Zbrodnie z namiętności, czyli książkołapstwo

Józef Andrzej Załuski (1702-1774), współzałożyciel, wraz z bratem Andrzejem Stanisławem (1695-1758), Biblioteki Załuskich, pierwszego w Polsce wielkiego księgozbioru udostępnionego publiczności, niestrudzenie penetrował polskie i zagraniczne kolekcje w poszukiwaniu wartościowych pozycji. Miał znakomitą intuicję, rzadko zdarzało się, żeby wrócił z wyprawy bez wspaniałych trofeów. Protekcja brata, biskupa, a potem także jego własna godność biskupa kijowskiego, otwierały przed nim podwoje bibliotek klasztornych, kościelnych czy miejskich archiwów, a także magnackich i ziemiańskich rezydencji, w których nierzadko gromadzone od stuleci księgozbiory porastały kurzem i pajęczynami. Załuski był w swojej kolekcjonerskiej pasji typem obsesyjnym i kiedy sobie coś upatrzył, nie spoczął, póki tego nie zdobył. Pozyskiwał zbiory wszelkimi dostępnymi metodami. Potrafił wyprosić i wybłagać, często od nieświadomych wartości swoich kolekcji właścicieli kupował za bezcen, ale za szczególnie interesujące obiekty płacił hojnie brzęczącą monetą, wysoko przebijając konkurencyjne oferty. Nie baczył wtedy na stan swoich finansów i był z tego powodu wiecznie zadłużony.

 

Nosił wilk razy kilka…

Jednak nierzadko pozyskiwał dla swojej biblioteki obiekty i całe kolekcje w sposób szczególny. Kiedy spotkał się z odmową sprzedaży, prosił o wypożyczenie interesujących go obiektów. Zawsze umiejętnie powoływał się przy tym na interes publiczny, zresztą szczerze, bo prywatne szaleństwo kolekcjonerskie współistniało w nim z ideą stworzenia księgozbioru ogólnodostępnego. Pożyczał najchętniej na słowo, ale gdy nie było już innej możliwości, podpisywał rewersy. Książek pożyczonych absolutnie nie zamierzał oddawać, dołączał je do własnych zbiorów przechowywanych w specjalnie do tego celu zakupionym (od prymasa Teodora Andrzeja Potockiego) i przystosowanym pałacu przy ulicy Daniłowiczowskiej (dziś Hipoteczna) w Warszawie. Pozycja braci Załuskich była tak wysoka, że zwłaszcza duchownym opiekunom uszczuplonych w ten sposób bibliotek nie wypadało monitować o zwrot wypożyczonych obiektów. Kiedy jednak ktoś ośmielił się domagać oddania książek, nie otrzymywał odpowiedzi. Tak to, prawem kaduka, cenne egzemplarze przechodziły na własność Biblioteki Załuskich, gdzie nie zawsze były nawet katalogowane. Józef Andrzej Załuski takich zabiegów nie potrzebował. Choć zgromadził łącznie, jak pisał w swoich „Dziejach bibliotek” Joachim Lelewel, „ksiąg do 300 000 i rękopismów kilkanaście tysięcy […], znał dobrze całą tę swoją bibliotekę, jej ogrom nie był uciążliwym jego głowie, pamiętał i każdą księgę oceniał, swoim umysłem w porządku ją utrzymywał”.

Ale nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Początkowo, od udostępnienia publiczności w 1747 roku, zbiory Biblioteki Załuskich były wypożyczane czytelnikom do domów. Wkrótce okazało się, że ksiądz biskup nie był jedynym miłośnikiem książek, który powiększał kolekcję metodą pożyczania na wieczne nieoddanie. A bibliotekarze nie mieli żadnego aparatu egzekucyjnego, za pomocą którego mogliby dyscyplinować niesolidnych czytelników. A może niemal żadnego. W 1752 roku sam papież Benedykt XIV wydał na prośbę Józefa Andrzeja Załuskiego bullę nakładającą ekskomunikę na każdego, kto by ośmielił się ukraść książkę z Biblioteki Załuskich, czy nawet wiedział o takiej kradzieży i zatrzymał to w tajemnicy. Tekst bulli przybity był na drzwiach największej sali Biblioteki i każdy nowy użytkownik miał obowiązek go przeczytać. Jednak wiek XVIII był już, jak widać, i w Polsce czasem upadku wiary i obyczajów, bo książki wciąż ginęły. Dlatego od lat 60. XVIII wieku ze zbiorów można było korzystać wyłącznie na miejscu.

W roku 1767 biskup Józef Andrzej Załuski jako jeden z przywódców konfederacji radomskiej został porwany z obrad sejmu przez siepaczy rosyjskiego ambasadora Repnina i na kilka lat zesłany do Kaługi, skąd powrócił na rok przed śmiercią mocno już schorowany. Pozbawiona jego nadzoru i pamięci biblioteka, oddana w zarząd ojcom jezuitom, a po kasacie zakonu w 1773 roku przejęta przez Komisję Edukacji Narodowej, bardzo podupadła. Kustosze nie mogli dojść do porozumienia w sprawie układu zbiorów, książki były więc wielokrotnie przenoszone i ustawiane na regałach, a spora część zalegała po prostu na wielkiej stercie nazywanej „Mare Magnum”, oczekując na skatalogowanie i przypisanie do odpowiednich działów. Służba biblioteczna kradła te książki i sprzedawała kolekcjonerom w pełni świadomym proweniencji nowych nabytków, zapewne także odkupującym to, co kiedyś Załuskiemu pożyczyli. Książki kradł i sprzedawał, w ogóle się z tym nie kryjąc, nawet sam prefekt Biblioteki, ex jezuita Jerzy Koźmiński. Rabusie zdzierali z książek drogie oprawy i wycinali ryciny. Biblioteka Załuskich straciła w ten sposób wiele tysięcy cennych egzemplarzy, które zasiliły inne kolekcje i biblioteki.

A może kolekcjonerzy-złodzieje ocalili w ten sposób ukradzione książki? Po upadku powstania kościuszkowskiego Rosjanie zajęli Warszawę, a zanim oddali ją Prusakom, zrabowali całość biblioteki. Niemal pół miliona obiektów kolekcji Załuskich (książek, rękopisów, druków ulotnych, czasopism, rycin, map, numizmatów itp.) wywieźli do Petersburga, aby utworzyć z nich Cesarską Bibliotekę Publiczną. Po drodze i podczas katalogowania łupu każdy rosyjski czynownik mający domową biblioteczkę, brał sobie z niego, co chciał. 130 lat później, na mocy kończącego wojnę polsko-bolszewicką traktatu ryskiego, przetrzebiony zbiór wrócił do Polski, znacznie przetrzebiony i został włączony do zasobów Biblioteki Narodowej, które po upadku powstania warszawskiego Niemcy spalili niemal w całości.

 

Narodziny Ossolineum

Po utracie Biblioteki Załuskich dzieła stworzenia na nowo narodowego księgozbioru podjął się Józef Maksymilian Ossoliński (1748-1826). Od dzieciństwa bibliofil i kolekcjoner książek i dokumentów, których dużą kolekcję odziedziczył po swoich magnackich przodkach i przez całe życie pracowicie ze znawstwem powiększał i uzupełniał. Po trzecim rozbiorze Polski Ossoliński robił karierę na dworze wiedeńskim, słusznie uchodził za człowieka nadzwyczajnie ustosunkowanego i mogącego załatwić niejedną sprawę na najwyższym szczeblu. Na przełomie XVIII i XIX wieku cesarz Franciszek I łatał budżet austriackiej monarchii przejęciami majątków kościelnych. Galicyjscy proboszczowie i opaci chętnie gościli u siebie Ossolińskiego, który umiał zasugerować, że w krytycznej chwili będzie mógł szepnąć słówko, komu trzeba, aby wybronić dobra gospodarzy od konfiskaty czy jakichś innych państwowych szykan. Obietnic podobno z reguły nie dotrzymywał, ale zanim się o tym petenci przekonali, starali się uczcić możnego gościa jak najgodniej. Powszechnie znano jego umiłowanie ksiąg i wszelkich staroci, zawsze więc prowadzono go do biblioteki, aby mógł sobie poszperać w szpargałach. Ossoliński, wzorem Załuskiego, pożyczał najciekawsze obiekty, których oczywiście nie miał zamiaru oddawać, a opiekunowie zbiorów zazwyczaj krępowali się żądać rewersu od tak znamienitej postaci. Ale tego było mu mało. Kazał uszyć sobie bardzo obszerny płaszcz z mnóstwem wewnętrznych kieszeni, do których bezceremonialnie pakował najciekawsze eksponaty.

Podobny proceder uprawiał działający na zlecenie Ossolińskiego twórca monumentalnego „Słownika języka polskiego” Samuel Bogumił Linde (1771-1847). Ten penetrował zbiory prywatne, miejskie i kościelne w zaborze pruskim (w którego skład w latach 1795-1807 wchodziły także tereny późniejszego Księstwa Warszawskiego). Owszem, dostał od swego zleceniodawcy fundusz na zakup ciekawych eksponatów i kolekcji, ale używał go z umiarem. Z dumą donosił w listach Ossolińskiemu o tych sytuacjach, w których udało mu się coś do jego zbiorów wyprosić, wyłudzić, pożyczyć (z wiadomą intencją), czy też „smyknąć”, którym to eufemizmem nazywał kradzież:

 „U bernardynów […] cudem przecież udało mi się smykać Łukasza Górnickiego „Rozmowę złodzieja z czartem” in quarto i jeszcze trzy inne książki, których nie opiszę, bom je zakopał dla bezpieczeństwa”.

Po pewnym czasie stawało się jasne, że z każdymi odwiedzinami Ossolińskiego (i jego emisariuszy) zbiory biblioteczne topnieją. Pobożni bibliotekarze ostrzegali się nawzajem przed kłopotliwym gościem, ten jednak niestrudzenie nawiedzał kolejne klasztory i powracał do tych, które już raz czy kilka razy złupił. Oczywiście przed tak możną i ustosunkowaną postacią nie można było po prostu zamknąć księgozbiorów. Chwytano się więc wszelkich sposobów, by gościa godnie przyjąć, ale utrudnić mu rabunek. Świadkiem jednej z takich wizyt, w krakowskim klasztorze dominikanów, był historyk bibliofil i księgarz Ambroży Grabowski, który w swoich wspomnieniach tak ją opisywał:

„Wchodzimy jednego dnia rano do sali bibliotecznej: kilku młodych nowicjuszów zamiata salę, przy czym podnieśli taki kurz, że niepodobna było widzieć o kilka kroków przed sobą. Był to zapewne naumyślny strategem, aby się co prędzej pozbyć gościa niepożądanego, bo pamiętną im była bytność Czackiego [o którym także w tym artykule będzie mowa – przyp. J. G.], który ojcom dominikanom wielką wyrządził szkodę. Ossoliński żąda pokazania katalogu; otrzymuje odpowiedź, że nie ma katalogu. Zaczyna więc zbliżać się do szaf bibliotecznych. Klerycy kręcą się około nas, nie spuszczając z oka podejrzanego gościa. Jeden bierze kilka ksiąg i przenosi na stół, inny te same księgi bierze i przenosi na inne miejsce, zgoła odbywa się circulus vitiosus [błędne koło – przyp. J. G]. Ossoliński, obejrzawszy kilka ksiąg, wkłada je na miejsce a po kwadransie może, widząc, jak mają na niego baczne oko, zbiera się do wyjścia i opuszczamy salę bez najmniejszej korzyści. Gdyśmy już wyszli z gmachu klasztornego, hrabia mówi do mnie: „Czy uważałeś ty, jak nas pilnowano”? Na co odrzekłem: „Uważałem, ale muszę dodać, że nie nas, a samego hrabiego”… Na co on: „To oni mnie, widzę, w podejrzeniu mieli, żem przyszedł okradać ich”… „Nie inaczej”… „O hultaje, Dominikany! Ale ja przecież wielkie zrobiłem głupstwo, biorąc się do wielkich ksiąg, bo gdybym udał się do małych, byłbym może co ułowił”.”

Podobne wyprawy czynili Ossoliński i Linde do archiwów miejskich galicyjskich miast i miasteczek, między innymi do krakowskiego. W tamtym czasie większa część dokumentów nie była zinwentaryzowana, archiwiści nie wiedzieli więc, jakie cymelia zniknęły w fałdach płaszczy wizytatorów.

 

Svistavit Czacki

W tym samym burzliwym czasie przełomu XVIII i XIX wieku wybitny oświeceniowy pedagog, założyciel słynnego Liceum Krzemienieckiego Tadeusz Czacki (1765-1813), który gromadził prywatny, do biblioteki w Porycku, przekazany później Liceum księgozbiór, kupując, wymieniając, wypraszając i wspomagając się metodą pożyczania na wieczne nieoddanie, ale i nie unikając rabunku niemal jawnego, za co przez ofiary nazwany został „książkołapem”. Wykorzystując swoją reputację wybitnego uczonego oraz protekcję najwyższych czynników kościelnych i świeckich, przez wiele tygodni wizytował i okradł z najcenniejszych pozycji bibliotekę krakowskich bernardynów, co ojcowie odkryli dopiero jakiś czas później. Rozesłali wieści do innych zakonów, ale za późno – Czacki już zdążył pożywić się i tam. Podobnie złupił krakowskie archiwum miejskie, po czym wyprawił się na prowincję – penetrować szlacheckie dwory, plebanie, klasztory. Wkrótce w klasztornych bibliotekach, w miejscach po pozyskanych przez Czackiego woluminach, pojawiły się karty z zapisanymi makaroniczną łaciną informacjami: „Svistavit Czacki”, czyli świsnął Czacki. Wielu jednak pobożnych i naiwnych bibliotekarzy zakonnych udostępniało uczonemu gościowi powierzone ich pieczy zbiory i nigdy nie zorientowało się, że zostały one uszczuplone. W klasztornych bibliotekach nie było zwyczaju robienia remanentów, kradzież więc mogła pozostać niezauważona przez dziesiątki czy nawet setki lat. Wspominał wybitny bibliofil i księgoznawca Jan Michalski (1876-1950) w swoich wspomnieniach „55 lat wśród książek”:

„Jako wizytator szkół [w latach 20. XX wieku – przyp. JG] zawadziłem o Częstochowę. Po urzędowaniu nie omieszkałem zwiedzić klasztoru. Zainteresowałem się biblioteką. Książki umieszczone były w pudłach naśladujących folia. Zapytałem o katalog i sposób rozmieszczenia książek. Ks. przeor pokazał mi pięknie spisany katalog rękopiśmienny z połowy XVIII wieku i zaznaczył, ze książki są ułożone według sygnatur w katalogu. Przeglądałem katalog, rozmawiając jednocześnie z gościnnym gospodarzem. Ponotowałem sobie kilkanaście pozycji i zapytałem, czy mógłbym prosić o zobaczenie tych druków. Jak z góry przypuszczałem, ani jedna ze wskazanych przeze mnie pozycji nie znalazła się na miejscu określonym w katalogu. Skonfundował się niezmiernie przeor i zaznaczył, że widocznie wkradł się nieporządek przy zwracaniu książek przez czytelników. Nie podałem mu istotnej przyczyny braków. Przerzucając kartki katalogu, ponotowałem sobie oczywiście arcyrzadkie druczki wieku XVI i XVII i z góry byłem pewny, że Czacki czy Linde wypożyczyli powyższe rzeczy na wieczne nieoddanie”.

 

Jedynie można ukraść…

Tenże Jan Michalski nie tylko nie potępiał postępków Załuskich, Ossolińskiego, Lindego, Czackiego, a także innych słynnych „książkołapów”, ale wręcz przypominał je jeśli nie z uznaniem, to przynajmniej ze zrozumieniem. Wspominał między innymi swojego przyjaciela i mentora Zygmunta Wolskiego (1862-1931), wybitnego kolekcjonera i bibliotekarza, swego czasu wicedyrektora Biblioteki Krasińskich, który swój prywatny zbiór ponad 30 tysięcy książek, dokumentów, grafik podarował Bibliotece Publicznej Miasta Stołecznego Warszawy, może nie tyle z potrzeby serca, co z potrzeby życiowej, kiedy zostało mu wymówione mieszkanie z ogromnym strychem, w którym przechowywał kolekcję. Wolski, człowiek, na którego pomoc i radę mógł liczyć każdy instytucjonalny czy prywatny miłośnik książek, zapamiętany został jako człowiek krystalicznej uczciwości, w swojej kolekcjonerskiej i poznawczej pasji bezinteresowny i ofiarny. Swój potężny zbiór zgromadził nie dzięki magnackiej fortunie, ale ze skromnych nauczycielskich dochodów, dla książek odmawiając sobie obiadów czy wymiany garderoby. Jednak i jemu, kiedy nadarzyła się okazja, zdarzało się uzupełniać kolekcję metodami niekonwencjonalnymi. Pisał o  Wolskim Michalski: „Dowiedział się nasz zapalony bibliofil o istnieniu starej biblioteki na Bielanach. Wybrał się tedy z wizytą i uzyskał pozwolenie na oglądanie książek. Wprowadzony do składu książek, albowiem trudno było nazwać to biblioteką, zapytał przewodnika, czy można stąd coś kupić lub wypożyczyć. — „Broń, Boże! reguła zakonna nie pozwala. Jedynie można ukraść, jeżeli się uda“. — Wolski czas dłuższy napawał się starymi drukami, spośród których wiele opatrzonych było ekslibrysami Wydżgi. Oczy mu się iskrzyły do superekslibrysów oraz do różnych cymeliów, a w uszach brzmiały słowa przewodnika. Powtykał mniejsze formaty, gdzie mógł, pod garderobę, do kieszeni, a miał je, zwłaszcza w palcie, niezwykle pojemne; wreszcie z większego formatu książek związał pokaźną paczkę i wyrzucił przez okno. Wreszcie zmęczony, a zresztą ściemniało się, opuścił przybytek obfitujący w tak smakowite dla bibliofila rzeczy i poszedł pożegnać się z zakonnikami. Dręczyła go obawa, czy kto nie zabierze wyrzuconej przez okno paczki. Gościnni zakonnicy proszą go na posiłek, ale Wolski, choć diabelnie głodny, skrępowany w ruchach, obawiający się o los paczki, wymawia się, pędzi z klasztoru i nareszcie oddycha spokojnie: paczka leży; wyprawa się udała.”

Mimo dogłębnej znajomości zwyczajów bibliofilskich, Wolski nie odmawiał kolegom pożyczania książek i przez to musiał pożegnać się z wieloma cennymi egzemplarzami. Jeśli była taka możliwość, Wolski kupował interesujące go książki w trzech egzemplarzach: dla siebie, na przyjacielską wymianę i dla złodzieja. Tego ostatniego zresztą ani nie potępiał, ani nie ścigał, jeśli wiedział, że kradzież służy nie wzbogaceniu się, ale wypełnieniu luki w kolekcji. Wolskiego systematycznie okradał między innymi Romuald Ziemkiewicz, agent polskiego wywiadu wojskowego używany do rozbijania białoruskiego ruchu narodowego. A został Ziemkiewicz tymże agentem zapewne właśnie z kolekcjonerskiej pasji, miał bowiem dzięki swojej działalności dostęp do dokumentów białorutenistycznych, które kradł, skąd się dało (m. in. z Biblioteki Krasińskich czy z kolekcji rapperswilskiej), aby stworzyć ich ogromny zbiór (mówiono nawet o 30 tysiącach obiektów), który byłby bezcenny dla badaczy białoruskich dążeń narodowych, gdyby nie spłonął w powstaniu warszawskim.

 

Kradzież czy ratunek?

Mówił Wolski na wykładzie inauguracyjnym Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości w obecności licznych oficjeli, wielmożów, biskupów: „Przede wszystkim należałoby zwrócić na to uwagę, aby księża nie ucierali sobie zadków kartami z inkunabułów i cennych rękopisów". I ta refleksja, jak się wydaje, trafiała w sedno zjawiska książkołapstwa. Wielu polskim bibliofilom krajało się serce, kiedy widzieli, jaki jest los dawnych wydawnictw, których wartości właściciele czy opiekunowie nie są świadomi. Na polskiej prowincji jeszcze w czasach przedwojennych nie było niczym niezwykłym kupienie w nędznym sklepiku funta tytoniu, pestek czy grochu zawiniętego w tutkę skręconą z karty siedemnastowiecznej książki. Karty pergaminowe były przez sklepikarzy cenione, bo nie przemakały i można było w nie zawijać śledzie. Nierzadko zdarzało się, że młody potomek ziemiańskiej rodziny, otrzymawszy w spadku po krewnych dwór z wyposażeniem, wyrzucał czy sprzedawał sklepikarzom za grosze zalegające papierowe szpargały - których rangi nie znał i nie chciał się dowiedzieć - aby zrobić miejsce na nowoczesne meble. Podobnie poczynali sobie niedokształceni księża obejmujący stare probostwa. Papiery świeckie szły na tutki i „do podcierania się”, a te na których były jakieś świątobliwe teksty lub ilustracje, aby uniknąć profanacji, kończyły w piecu.

W tych bibliotekach kościelnych i klasztornych zaś, które miały szczęście do znających się na rzeczy bibliotekarzy, panowała zasada: miejsce ksiąg jest tam, gdzie je trzy czy cztery stulecia temu położono, niech tam sobie leżą przez kolejne wieki. Ani zbiorów, ani katalogów (jeśli były) pokazywać nikomu nie należy, chyba że za wysoką protekcją. Ta średniowieczna z ducha postawa była obca kolekcjonerom o oświeceniowej proweniencji, którzy w książce widzieli medium niezbędne dla podniesienia poziomu intelektualnego i kulturalnego ogółu, a nie tylko wytwór ducha stworzony „ad maiorem Dei gloriam”.

Którzy ze słynnych „książkołapów” kierowali się w swoim procederze jeśli nie szlachetną, to choćby dającą się usprawiedliwić potrzebą ocalenia czy udostępnienia światu cennych książek, którzy szaleńczą żądzą posiadania, a którzy obiema tymi (i innymi jeszcze) motywacjami jednocześnie – dziś orzec nie sposób. I chyba nie sposób rzetelnie ocenić „książkołapstwa” wcale nie tak nielicznych dzisiejszych bibliofilów i kolekcjonerów, wśród których zwyczaj – o czym dowiadywałem się niejednokrotnie od ich ofiar i od nich samych – pożyczania na wieczne nieoddanie czy też przychodzenia w gości i „smykania” książki z regału, kiedy gospodarz się odwróci, wcale nie zaginął. Sam wspominam niejedną swoją książkę wiele lat temu pożyczoną i wciąż nieoddaną, wspominam i taką smykniętą z mojego księgozbioru niemal na moich oczach. O niektóre z nich się upominam. O niektóre – nie. Może tym książkom lepiej niż u mnie będzie tam, gdzie teraz są?

 

 

 

Teksty wykorzystane a niecytowane w artykule:

Zbysław Arct, „Dziwne historie książki”, Wrocław 1969

Ludwik Gocel, „Przygody jej królewskiej mości książki”, Wrocław 1963

Małgorzata Piecuch, Iwona Rak, „O działalności „księgołapów” w Bibliotece Załuskich” [w:] B. Mazurkowa, M. Marcinkowska-Malara (red.), „Wiek XVIII (nie tylko) w szkole: literatura – historia – kultura – sztuka”, Katowice 2013

Bartłomiej Szyndler, „Biblioteka Załuskich”, Wrocław 1983

Bartłomiej Szyndler, „I książki mają swoją historię”, Warszawa 1982

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Trąd w Warszawie

Brom dla Felka