Carskie brylanty, czyli figle farmazoniarzy

 Dwóch najsłynniejszych warszawskich oszustów, którzy działali przeważnie po lewej stronie Wisły – i o których będzie jeszcze można tu przeczytać – Izraela Ejzenberga zwanego „Wesołym Ignasiem” i kilkukrotnego sprzedawcę Kolumny Zygmunta Alfonsa Cynjana, znamy z imienia i nazwiska dlatego, że swoje figle, nawet bardziej niż dla pieniędzy, robili dla rozgłosu i łotrzykowskiej sławy. „Wesoły Ignaś” potrafił wysyłać do redakcji dzienników pełne oburzenia listy, kiedy któreś z jego pełnych fantazji oszustw przypisano komuś innemu. Cynjan nawet pozostawił dla potomnych pamiętniki. Przedwojennym oszustom praskim – zwanym w złodziejskiej gwarze „farmazoniarzami” – na rozgłosie absolutnie nie zależało. Często ich działania przypominały pracę reżyserów teatralnych lub filmowych, z pisaniem precyzyjnego scenariusza, angażowaniem i ustawianiem aktorów, zamawianiem kostiumów, charakteryzacji. Jednak zawsze dbali o dyskrecję, o to, żeby żaden z twórców tego teatru nie chwalił się swoją rolą.

Upolować kresowiaka

Mało komu dziś wiadomo, że warszawska Praga była jednym z największych światowych centrów handlu brylantami, którego łączne obroty zbliżały się do tych z Amsterdamu i Johannesburga. Tyle że w Warszawie handlowano brylantami nieistniejącymi. Tej gałęzi gospodarki sprzyjał fakt, że na Pradze w niewielkiej odległości od siebie mieściły się dwa duże dworce kolejowe, Wileński i Wschodni, a także bazar Różyckiego i prawosławny sobór Marii Magdaleny.

Na dworcach Wileńskim (dawniej zwany Petersburskim) i Wschodnim (dawniej: Kijowskim) wysiadali ziemianie i kupcy z kresów wschodnich, którzy przyjechali do Warszawy albo w interesach, albo po to, żeby zażyć metropolitalnego życia, rozerwać się i, jak to wówczas mawiano, „puścić trochę floty”. Czasy wtedy były takie, że pieniądze na interesy i rozrywki trzeba było mieć przy sobie i trzeba było ich dobrze pilnować. Przyjezdni wiedzieli, że na Pradze trzeba uważać szczególnie na doliniarzy, większe kwoty trzymać, broń Boże, nie w kieszeniach, ale albo w specjalnych płóciennych pasach owiniętych wokół ciała, albo zaszyte wewnątrz ubrania, trzeba unikać tłoku. Unikać należało także miejsc odludnych, a to z obawy przed pospolitymi rabusiami najpierw walącymi kastetem w twarz lub pałą w głowę, a potem dokładnie przeszukujących nieprzytomnego „klienta”. Tacy ostrożni kresowi obywatele, którzy umknęli doliniarzom i rozbójnikom, dostawali się nierzadko, i niejako na własne życzenie, ofiarami oszustów.

Ci ostatni rezydowali albo na bazarze Różyckiego, albo w bardzo licznych wokół niego kawiarniach (w których – jak pisano w gazetach – nikt nigdy jeszcze nie wypił kawy), między innymi u Wicka Wariata (Wincentego Studzińskiego) na Targowej nr 27 i w restauracji hotelu Praskiego przy Targowej 25, gdzie mogli obserwować potencjalnych „klientów”. Bezbłędnie pośród przechodniów zdążających Targową do Zygmuntowskiej, do tramwaju zdążającego na drugą stronę Wisły, wyławiali zamożnych przyjezdnych. Kresowiaków uważali (podobnie zresztą jak i warszawiacy nietrudniący się bandyckim procederem) za nieco ociężałych umysłowo i, w związku z tym, ponoszących winę za każdy uczyniony im figiel.

Tragedia damy dworu

A dlaczego wielu oszustw z brylantami dokonywano przy cerkwi Marii Magdaleny? Kiedy bogaty przyjezdny przechodził Zygmuntowską przed wejściem do cerkwi, widział dwóch drabów szarpiących kobietę w średnim wieku ubraną w elegancką acz niemodną suknię sprzed wojny. Jeden z drabów na jego widok krzyczał coś po rosyjsku i obaj jak na komendę zrywali się biegiem. Kobieta chwytała kresowiaka za rękę, wtulała mu się w ramię i łkając, najświętszymi słowami, z wyraźnym rosyjskim akcentem dziękowała mu za przepłoszenie złoczyńców. Od słowa do słowa, przyjezdny dowiadywał się, że uratował właśnie z rąk bolszewickich agentów dawną damę carskiego dworu i bliską krewną carów. Weszła do cerkwi pomodlić się za świętej pamięci męża, generała dragonów, a gdy wyszła, dopadli ją siepacze. Śledzą ją od dawna, bo podczas rewolucyjnej zawieruchy wywiozła z Rosji woreczek brylantów z carskich insygniów. Chciała je przechować i oddać cudownie ocalałemu następcy tronu, który odnalazł się w Paryżu. Ale czekiści ją śledzą, nie ma grosza przy duszy, chciałaby sprzedać część brylantów na życie a może i na bilet do Paryża, ale nie może, bo wszyscy handlarze diamentów w Warszawie są w zmowie z bolszewikami, i gdy tylko przekroczy próg któregoś z ich kantorów, zostanie ujęta i torturami zmuszona do wydania miejsca ukrycia brylantów. Na policję iść nie może, bo polskie władze uznają każdą własność carską za należącą się polskiemu skarbowi. Sytuacja jest bez wyjścia! Ach, gdybyż mogła sprzedać komukolwiek choćby kilka brylantów, choćby za ułamek wartości…

Tu carska krewna musiała improwizować. Jeśli jej wybawcy zaświeciły się oczy i zaproponował, że to on będzie tym, który uratuje klejnoty przed wpadnięciem w ręce czekistów, przechodzili razem w ustronne miejsce, ona wypruwała ze szwów sukni kilka bardzo pokaźnych brylantów wartych grube kilkadziesiąt tysięcy, za które on oferował całe tysiąc złotych. Ona, w spazmach i szlochach, w końcu godziła się. Jeśli się wahał, ona, z czystej wdzięczności za ocalenie, dawała mu maleńki brylancik. Błagała tylko, żeby następnego dnia spotkał się z nią w umówionym miejscu i przyniósł cokolwiek do jedzenia. Oczywiście rzadko który z kresowych bogaczy oparł się pokusie zrobienia interesu życia, zwłaszcza, że po drodze najczęściej wstępował do jubilera i dowiadywał się, że brylant, który dała mu nieszczęsna arystokratka, choć maleńki, jest najczystszej wody. Jeśli by do jubilera nie wstąpił, co raczej się nie zdarzało, śledzący go wspólnicy oszustów odbierali cenny rekwizyt przy nadarzającej się okazji z pomocą kastetu i noża przystawionego do gardła. Następnego dnia w umówionym miejscu przyjezdny stawiał się z plikiem banknotów, za który dostawał kilka, kilkanaście kamieni. Często traktował je jako lokatę kapitału i dopiero po latach, gdy próbował je spieniężyć, dowiadywał się, że został wystrychnięty na dudka, a carskie brylanty to zwykłe szkiełka.

Łowcy łowców okazji

W 1930 roku z wystawy jubilerskiej w Warszawie skradziono wyjątkowo okazały brylant z kolekcji niedawno zmarłej gwiazdy opery i operetki warszawskiej, Wiktorii Kaweckiej. Pisały o tym przez wiele tygodni wszystkie gazety, dawały dokładne sprawozdania ze śledztwa, a warszawska ulica o niczym innym nie rozmawiała, jak o tym, gdzie jest brylant Kaweckiej. Lepszej reklamy praskim oszustom nie było trzeba: brylant Kaweckiej sprzedali mnóstwo razy, przyjezdnym i miejscowym amatorom korzystnych zakupów. Mogli być spokojni: który z nich, zorientowawszy się, że za kilkaset złotych zamiast kamienia wartego może i sto tysięcy kupił zwykłe szkiełko, poszedłby na policję i skarżąc, jednocześnie przyznał się do paserstwa?

Prascy oszuści zawsze trzymali rękę na pulsie i śledzili prasowe doniesienia. Umieli także świetnie wyzyskać szemraną legendę Pragi. Gdy złodzieje zrobili podkop pod sklep z luksusowymi materiałami piśmienniczymi i trąbiły o tym warszawskie gazety, na bazarze Różyckiego można było kupić wspaniałe złote Pelikany i Caran d’ache warte kilka grubych tysiączków każdy za pięćdziesiąt czy sto złotych. Pozłotka z piór schodziła przy pierwszej próbie ich użycia. Gdy ofiarą rabunku padł znany zegarmistrz, za bezcen można było kupić omegi i cymy w złotych kopertach. Każda taka transakcja była starannie wyreżyserowana, odbywała się tak, że inny aktor spektaklu zaczepiał klienta, inny demonstrował towar, jeszcze inny inkasował pieniądze. Kupiec czuł się tak, jakby był wprowadzany, wtajemniczany w świat wyrafinowanych złodziei – to potem zniechęcało go do zgłaszania sprawy na policję.

Podobnych emocji dostarczyli w roku 1935 farmazoniarze z bazaru Różyckiego co najmniej kilkunastu uczciwym obywatelom z tamtej strony Wisły, którym zdarzało się przychodzić tu w poszukiwaniu wyjątkowo okazyjnych zakupów (czytaj: łupów z włamań i kradzieży upłynnianych przez paserów). Kiedy dostatnio ubrany jegomość wchodził na bazar, od razu zjawiał się przy nim jeden z bazarowych naganiaczy i pytał, czego potrzeba. Gdy gość znaczącym szeptem dał znać, że szuka specjalnych okazji, był najpierw prowadzony do jednego podstawionego sprzedawcy, potem do drugiego, trzeciego… Wszyscy mówili, że tego akurat towaru, którego klient szuka, akurat nie ma. W końcu czwarty kazał najpierw klientowi kilka razy przysiąc (nawet na krucyfiks), że nie jest z policji, a potem mówił, że ma dla niego okazję specjalną. Prowadził go przez labirynt podwórek i klatek schodowych do piwnicy, w której przy przytłumionym świetle siedział mężczyzna kręcący korbą jakiejś maszyny. Pod sufitem, na sznurach od bielizny suszyły się banknoty dwudziestozłotowe. Klient mógł się naocznie przekonać, że do maszyny z jednej strony wkładane są dokładnie wycięte kawałki papieru, a z drugiej wychodzą dwudziestozłotówki. Doskonale podrobione: mające nawet każda inny numer seryjny i spreparowane tak, że wyglądają na używane. Sprzedawcy, co prawda chcieli za maszynę i sto sztuk papierów do produkcji dwudziestozłotówek aż tysiąc złotych, ale poczyniona szybko  kalkulacja wskazywała, że inwestycja zwróci się bardzo szybko. Szczęśliwy klient z maszyną w worku wyprowadzany był przez równie skomplikowany labirynt z powrotem na bazar, wracał do domu i tu przekonywał się, że maszyna ma jakąś awarię. Niestety, gdy wracał na bazar z reklamacją, nie mógł odnaleźć ani naganiacza, ani drogi do tajemnej piwnicy.

Hipnoza i ludzka natura

Prascy farmazoniarze mogli robić swoje figle dzięki świetnie przygotowanym „spektaklom”, a także nadzwyczajnej bezczelności i umiejętności przekonywania. Te musiały być naprawdę imponujące, zwłaszcza że mało komu w Warszawie i na prowincji nie były znane opowieści o ich sztuczkach. Każdego, kto wybierał się na Pragę, ostrzegano przed nimi. Doktor Stanisław Cielecki (Chmielna 12), którego w 1935 roku dwaj oszuści udający białych emigrantów sprzedających skarb złożony z tysiąca złotych pięciorublówek nacięli na 24500 zł., klął się przed reporterem „Wieczoru Warszawskiego”, że padł ofiarą bardzo zdolnych hipnotyzerów i ubił interes, będąc w transie. Pewien kresowy ziemianin kupił carskie brylanty pod cerkwią Marii Magdaleny dwa razy od dwóch różnych „carskich kuzynek”. Kiedy dziennikarz zapytał go, czy pierwsza transakcja nie nauczyła go ostrożności, odpowiedział, że na tej pierwszej stracił sporą kwotę i kiedy nadarzyła się druga okazja, chciał się odkuć. Jednak największym atutem farmazoniarzy była świetna znajomość ludzkiej natury, wiedza o tym, że człowiekowi, przed którym umiejętnie roztoczy się miraż ogromnego i niewymagającego wysiłku zarobku, chciwość odbierze umiejętność racjonalnej oceny rzeczywistości. A strach przed karą, ośmieszeniem się i utratą opinii szanowanego obywatela zniechęci do wzywania na pomoc stróżów prawa.  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Trąd w Warszawie

Brom dla Felka