bo facet musi być głupkiem po
zawodówce bez ambicji, co nie? – odpowiadała ukochanemu Gośka, po czym na
kwadrans lub dwa obrażali się na siebie, a potem bez słowa wstępu godzili,
całując się namiętnie i nic sobie nie robiąc z naszej z Pawłem obecności.
A raz siedzieliśmy na ławce pod krzywą
wierzbą tylko we trójkę: Bunio, Gośka i ja. Czekaliśmy na Pawła, a Bunio
opowiadał z pogardą o bracie któregoś z chłopaków z osiedla, który nie tylko
dał się wziąć w kamasze, ale jeszcze po odsłużeniu został zawodowym
podoficerem.
– Komuch, kurwa-fa, szmata!
I wtedy zobaczyliśmy Radka Pałkę.
Szedł parkową alejką, udawał, że nas nie widzi.
– Ej, Pała, Pała, chodź no! – krzyknął
Bunio.
Radek drgnął, nie spojrzał jednak w
naszym kierunku, odwrócił głowę, jakby nagle zobaczył coś bardzo ciekawego
daleko od naszej ławki. Przyspieszył kroku. Już go Baran i jego kumple
wytresowali swoimi szyderstwami. Wołają, udawaj, że nie słyszysz. Kiedy Radek
widział znajomych chłopaków, przyspieszał, szedł jak pociąg po swoim torze. Od
nas nic mu nie groziło. Może prawie nic, w końcu wszyscy nawzajem szczodrze
obdarzaliśmy się tym i tamtym. Więc może prawie nic mu od nas nie groziło, ale
wolał nas także nie widzieć i nie słyszeć.
– Ej, no Pała! – Bunio poderwał się i
zabiegł mu drogę. Zamachnął się, Radek odruchowo zasłonił twarz obiema rękami,
a Bunio roześmiał się i wystawił rozczapierzoną dłoń.
– Grabula! Co, Pała, kolegów nie
poznajesz?
Objął Radka ramieniem i doprowadził do
nas, poklepując po plecach. Teraz i ja podałem Radkowi rękę.
– Pała, słyszałeś, że ten, kurwa,
szmata, komuch, ten brat tego… Słyszałeś, że poszedł na trepa?
– N-no – zająknął się Radek.
– Szmata, co nie? Nie wejdzie już
między ludzi.
– N-no…
Bunio wyciągnął wymiętą paczkę
wiarusów z kieszeni dżinsowej kurtki. Poczęstował Radka, przypalił zapałką. Ja
sięgnąłem po swoje stołeczne, zdążyłem się jeszcze schylić do płomyka. Usiedliśmy.
– A ty, Pała, szkołę też w tym roku
kończysz, jak Bunio? – zapytałem.
– N-no…
– I co potem?
– Ja wiem?
– Do technikum zdajesz? – zapytał
Bunio.
– E tam!
– I co, pójdziesz w kamasze? Na
komisji już byłeś?
– Idę w maju.
– Masz jakąś chorobę? Może za jąkanie
kategorię ci obniżą?
– Za jąkanie nie obniżają – wtrąciłem,
bo znałem akurat jednego chłopaka jąkającego się o wiele bardziej niż Radek
Pałka, który dostał kategorię A.
Radek wzruszył chudymi ramionami.
– I co zrobisz? – Bunio podniósł głos.
– Ja w kamasze nie pójdę za Chiny Ludowe!
– Nie pójdziesz! Myślisz, że cię
przyjmą do technikum, takiego głąba? – prychnęła Gośka.
– Pojadę w Bieszczady. Jedziesz ze
mną, Pała?
Gośka roześmiała się, odsunęła dłonią
ondulowaną grzywkę i popukała się w czoło.
– W Bieszczady, z Pałą, a co wy tam
będziecie robić?
– Owce pasać, co nie, Pała? Kurwa-fa!
– Bunio zerwał się na równe nogi i otwartą dłonią uderzył w piersi aż
zadudniło. – Jak nie, to se łapsko
prędzej upierdolę, a w kamasze nie pójdę! Kurwa-fa! Pała! – potrząsnął Radkiem.
– Powiedz, masz jakiś plan?
– Ja-jaki plan?
– Normalnie, plan, żeby nie iść. A co,
pójdziesz do woja? – Bunio zmienił tonację głosu na pobłażliwą. – Kurwa-fa,
Pała, do woja pójdziesz?
- N-nie. Ja nie pójdę – Radek
zmarszczył wysokie czoło. Już wtedy mocno łysiał nad czołem i z tyłu głowy.
– Nie pójdziesz? A jak?
– N-normalnie, ta-tak jak mówiłeś.
Rękę sobie upierdolę.
Tu wybuchliśmy śmiechem wszyscy troje:
Bunio, Gośka i ja. Radek wzruszył ramionami, wbił wzrok w ziemię, dopalił
papierosa. Bunio coś tam jeszcze powiedział, za co Gośka zwymyślała go od
idiotów, po czym warczeli na siebie jeszcze przez parę chwil, zanim zaczęli się
całować. Głupio mi było tak przy nich siedzieć na ławce pod krzywą wierzbą.
– Idę do domu – rzuciłem. – Idziesz,
Pała?
Wsparłem się na swojej kuli,
pokuśtykałem, Radek poszedł ze mną, ale szybko mnie odsadził na
tych swoich zdrowych pajęczych nogach.
Zawołałem kilka razy, on nawet się nie odwrócił. W końcu wzruszyłem ramionami i
poszedłem do domu.
Kilka dni później spotkałem na
przystanku przy Górczewskiej Emila Kopkę. Czekaliśmy obaj na autobus B zwany
betką, który mnie dowoził na róg Świerczewskiego i Żelaznej, a Emila tylko do
Pedetu. Przywitaliśmy się, pogadaliśmy chwilę, wsiedliśmy do autobusu. Mnie,
kalece o kuli, nawet jakaś pani w niebieskim berecie ustąpiła miejsca, ale
razem z Kopką stanęliśmy przy tylnym oknie, złapaliśmy się stalowych uchwytów.
– Ty tego Pałę znasz? – zapytał Emil.
– Pałę? Chodziłem z nim do
podstawówki.
– Ale model!
– Model. Mało to modeli?
– Słyszałeś, co wymyślił?
– Co?
– Człowieku! Bilet dostał na komisję.
Ale se łapsko ciachnie.
– Daj spokój – roześmiałem się.
– Myślisz, że stchórzy?
– Człowieku, co ma stchórzyć? Tak se
powiedział. Pała jest model. Różne rzeczy mówi.
Emil wzruszył ramionami.
– E, mówią, że se ciachnie…
– Kto mówi?
– Wszyscy… Buniek, Adolf, Baran…
– Baran ci mówił?
– Mi nie. Darasowi mówił, zdaje się…
A kiedy tego samego dnia, kiedy
wszedłem do toalety na papierosa, trącił mnie Tomek Witecki.
– Ej, ty Pałę znasz, co nie? –
powiedział, zaciągając się solidnie.
– Pałę? Znam. Daj pojarać –
odpowiedziałem. Tomek, z którym łączyło mnie nikotynowe braterstwo, podał mi
wiarusa. Zaciągnąłem się raz, potem drugi i oddałem.
– Tego, co ma sobie rękę obciąć?
Tu mnie zatkało, bo Tomek mieszkał
gdzieś na Gibalaku, to już był zupełnie inny świat. Tak szybko to do niego
dotarło?
– No znam. A ty co, też go znasz?
– No nie, tylko słyszałem. Wiesz co,
wpadnę do ciebie kiedyś, to mi go pokażesz…
– Co tu jest do pokazywania?
– No nic, pokażesz, poznamy się,
siądziemy, zajaramy, pogadamy…
– Radek nie jara – wzruszyłem
ramionami.
– Jaki Radek? – Tomek zmarszczył czoło
i unosząc wysoko podbródek wydmuchał dym w sufit i wyciągnął papierosa w moją
stronę. Pociągnąłem, zgodnie z zasadami ubikacyjnej etykiety, dwa razy.
– Pałka, Radek Pałka, Pała.
– Może i Radek – Tomek dopalił do
końca i wrzucił niedopałek do sedesu. – Ale niezły jest zawodnik.
– Jaki zawodnik? Pała to Pała.
– Aj tam, pierdolisz. Ty byś se łapę
obciął?
– Co wy z tą łapą? Pała różne rzeczy
mówi. Ja Pałę znam. Tak se powiedział.
– Aj tam, znasz! Wszyscy mówią, że
serio mówił.
– Kto mówi?
– Wszyscy.
Wzruszyłem ramionami. Ale tego dnia o
Pale i jego łapie usłyszałem jeszcze od Marcina Kuchalskiego z czwartej klasy.
I kiedy na ostatniej przerwie podszedł do mnie Darek Klicki, który mieszkał na
tym samym podwórku co Radek Pałka, byłem pewien, że też zapyta, czy słyszałem o
tej łapie. Ale Darek zapytał:
– Będziesz u Barana?
– U Barana? Po co?
– W sobotę. Nie zaprosił cię Baran?
– Gdzie?
– No nic – Darek machnął ręką. – Masz
jakąś kosę z Baranem?
– Nic nie mam, ani kosy, ani sztamy.
Chyba z rok z Baranem nie gadałem. Albo ze dwa lata.
– No to chodź, Barana starzy
wyjeżdżają, Baran robi imprezę. Weź jakieś coś i wpadaj!
– Nie mogę, jadę na święta do Siedlec.
– Na święta – Darek spojrzał
pogardliwie. – Wpadaj, wszyscy będą. Tomek, Górecki, Aśka, Sykulska, Buniek z
Gośką…
– Sykulska?
– Wpadaj! – roześmiał się głośno,
klepnął mnie w ramię i poszedł między swoich.
W domu nawet wspomniałem o tym, że
może bym w tym roku nie jechał na święta do dziadka do Siedlec, ale rodzice nie
chcieli o tym słyszeć, a ja też specjalnie nie miałem ciśnienia na tę akurat
imprezę, po której nie miałem powodu spodziewać się czegokolwiek innego, niż że
będzie jednoosobowym występem Barana przed licznie zgromadzoną publicznością.
Baran mówi: „pijemy”, to pijemy, mówi: „tańczymy”, to tańczymy, mówi jakiś
głupawy kawał, śmiejemy się wszyscy, a kto się nie śmieje, to wszyscy na
komendę Barana śmieją się z niego. Byłem już przecież na imprezach u Barana,
inaczej to nigdy nie wyglądało.
A po świętach o imprezie u Barana w
naszej szkole aż huczało. Baran, z tego co dziś pamiętam, nie chodził wtedy do
szkoły, wyleciał z którejś tam kolejnej, jego matka, jak zwykle w takich
przypadkach, szukała intensywnie miejsca, gdzie go przyjmą, w końcu docenią i
stworzą warunki do rozwoju stosowne dla tak zdolnego, choć trudnego chłopca.
Baran, kiedy wyrzucili go z Kopernika, wolskiego liceum dla dzieci takich
państwa jak mama i tata Barana, przewalił się przez jakieś szkoły katolickie,
zakonne, przez tak zwany SOS mający być ostatnią szansą dla niesfornych
dzieciaków, a skończył już po przełomie ustrojowym, mając ze dwadzieścia dwa
czy dwadzieścia trzy lata, jakieś prywatne czy społeczne liceum. No ale Baran,
między innymi ze względu na te imprezy, które urządzał parę razy w roku, był
postacią, którą wszyscy znali, czy raczej o której wszyscy słyszeli. I teraz,
podobnie jak po innych imprezach u Barana, krótkotrwałymi bohaterami stawali
się ci, co się tam spili do nieprzytomności czy porzygali.
A porzygał się na imprezie u Barana
Radek Pałka. Dowiedziałem się o tym najpierw od Magdy Sykulskiej, którą
spotkałem po drodze do szkoły, i która, ponieważ było wiosennie i ślicznie,
zgodziła się przed lekcjami przysiąść jeszcze ze mną na ławeczce muranowskiego
podwórka, na które w cieplejsze dni chodziliśmy palić papierosy. Przed świętami
umówiliśmy się, że po świętach umówimy się na jakieś wyjście i miałem nadzieję,
że teraz dogadamy szczegóły. Ale ona zaczęła od Pały.
– Matko, Magda, co wy wszyscy Pała i
Pała. Opowiadali ci coś o Pale? Nie słuchaj…
– No, opowiadali, daj spokój! Dziwnie
wygląda, taki przygarbiony, te takie ręce... Powinien się nazywać Pająk, a nie
Pała.
– Widziałaś Pałę? – zdziwiłem się. –
Gdzie?
– No na tej całej imprezie, daj
spokój, u tego Barana. Poszłam z Tomkiem – kretyn!
Zaciągnąłem się kilka razy, aż żar
oparzył moje palce. Nie wiem, co mnie bardziej zatkało. To, że Magda poszła na
imprezę z Tomkiem Witeckim, czy to, że był tam także Radek Pałka.
– Kretyn kto? – jęknąłem po chwili. –
Pała czy Tomek?
– Jeden i drugi. A ten Baran, ich
kumpel, trzeci – wzdrygnęła się, a buzia jej zastygła w grymasie pogardy.
– To nie kumple. Chodziłem do szkoły
z Pałką i z Baranem. Jezu, jak ten Baran po Pałce jeździł… Radek się chowa na
samo wspomnienie o Baranie. Gnoił go jak... jak…
– Gnoił? Baran? – Sykulska pokręciła
rudą głową z niedowierzaniem.
– O masz!
– Myślałam, że to najlepsi kumple.
– Baran i Pała! – roześmiałem się,
choć wcale nie było mi do śmiechu. – A co tam nawywijali? I Tomek?
– No tak. Ten Baran tam na nikogo
prawie nie zwracał uwagi, tylko Pała i Pała. W ogóle wszyscy tylko Pała i Pała.
Tomek, kretyn, ledwo weszliśmy, to zaraz do nich i też: Pała i Pała. A ten Pała
to jakiś kaskader, słyszałeś, że ma sobie rękę obciąć? No, serio! A wiesz, jak
on łoi? Nie wino. Wódę! Jednego – buch, drugiego – buch, a tam Baran, inni,
polewają: „Masz, Pała!”, „Pij, Pała!”. On – buch. Desperat normalnie, taki naprawdę
może sobie uciąć łapę. W, nie wiem, pół godziny tak się spił, że nie mógł ustać
na nogach. Ale zamiast gdzieś tam przysiąść, czy się położyć, łaził, zaczepiał
ludzi, coś gadał, bełkotał. Wiesz, jak się zachowują tacy, co to co to nie ja,
jak się spiją. Ludzi potrącał, szklanki wywalał, a Baran za nim, po ramieniu
klepie i tylko „oj, Pała!”, „ej, Pała!”. A dziewczyny też tylko Pała i Pała, że
ma sobie łapę uciąć, pankowiec. I w końcu Pała stanął nad stołem, wiesz, tam
stał stół przy ścianie, na stole paluszki, ciastka, „Ptyś”, „Mazowszanka”,
jakieś kanapki ktoś przyniósł. I Pała zachwiał się nad tym stołem, i centralnie
na ten stół puścił pawia. No mówię ci: centralnie. A potem wziął taką obrzyganą
„Mazowszankę”, wypił z pół z gwinta i znowu puścił pawia.
– A co Baran?
– A Baran zaczął klaskać, tak
rytmicznie, i krzyczeć: „Pała! Pała!” – opowiadała coraz szybciej, coraz
bardziej podniesionym głosem. – I zaraz inni do niego dołączyli. Wrzeszczą:
„Pała! Pała!”. A Pała, wiesz, jakby na chwilę otrzeźwiał, popatrzył na to
towarzystwo taki zadowolony, teraz „Ptysia” złapał, wypił z gwinta i znów rzyga
na ten stół, na te ciastka. A ci jeszcze bardziej się cieszą. I wrzeszczą:
„Pała!” „Pała!”. Tam ten stół zarzygany, łapię Tomka i mówię mu: „co, tak
będziemy się bawić? Zobacz, wszędzie rzygi, bue!” Zaraz sama się porzygam,
chociaż nic, dosłownie nic nie piłam, może ze dwie lampki wina. Tomek, kretyn,
podszedł do Barana, kretyna, i coś tam mu powiedział. I wiesz, co zrobił Baran,
kretyn? Otworzył drzwi na balkon i wywalił tam cały ten stół razem z
paluszkami, „Ptysiem”, „Mazowszanką” i rzygami Pały. Szkło się tłucze, talerze,
szklanki! Nie ze wszystkimi rzygami, nie, sporo całkiem spadło na podłogę. A ci
dalej, tańczą, wrzeszczą „Pała!, Pała!”, rozdeptują, roznoszą te rzygi. Mówię
do Tomka: „Tomek, wychodzimy!”. A ten kretyn: „Chcesz, to wychodź, ja się
dobrze bawię.”. Mówię mu jeszcze: „Zobacz, wszędzie rzygi, dobrze się bawisz na
tych rzygach?”. A ten do mnie: „Nie podoba ci się, to posprzątaj!”. Rozumiesz?
„To posprzątaj!”. Do mnie! Kretyn! Cham! I poszłam.
Zadrżał jej podbródek, oczy
zwilgotniały. Rzuciła niedopałek, przydeptała ze złością. I nagle uśmiechnęła
się ślicznie.
– Wiesz co? Chodź się dziś zerwiemy.
Pójdziemy do parku, potem, jak otworzą, do „Taniochy” na kawę.
– Nie, nie zrywam się – odpowiedziałem
z obojętnością, znakomicie odegraną z powodów, o których pewnie kiedyś napiszę
w innym miejscu, bo opowiadanie o nich teraz odwróciłoby uwagę ewentualnego
czytelnika (lub czytelniczki) od zasadniczej w tym miejscu sprawy Radka Pałki i
jego łapy.
– No chodź! – złapała mnie za rękaw
kurtki i pociągnęła mocno.
– Zostaw – wyrwałem się. – Idę do
szkoły – wstałem i pokuśtykałem, postukując kulą. – Tomek z tobą pójdzie –
odwróciłem się jeszcze. – Może się zgodzi, jak go przeprosisz.
Wkrótce wśród kolegów i koleżanek
sensacje o imprezie u Barana przygasły, ale wciąż żywa była kwestia łapy Pały.
Ukształtowały się dwa stronnictwa. Pierwsze, do którego i ja siłą rzeczy się
zaliczałem, twierdziło, że Pała fantazjuje, zmyśla, opowiada, że w ogóle jest
model i aparat, a jak przyjdzie co do czego, da sobie spokój. Drugie, jak się
okazało, liczniejsze, było przekonane, że nienawiść Radka Pałki do komuny jest
tak wielka, a jego charakter tak godny podziwu, że z pewnością zrobi to, co
zapowiedział.
– Wiesz co? Chrzanisz! – Tomek Witecki
oburzył się, kiedy powiedziałem mu znowu, jak to widzę. – Gadałem z nim,
specjalnie pojechałem. Po pijaku się różne rzeczy mówi, wiadomo. Ale on na
trzeźwo nie wygląda na człowieka, który się przechwala. Zobaczysz, łyso ci
będzie, będziesz przepraszał Pałę i mnie też.
A Adolf spotkany w parku w
towarzystwie Pawła, po wymienionych trzech zdaniach, tylko spojrzał na mnie z
niesmakiem i wycedził:
– A ty co, za trepiarnią jesteś?
Popatrz, mamy tutaj miłośnika ludowego Wojska Polskiego!
Dopiero teraz wpadło mi do głowy, żeby
pogadać z samym Radkiem Pałką. Po szkole zapukałem do drzwi jego mieszkania,
ale Dorota, siostra Radka, powiedziała, że jeszcze nie wrócił. Usiadłem więc na
ławce naprzeciw drzwi jego klatki schodowej, wyciągnąłem książkę i czekałem.
Długo czekałem. Słoneczko świeci, myślałem, ptaszki śpiewają, myślałem, a ja,
myślałem, zamiast siedzieć jak ten głupi pod blokiem Magdy Sykulskiej, siedzę
jak ten głupi pod blokiem Radka Pałki.
Miałem już iść, kiedy usłyszałem
zbliżające się głosy rozmowy. Zobaczyłem Radka w otoczeniu trzech nieznanych mi
chłopaków. Radek, z uniesionym podbródkiem, szedł pewnym, równym krokiem, jeden
z nich, najwyższy, wyprostowany, poklepywał go po plecach, dwaj pozostali
trochę z tyłu, przygarbieni zupełnie w taki sam sposób, w jaki zazwyczaj, ale
nie tym razem, bywał przygarbiony Radek Pałka.
– Ej, Pała – poderwałem się i
pokuśtykałem z grabulą. – Musimy pogadać.
Wyciągniętą dłoń uścisnął po kolei
każdy z nieznanych mi tamtych, ale Radek Pałka tylko spojrzał na mnie, ale nie
w oczy, tylko gdzieś w okolicę nosa.
– Ń-nie mam czasu teraz – zająknął
się. – Pyp-później.
I nie wyjaśniając, jakie dokładnie
później ma na myśli, odwrócił się, stanął jeszcze na moment pod klatką, dał się
wyklepać temu wysokiemu, tym mniejszym podał rękę, zostawił ich na zewnątrz, i
zniknął za drzwiami. Tamci odeszli, a z ich oddalającej się rozmowy potrafiłem
wyłowić tylko słowo „Pała”.
Okazało się, że na „później” musiałem
czekać tylko do następnego popołudnia. Radek zapukał do mnie, ale nie chciał
wejść do środka, powiedział bratu, który otworzył mu drzwi, że będzie czekał na
mnie pod blokiem. Zawahałem się poważnie, bo jak to, wczoraj nawet, Pała, nie
podał mi ręki, a teraz mam do niego wyjść. Ale wyszedłem.
I zastałem tego Pałę, którego znałem:
przygarbionego, wystraszonego, przerażonego. Chciałem pójść z nim do parku
Sowińskiego, ale Radek mruknął przestraszony:
– N-nie, oni t-tam będą.
I zaprowadził mnie na podwórko za
Redutową, tam nie mieliśmy żadnych znajomych. Po drodze kupiłem w kiosku
„Stołeczne”, usiedliśmy na ławce, otworzyłem paczkę, on wyciągnął rękę.
– Palisz? – zdziwiłem się.
– Aj, ń-nieważne.
Zapaliliśmy, posiedzieliśmy chwilę w
milczeniu.
– Radek… – zebrałem się do przemowy.
– Ń-nie, po-poczekaj! – przerwał mi. –
Mu-musisz mi pomóc!
– W czym?
– Sa-sam nie dam rady – zaciągnął się,
rozkasłał, znów zaciągnął papierosem, którym ledwo podsunął do ust trzęsącą się
ręką. – Wi-widzisz, jak mi łapsko lata? A t-to prawa, lewa jeszcze bardziej.
Sam nie dam rady. Próbowałem.
– Co próbowałeś?
– Na działce. Wziąłem pieniek,
na-namalowałem kreskę. B-bo to trzeba r-równo walnąć, jak w kreskę. O t-tu –
złapał palcami przegub prawej dłoni.
– Kurwa, Pała! – zrozumiałem w końcu.
– Pojebało cię zupełnie?!
– N-nie, tylko l-lewą w prawą nie dam
rady, t-tak mi ręka lata. Walę z całej siły, łup! Ale zamiast tu – wskazał
przegub – to walę tu i tu, i tu – wskazywał na różne punkty na dłoni,
przedramieniu, gdzieś w przestrzeni.
– Pała, kurwa, co ty pierdolisz! –
złapałem go za ramiona i potrząsnąłem. – Wybij to sobie ze łba, idioto!
– N-nie, do woja nie pójdę!
– No to nie idź, ale kurwa! O czym ty
w ogóle myślisz?
– N-nie pójdę!
– To nie idź, świruj, Radek, słyszysz?
– znów nim potrząsnąłem, bezwładnym jak worek ziemniaków. – Potem do
psychiatry, słyszysz? Kurwa! Świruj, patrz mu w oczy! Kurwa!
– Ej, co to za wrzaski, bluzgi jakieś!
– obejrzałem się. W otwartym oknie na parterze stała kobieta w szlafroku i
czepku na głowie. – Wynocha stąd, narkomani, bo zaraz zadzwonię na milicję!
Miejsce se znaleźli na narkomańskie wrzaski!
Trąciłem Radka, pokuśtykałem, on za
mną jak piesek na smyczy. Usiedliśmy dwa podwórka dalej.
– Poczekaj, Radek – powiedziałem już
cicho, spokojnie. – Coś wymyślimy.
– C-co wymyślimy? Dostanę kategorię A.
We-w woju będą mnie kocić, a na osiedlu potem nie będę miał życia. Będą mnie
kocić jak we woju.
– Nie będą, poczekaj…
– Be-będą. Mnie będą! Pomożesz mi? –
chwycił mnie obiema dłońmi za ramię.
– Jasne. Tylko czekaj… Od komisji do biletu
jeszcze dużo czasu... Coś wymyślimy.
– P-pomożesz? Bo ja lewą nie trafię w
prawą. Ż-żeby jeszcze prawą w lewą…
– Co ty z tą prawą? Myślisz, że bez
lewej cię wezmą do woja?
Radek spojrzał na mnie z nadzieją i
potrząsnął głową.
– T-to mówisz, że l-lepiej lewą? N-no
tak, m-może lewą… A-ale na t-t-t-twoją odpowiedzialność!
Wziąłem głęboki oddech.
– Radek, ty jesteś elektronik. Jak
będziesz lutował, skręcał, wsadzał te kondensatory, rezystory bez łapy? Idź do
technikum.
– M-mnie nie przyjmą. A l-lutować
można jedną ręką. S-ssą spółdzielnie inwalidów…
– Pojebało cię!
– Pomożesz?
I tak rozmawialiśmy sobie jeszcze z
pół godziny, aż Radek, całkowicie wyczerpany, dał się namówić na powrót do
domu. Odprowadziłem go do samej klatki.
– S-słuchaj – szepnął jeszcze. –
A-ale nie mów im, że mi po-pomogłeś. P-powiedz, ż-że j-j-ja sam!
Ale ja do domu nie poszedłem,
obszedłem, stukając kulą, najpierw park Szymańskiego, potem park Sowińskiego,
wszystkie miejsca, gdzie mógł przesiadywać Buniek z Gośką, Paweł, Adolf… Tym
razem żadnego nie było, ale kiedy już zrezygnowany miałem wracać, spotkałem
Gośkę. Szła z siatą kipiącą zielskiem pora i nacią marchwi.
– Zawsze mnie wysyłają – powiedziała
trochę tonem krzywdy, trochę usprawiedliwienia, kiedy dostrzegła, że zauważyłem
tę siatę.
– Gośka, gdzie Buniek? musimy pogadać
– powiedziałem poważnie.
– Buniek? Na praktykach. O
dziewiętnastej kończy. A co?
– Słuchaj – głos mi się załamał. –
Pała chce sobie obciąć łapę.
– No! Ale kozak, pankowiec, nie? –
ucieszyła się.
– Ale on naprawdę chce sobie obciąć
łapę!
– No, naprawdę – potrząsnęła grzywką.
– A Adolf mówił, że nie wierzysz.
– Jezu, Adolf!
– Wiesz co – zrobiła minę bardzo
rozsądną. – Ja wiem, że w podstawówce Pała był dziwny, że go tam gnębiliście…
– Co?
– No tak, wiem, Adolf mówił. Ty
myślisz, że to ten sam Pała z podstawówki. Myślisz, że on bałachuje. Ale nie
znasz go teraz, on teraz jest naprawdę kozak. Mógłbyś go docenić.
– Gośka… – ręce mi opadły. Zamilkłem,
odetchnąłem, a po dłuższej chwili zacząłem powoli i wyraźnie: – Gośka… Ja
wiem, Pała jest kozak. Naprawdę, nie znam drugiego takiego. Jest kozak, każdemu
to powiem… Ale Gośka… Po co ten kozak ma łazić bez łapy? Inwalida. Do roboty do
spółdzielni inwalidów. Niech łazi, kozak, z łapą. Wiesz, jakie on robi
urządzenia? Tu przylutuje, tam przykręci – radio zrobi, albo wzmacniacz. A jak
się zrobi zakażenie w tej łapie? Co, będziesz nad nim stać z gencjaną?
Posmarujesz mu, jak se ciachnie? Krew mu zatamujesz?
– No nie – zamyśliła się.
– Wiesz, że z upływu krwi można
umrzeć?
– Raju, zaraz umrzeć. Czego ty ode
mnie chcesz? Zaraz z tym do mnie…
– Nie od ciebie. Musimy pogadać,
wszyscy. Paweł, Adolf, Buniek… Musimy mu wybić ze łba…
– Jasne, pogadacie se, chłopaki, a ja
wam może kawkę zrobię…
– Nie, no Gośka, i ty przecież, no przecież
mówię ci…
– Ale co mi mówisz? Jak coś, to do
mnie! Czemu do Buńka nie pójdziesz, albo do Adolfa?
W końcu udało mi się ją przekonać,
żeby powiedziała Buńkowi, i żebyśmy się wszyscy spotkali na ławce pod krzywą
wierzbą. Jutro wieczorem, jak Buniek wróci z praktyk. Powiedziała, żebym nie
szedł już do Adolfa i Pawła, że z nimi Buniek załatwi.
I stawiłem się następnego dnia
punktualnie, Buniek i Gośka siedzieli już na ławce. Pomyślałem, że na tamtych
jeszcze zaczekamy, ale Buniek od razu podjął temat i rozmowa nie trwała zbyt
długo:
– Człowieku! – zaczął. – Co ty,
kurwa-fa, masz do tego Pały?
– Co mam do Pały? Nic nie mam! – zaraz
mnie krew zalała.
– To co się do niego przypierdalasz,
zazdrościsz mu?
– Jezu, Buniek, ten debil chce se łapę
obciąć! Musimy…
– Nie większy debil niż ty!
– Kurwa, to sam se obetnij, też nie
chcesz iść do woja!
– Ja nie jestem taki kozak jak Pała –
zmarszczył czoło.
– Pała nie jest kozak tylko debil!
Kutasa by se obciął, żebyście go mieli za kozaka! A ty drugi debil!
Buniek poderwał się na równe nogi.
– Skicioruj! – podniósł zaciśnięte
pięści.
Zaparłem się o pień krzywej wierzby i
uniosłem kulę.
– Pierdol się!
Buniek popatrzył na mnie, na kulę,
pomilczał kilka sekund, pokiwał głową z pogardą, chrząknął i odpluł w bok.
– Nie chcesz, żeby sobie ciachnął?
– Pewnie! Ty chcesz?
– Bo co, myślisz, że jesteś od niego
lepszy, komuchu?
– Co?
– Że jesteś lepszy od niego, ode mnie,
od nas wszystkich!
– Jezu, Buniek, co ty gadasz! –
zapiszczałem. – Słyszysz Gośka? Słyszysz? Weź ty mu coś powiedz!
– Co Gośka? Co Gośka? – zaperzyła się.
– Znajdź sobie jakąś swoją własną dupę, będziesz do niej wołał: „Gośka”!
Idziemy, Buniek!
Następnego dnia był, jeśli dobrze
pamiętam, piątek. Do szkoły nie poszedłem, bo miałem wizytę u ortopedy, który
kazał mi już odstawić kulę. Łydka, po kilku miesiącach w gipsie, później przez
kilka miesięcy odciążana kulą, schudła, zmizerniała, lekarz pokazał mi kilka
sposobów na jej rozćwiczenie i dał skierowanie na rehabilitację.
– Biegać – powiedział – jeszcze nie biegaj,
kości nie pękną, ale noga słaba, możesz się wywalić. Zwolnienie z wuefu ci dam
do końca roku.
– A na komisję wojskową jakieś
zaświadczenie? – zapytałem.
– W tym roku jakbyś miał iść do wojska
– odpowiedział, wypisując kolejne papierki – to ci jeszcze odroczą. Ale ćwicz
nogę, chodź na rehabilitację, w przyszłym już możesz iść, wszystko się zrosło
jak ta lala.
Wracałem do domu przybity, pogrążony w
czarnych myślach, a w sobotę i w niedzielę rodzice niemal siłą zmuszali mnie do
wstania z łóżka, sprzątnięcia pościeli, ubrania się. Nie wyszedłem z domu aż do
niedzieli wieczorem, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi, a mój brat, który otworzył,
powiedział, że na dworze czeka na mnie kolega. Wyszedłem, rozejrzałem się.
– Jezu, Pała – jęknąłem i cofnąłem
się.
– Cze-czekaj – chwycił mnie za rękaw. Poszedłem
za nim posłuszny jak baranek. Przysiedliśmy na brzegu piaskownicy. – W-wiem, że
mną gardzisz – wzruszył ramionami.
– Co? – klepnąłem go w ramię, a potem
siebie w czoło. – A, Buniek ci nagadał.
– B-buniek, Buniek… Jajaja sam wiem.
A-ale ci po-powiem, że nawet B-ba-ba-baran t-też do liceum chodzi…
– Chodził.
– No, czy tam chodził…
– Jezu, Radek, nikt tobą nie gardzi!
– Po-po-pomożesz? W przyszłym tygodniu
mam ko-omisję…
– Niech ci Buniek pomoże!
– B-buniek nie może. – zgarbił się
jeszcze bardziej. – O-on się boi widoku krwi. M-mdleje. Nawet Go-go-gośka
mówiła.
– To do Adolfa idź!
– A-adolf, m-mówił, nie ma
ko-kordynacji…
– To do Barana idź!
– D-do B-barana nie – spuścił wzrok. -
Do Ba-barana nie pójdę!
– Aj, daj mi spokój! – krzyknąłem,
znów złapał mnie za rękaw, ale wyrwałem mu się i pokuśtykałem do domu.
W poniedziałek w szkole chciałem
pogadać o tym wszystkim z Tomkiem, z Darkiem, z chłopakami, ale wszyscy jakoś
spieszyli się strasznie do swoich spraw. Wszedłem do ubikacji na drugim piętrze
na papierosa, stało tam kilku chłopaków, ale akurat kończyli palić i wyszli,
zanim wyciągnąłem paczkę. Po chwili wszedł Tomek Witecki. Zobaczył mnie, zrobił
krok wstecz.
– Tomek – zawołałem.
Wrócił. Podszedł, wyciągnąłem do niego
rękę z palącym się papierosem. Pokręcił głową.
– Wiesz co? – powiedział poważnie. –
Z Pałą tak nie można.
– Jak?
– Tak jak ty…
– A co ja z Pałą – zakrztusiłem się
dymem, zakaszlałem. – Co ty, w ogóle znasz Pałę?
– Tak trochę – odpowiedział. – Ale
Baran go zna. I Baran mówi, że z takimi jak Pała tak nie można. Że prześladować
Pałę to łatwizna. Jego trzeba wspierać, zachęcać…
– Tomek, kurwa, zachęcać do czego?
Żeby se ujebał łapsko?
– Nie sprowadzaj wszystkiego do tego.
Żeby Pała wyszedł na ludzi. Baran mówił, że strasznie męczyliście w szkole
Pałę.
– Baran go męczył! Człowieku…
– Nieważne. Ale teraz trzeba być za
Pałą! – zakończył z patosem.
– Tomek…
– Nie mogę teraz – otworzył drzwi. –
Magda na mnie czeka.
Do domu wróciłem pod wieczór, po przeszlajaniu
kilku bardzo długich godzin po Starym Mieście. Mama od progu poinformowała
mnie, że już dwa razy pukał po mnie Radek Pałka, a potem wróciła do rozmowy z
ojcem:
– Przecież do jutra nie znajdę
zastępstwa – powiedziała i irytacją.
– Ja mam w tym tygodniu dwa koncerty –
odpowiedział ojciec.
– Ale co ty masz przy nich do roboty?
– Muszę być.
– A Elżbieta?
– Ej – machnął ręką. – Daj spokój.
Wymienili jeszcze kilka zdań, z
których zorientowałem się, że dziadek w Siedlcach leży przykuty do łóżka po operacji
żylaków. Absolutnie nie powinien przez najbliższe dni wstawać, może do toalety,
ale i z tym ostrożnie, ktoś powinien go konwojować. Był z nim Mietek, brat
ojca, ale trafiła mu się jakaś bardzo ważna sprawa, co do której szczegółów nie
jestem dziś pewien, czy w ogóle się nie dowiedziałem, czy zapomniałem. I nie
musiałem się zastanawiać:
– Ja pojadę!
– Mowy nie ma – odpowiedzieli unisono.
– Już dość w tym roku opuściłeś lekcji
– mama wskazała wzrokiem moją połamaną nogę. – I przecież dopiero co byłeś
chory.
– Pojedziesz i znowu będziesz miał na
świadectwie tróje od góry do dołu – zawtórował jej ojciec.
– A jak nie pojadę, to będę miał
czwórki – pokiwałem głową z politowaniem.
– No tak, w sumie racja – westchnął
ojciec, ale mama nie chciała o niczym słyszeć.
Jednak następnego dnia obudziła mnie
wcześniej.
– Masz tu tysiąc złotych na bilety, na
jedzenie nie potrzebujesz, Mietek mówił, jest pełna lodówka. Tylko po chleb i
mleko wyskoczysz, zresztą dostaniesz od dziadka. Ale zabierz książki, tam sobie
coś powtórz…
I byłem w tych Siedlcach nawet dłużej
niż umówione pięć dni, bo wujkowi Mietkowi dłużej zeszło z tymi ważnymi
sprawami.
Nie uspokoiłem się jednak w tych
Siedlcach, gotowało się we mnie jak w garnku. Kiedy wróciłem, aż mnie nosiło,
prosto z pociągu poszedłem zobaczyć, co u Radka. Zamyślony wszedłem na jego
podwórko i siedzących na ławce Buńka z Adolfem dostrzegłem, kiedy nie mogłem
się już wycofać. Buniek wstał i bardzo szerokim gestem podał mi rękę.
– Z kiciorem! – potrząsnął mocno. – Z
kiciorem co do ciebie!
– Co? – Buniek w ten sposób uroczyście
odwoływał obraźliwe słowa, wiedziałem, o jakie słowa chodzi, ale nie miałem
pojęcia, dlaczego je odwołuje.
– Pała to jednak Pała, kurwa-fa! –
odpowiedział. – Miałeś rację, znasz się na ludziach!
– Ale co się stało?
– Jak to co? – Buniek spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – To ty nie wiesz?
Gdzie ty byłeś przez ostatni tydzień?
– W Siedlcach.
– Człoooweeeku! To ty nic nie wiesz? –
wtrącił się Adolf, popatrzyli po sobie i obaj roześmieli się głośno.
– Myślałem, że ci ktoś mówił – Buniek
aż się zakrztusił. – Cała Wola nabija się z Pały!
– No – dodał Adolf. – Byliśmy przy
tym, nie?
Buniek wskazał ręką ławkę, usiedliśmy.
Wyciągnął Radomskie, ja akurat miałem Stołeczne. On wziął ode mnie, ja od
niego, Adolf ode mnie. Zapaliliśmy. Buniek odkaszlnął i odpluł po pierwszym
machu.
– Wiesz – powiedział. – Akurat
wyjechali moi starzy, pomyślałem, trzeba się odwdzięczyć Baranowi, co nie?
Zaprosić, kupiłem flaszkę, fajki, ale wiesz, tylko my, Ja, Adolf, Baran, żadne
tam tańce, żadne tango przytulango, rozpierdol jak u Barana nie, moi starzy nie
są tacy. Kulturalnie, siedzimy przy stoliku, pijemy wódkę, Baran tam coś
opowiada, wiesz, jak to Baran. I nagle dzwonek do drzwi, wiesz, ja w panice, że
starzy się wrócili, albo że sąsiadka, czy coś, wołam: „Baran, kitraj flaszkę za
parkan! Adolf, kielony!”, sam kiepy za okno, otwieram szeroko, siekiera, wiesz.
Idę, patrzę przez Judasza, a tam Pała. Se myślę: może Baran zaprosił. Otwieram,
siemasz Pała, właź. Pała włazi, ja widzę, że on ryczy, płacze normalnie jak
panienka, łapskiem oczy trze. Ale jednym. Patrzę, drugie łapsko owinięte
bandażem, jeszcze jakąś szmatą…
Struchlałem.
– Jezu, Buniek – wyszeptałem. A oni
obaj roześmieli się znów, jeszcze głośniej.
– Ej, no słuchaj! – trącił mnie
Buniek. Ja też myślę: łapsko se ujebał. Lewe? – myślę. Ale patrzę, łapsko
jest. Tylko ten bandaż cały już krwią nasiąkł, ta krew leci, tak szybciutko ta
krew kapie: kap, kap, kap na parkiet, mówię ci, jak z kranu. A co Pała ręką
ruszy, to na ściany, boazerię w przedpokoju. Ja krwi nie lubię, krzyczę: Pała,
pojebało cię? Zaraz się zrzygam. Adolf z Baranem usłyszeli, przybiegli. O ja
cię! – woła Baran, ale mówię mu: zobacz, łapę ma. To skąd krew? A chuj wie,
wołam i do Pały: Pała, spierdalaj z tą krwią, starzy mnie zatłuką. Adolf
pobiegł do kuchni po garnek, wsadził Pały łapę w garnek, przynajmniej już nie
chlapie. Bierzemy Pałę do pokoju, sadzamy, pytamy, a ten ryczy. W końcu zebrał
się i mówi: papapalec. Baran pyta, jak to palec, łapsko se miałeś ujebać. A
Pała ryczy, aż go zarzuca i mówi: nanana próbę. Baran jak to usłyszał, w śmiech,
Adolf w śmiech, ja też w śmiech, choć czuję, że się zaraz zrzygam. Na próbę! –
ryczy Baran, Adolf też, Pała płacze, a ja tylko żeby na tę juchę nie patrzeć. W
końcu myślę, trzeba działać! Zadzwoniłem do Gośki. Gośka przyszła, sprzątnęła
tę juchę. W końcu wzięła Pałę i pojechała z nim na pogotowie na Górczewską.
– Matko – jęknąłem. – Palec sobie
obciął?
– Aj tam palec – Buniek popukał się w
czoło. – Taki kawałeczek palca, gdzieś z pół paznokcia. Gośka mówiła, że nawet
nie ujebał, wisiało to, lekarz musiał obciąć. I to od lewej łapy. Od lewej?
Czaisz? Co za model!
– A jak se teraz łapsko ciachnie?
– Gdzie se ciachnie, człowieeeku –
Teraz Adolf puknął się w czoło, całkiem tak samo jak Buniek chwilę wcześniej. –
Ty wiesz, jak on ryczał? A na pogotowiu, mówiła Gośka, nie Buniek? Uciekał temu
lekarzowi, musieli go łapać.
– Ale co wy tu robicie? Na Pałę
czekacie?
– No! – Potwierdził Adolf. – Siadaj z
nami. On będzie zaraz wracać ze szkoły. Ale będzie! Uśmiejesz się. Siadaj,
Baran, mówił, zaraz wpadnie.
– Nie, nie mogę.
– Siadaj!
– Idę.
– A idź! – obaj wzruszyli ramionami.
Wiadomości o palcu Pały rozeszły się
lotem błyskawicy, a jeszcze szybciej ta, że na komisji wojskowej ten ucięty
koniuszek wskazującego palca nikogo nie zainteresował. Pała dostał kategorię A,
z czego wygadał się Baranowi, który, w towarzystwie jakichś dwóch swoich kumpli
specjalnie do Pały zapukał, żeby się tego dowiedzieć. Tak ryczeli na klatce
schodowej Radka Pałki, że z mieszkań wychyliło się kilkoro sąsiadów straszących
milicją.
A mnie wpadło do głowy, żeby samego
Radka zapytać o wszystko. Stanąłem na jego podwórku za żywopłotem, który teraz
buchał zielenią. Długo stałem i omal przegapiłem Radka Pałkę, który wracał do
domu od przeciwnej strony niż zwykle, nie chodnikiem, ale ogródkami, przylepiony
do ściany swojego bloku. Rozglądał się uważnie.
– Pała! – krzyknąłem. – Radek!
Zobaczył mnie i sprintem zniknął za
załomem domu, tam, skąd przyszedł.
– Radek, zaczekaj, zaczekaj! –
puściłem się w pogoń. Wybiegłem za podwórko i bach! Leżę. Zapomniałem o tej
słabej nodze.
Potem raczej omijałem Buńka, Adolfa,
Barana. Ale już po wakacjach zaczęły w ubikacjach naszej szkoły odbijać się
rykoszetem ich szyderstwa z Pały, a potem także wymyślania, że się, komuch,
sprzedał, że jest w Węgorzewie we woju, że nikt na osiedlu nie poda szmacie
ręki.
Radek Pałka zniknął, później zacząłem
studia, wyprowadziłem się z domu, zapomniałem o Radku Pałce i całej tej
sprawie. Spotkałem go sporo lat później, już na początku lat dwutysięcznych.
Pracowałem wtedy przy Rakowieckiej. Tam są jakieś instytucje wojskowe, przy
bramach szlabany, budki strażnicze. Wracam kiedyś z pracy, minąłem
rozmawiających trzech oficerów. Zaraz coś mi w głowie zaświtało. Oni
zasalutowali sobie, podali dłonie, dwóch weszło za bramę, on, wyprostowany,
sprężystym krokiem w kierunku Puławskiej.
– Radek! – zawołałem. Podbiegłem. –
Radek!
Odwrócił się, uśmiechnął, podał rękę.
Spojrzałem na pagon, na gwiazdki obleczone paskiem – Pała dochrapał się
chorążego. Pogadaliśmy chwilę. Co u mnie, co u ciebie. Radek, powiedział,
mieszka na stałe na Mazurach.
– U mamy bywasz na starych śmieciach?
– zapytałem.
– Mama nie żyje – odpowiedział, chyba
zająknął się, ale tak nieznacznie. Ktoś, kto nie znał Pały, nie domyśliłby się.
– Teraz tam Dorota mieszka z mężem. Wiesz – spojrzał na zegarek. – Muszę
lecieć, spóźniony jestem.
– Odprowadzę cię.
– Nie – powiedział stanowczo mocnym barytonem, uścisnął mi rękę i zasalutował. Odwrócił się i znów wyprostowany, sprężystym krokiem poszedł do bramy, pokazał przepustkę. Wojsko może nie z każdego robi mężczyznę, pomyślałem, ale z Radka Pałki zrobiło.
Komentarze
Prześlij komentarz