Diabełek i jej przyjaciel

Diabełek powinien był się nazywać jakoś inaczej, bo co to za imię dla dziewczyny: Diabełek? Ale kiedy nas sobie znalazł, był tak malutki, że o tym, czy jest dziewczyną, czy chłopakiem, nie można było jeszcze było powiedzieć nic pewnego.

A swoje imię dostał tak: była późna jesień, wieczór, już całkiem ciemno. Wyszedłem do sklepu po coś na kolację. Kiedy przeszedłem małą uliczkę dzielącą mój dom od sklepu, usłyszałem miauczenie. Zatrzymałem się, obejrzałem, rozejrzałem. Wcale nie jest łatwo na tle czarnego wieczora wypatrzeć maleńką czarną kulkę. Przez chwilę więc myślałem, że tylko mi się zdawało.

I wtedy nagle czarna kulka zrobiła „hop!”, i wspięła się na nogawkę moich spodni. Drgnąłem przestraszony, a kulka: „hop” i zeskoczyła. Odbiegła na odległość dwóch, może trzech kroków i spojrzała na mnie ogromnymi złotymi oczami.

– Ale diabełek! – powiedziałem do siebie, wzruszyłem ramionami i poszedłem do sklepu.

A czarna kulka podreptała za mną. Zorientowałem się, kiedy już zrobiłem zakupy. Przed drzwiami już czekała na mnie. I podreptała za mną z powrotem, choć kilka razy tupnąłem i warknąłem: „uciekaj!”. Weszła na moją klatkę schodową, a potem ze mną do mieszkania.

– Ale diabełek! – powiedziałem znowu trochę ze zdziwieniem, trochę z podziwem.

I został – taki mały Diabełek.

I został, a raczej została Diabełkiem na zawsze.

***

Diabełek całe dnie spędzał na podwórku. Mieszkaliśmy wtedy na parterze, wystarczyło uchylić okno – i „hop!” – już jej nie było. Co robiła całymi dniami, a czasem i nocami? Na naszym osiedlu była budka, w której stale siedzieli, zmieniając się, trzej panowie z ochrony. W chłodne dni Diabełek drapał w drzwi budki. A kiedy któryś z nich otwierał, wchodziła jak do siebie, kładła się pod grzejnikiem i leżała, aż się jej nie znudziło. Kiedy długo się nie zjawiała, ochroniarz pukał do naszych drzwi i pytał, czy z Diabełkiem wszystko w porządku.

Wiem, że wskakiwała na parapety sąsiadów mieszkających na parterze, niektórzy ją wpuszczali, niektórzy nie. Zaczepiała przypadkowych przechodniów skracających sobie drogę przez nasze podwórko – tak, jak kiedyś mnie zaczepiła. Ale zawsze do nas wracała.

Chyba nie rozumiała, że nie wszystkie dzieci lubią koty, zwłaszcza obce. Ją na podwórku wszyscy znali, ale często musiałem interweniować, kiedy słyszałem dziecięcy krzyk:

– Ratunku! Diabełek mnie goni!

A ona chciała się tylko pobawić, otrzeć o nogę, wystawić głowę do głaskania.

***

Niestety, zwierzęta mieszkające w domach ludzi nie mogą same o sobie decydować. Kilka lat po wprowadzeniu się Diabełka do naszego mieszkania musieliśmy się przeprowadzić. I podjęliśmy decyzję, że Diabełek przeprowadzi się z nami. Wydawało się nam, że tak będzie dla niej najlepiej: będzie miała przy sobie swoich ludzi, którzy dadzą jej jeść, wygłaszczą, wyczeszą, pobawią się puchową kuleczką zawieszoną na sznurku, zmienią piasek w kuwecie.

Ale – myślę sobie do teraz – może Diabełek bardziej kochał swoje podwórko niż nas? Miał tutaj przecież mnóstwo przyjaciół, mnóstwo znajomych. A przecież dla kogoś tak towarzyskiego jak ona, bycie wśród innych, poznawanie innych jest bardzo ważne.

Może dobrze byłoby jej z ochroniarzami, którzy nigdy nie szczędzili jej pieszczot i smakołyków? Może któryś z sąsiadów udostępniłby swoje mieszkanie jako stałą bazę do jej wypadów?

Diabełek przeprowadził się teraz do kamienicy tuż przy ulicy. Do kamienicy bez podwórka z labiryntami żywopłotów, z drzewami do wspinaczki i budką ochroniarzy. Przeprowadziła się na bardzo wysokie pierwsze piętro – nie było mowy, by zeskakiwała i wskakiwała na parapet.

Na początku tłukła jeszcze łapką w okno. Potem przyzwyczaiła się, że jest na tym pierwszym piętrze zamknięta już na zawsze. I chyba nie było jej tam źle: była wesołym, rozbrykanym kotem, kochającym swoich ludzi. Kiedy zapragnęła pieszczot, tak długo trącała człowieka noskiem, aż została wygłaskana. Kiedy wyczuła smutek albo irytację któregoś ze swoich ludzi, kładła mu się na ramionach, leżała tam i mruczała tak długo, aż człowiek zapomniał o kłopocie. Pięknym susem wskakiwała na szafy, sobie tylko znanym sposobem otwierała drzwiczki górnych szafek, wyrzucała z nich to, co wydało się jej tam niepotrzebne i siadywała zadowolona w tak przygotowanej dziupli.

Uwielbiała robić kawały: kiedy ktoś z ludzi przechodził koło jej kryjówki, uważnie obserwowała, czy niesie coś ciekawego, czy nie. Gdy człowiek szedł z pustymi rękami, nie dawała znaku życia. Kiedy niósł z kuchni talerz z obiadem, kubek z herbatą czy miskę owoców, wyskakiwała znienacka na ramiona przechodzącego, wskakiwała z powrotem i zachwycona patrzyła na kolorowe odłamki naczyń i potraw rozpryskujące się na wszystkie strony.

Tylko czasem, kiedy zapatrzyła się w zamknięte okno, wzdychała bardzo ciężko. Za czym wzdychała, za przestrzenią, za miejscami, które mogła kiedyś poznawać? Czy może za przyjaciółmi, istotami innymi niż wciąż ci sami domownicy?

***

Minęło jeszcze kilka lat. Te kilka, w kamienicy o zamkniętych oknach, i przedtem kilka w domu z wielkim podwórkiem dało w sumie lat kilkanaście, a dla kota to bardzo dużo. Człowiek inaczej patrzy na czas. „Miarą naszych lat – rzekł kiedyś pewien mędrzec – jest lat siedemdziesiąt lub, gdy jesteśmy mocni, osiemdziesiąt; a większość z nich to trud i marność: bo szybko mijają, a my odlatujemy”. Miarą lat kocich – dodam do tego – jest lat piętnaście, a kiedy kot jest mocny, dwadzieścia; i te mijają kotu szybko.

Kiedy Diabełek skończył lat piętnaście, udało się nam kupić bardzo stary drewniany dom na wsi ale blisko naszego miasta. Dom z małym ogrodem zarośniętym krzewami. Z małym ogrodem, ale na kocią miarę ogromnym. Ogromnym na miarę kota, który ostatnie lata spędził zamknięty w małym mieszkaniu.

Do naszego domu wyjechaliśmy na cały sierpień – a Diabełek z nami. Była też wtedy z nami Misia, trzyletnia kotka, która od maleńkości mieszkała w naszym mieszkaniu na pierwszym piętrze i starała się we wszystkim Diabełka naśladować. Niech tylko on wskoczył do szafki, ona zaraz siedziała obok. Niech biegał za plastikową kuleczką, zaraz biegała i ona. Niech siadał między swoimi ludźmi oglądającymi film na ekranie, zaraz wpychała się między niego a człowieka z głośnym miauknięciem: „posuń się!”.

Przyjechaliśmy na naszą wieś, otworzyliśmy transportery na trawniku przed domem, Misia natychmiast wybiegła i zniknęła w zaroślach. Diabełek wyjrzał ostrożnie, rozejrzał się, a potem wbiegł do domu. Musiało minąć kilka dni, żeby zaczął oddalać się od drzwi. Po tygodniu Misia odbywała już dalekie wycieczki za drogę, na łąki, do zagajników. Sąsiedzi widzieli ją podobno nawet nad rzeką oddaloną od domu o dobre dwieście metrów.

A Diabełek? Wychodziła już kilka razy dziennie przez specjalnie dla niej otwarte okienko. Ale nie odchodziła zbyt daleko. Była ostrożna, nie oddalała się od okienka dalej niż na kilka susów.

Dalsze wycieczki robiła wtedy, kiedy na podwórku byli jej bliscy, ludzie. A że sierpień był w tamtym roku bardzo gorący, na podwórku spędzaliśmy większość czasu, chroniąc się przed słońcem pod daszkiem tarasu. Diabełek pilnował się, aby zawsze być w zasięgu naszego wzroku.

Zdarzało się, że w nocy Misia z Diabełkiem bawiły się razem w kwiatowym ogródku przed domem. Kiedy ludzie spali w środku, na nasze podwórko przychodziły miejscowe, wiejskie koty. Chyba uważały nasze podwórko za swoje i chciały przegonić intruzów: Diabełka i Misię. Kilka razy obudził mnie koci wrzask, po którym nasze koty z łomotem wskakiwały na parapet. Kiedyś zapędził się za nimi aż do naszego domu pewien rudy kocur. Ale tylko mnie zobaczył, czmychnął tym samym oknem.

***

Pewnego wieczora, już zmierzchało, siedziałem sobie na tarasie z komputerem i swoją pracą. Misia biegała gdzieś po zagajnikach, Diabełek wylegiwał się na poręczy. Nagle coś zaszurało w niedalekich krzakach. Ona najpierw postawiła uszy, spojrzała w tamtą stronę. Coś zaszurało znowu. Mruknęła, stanęła nagle na równe nogi, wyprężyła ciało. Odstawiłem komputer. Pewnie znów któryś z miejscowych kocurów, pomyślałem, muszę być gotów, żeby go przegonić.

Ale to, co zaszurało, roztrąciło teraz kępy trawy. Było na pewno mniejsze od dorosłego kota. I poruszało się inaczej: jakby pełzło, przechylając się na boki. Jakieś zwierzę, ale jakie? Muszę złapać Diabełka, żeby nie zrobił mu krzywdy, pomyślałem, ale ona była szybsza. Skoczyła, dwa susy i już dopadła zwierzaka.

Ale odskoczyła z głośnym piskiem. Usiadła i zaczęła lizać łapkę tak, jakby właśnie miała nią umyć sobie czarny pyszczek. Tamto zastygło na dobre pół minuty. A kiedy poruszyło się znowu, jeszcze raz podbiegła, i z piskiem odskoczyła. To coś zastygło, ona podeszła powoli, powolutku i wyciągnęła łapkę, którą jednak zaraz cofnęła.

Leżał przed nią zwinięty jeż. Wyglądał jak kulista szczotka do wycierania butów.

Chwyciłem Diabełka na ręce, mocno, bo próbowała się wyrywać. Nie wiem zbyt wiele o jeżach, nie chciałem, żeby coś jej się stało. Albo żeby coś stało się jeżowi.

***

Dzień później, także wieczorem, znowu jeż zaszurał w trawie. I znów Diabełek skoczył w tę trawę, zanim zdążyłem zareagować. Tym razem jednak nie skoczyła prosto na jeża, ale zatrzymała się tuż przed zwiniętą prędko kulką. Wyciągnęła łapkę i zaczęła trącać nastroszone igiełki, jakby chciała się przekonać, czy są tak samo kłujące jak wczoraj. Chyba były, bo odeszła kawałek i usiadła, patrząc się na to dziwne zjawisko. Kiedy jeż stanął na swoje krótkie łapki i podreptał w krzaki, ona popatrzyła dłuższą chwilę, podbiegła, trąciła łapką i usiadła patrząc na znikające między łodygami kłujące ciałko.

A ja wtedy uświadomiłem sobie, że jeż przyszedł do misek, które wystawiłem tu dla Diabełka: jednej z wodą, drugą z chrupkami suchej karmy. Pomyślałem, że muszę chować je przed wieczorem, żeby jeż nie narażał się na pazurki Diabełka. Ale, pomyślałem też, to ciekawe, czy przyjdzie znowu. Diabełek przecież nic mu złego nie zrobił, jeż ma na niego sposoby. Diabełkowi też przecież nic się nie stało – skoro już wie, że jeż kłuje, pewnie zostawi go w spokoju.

I następnego dnia jeż przyszedł. I Diabełek znów podbiegł do niego, ale tym razem wysuniętą łapką nie trącił igiełek prosto z góry, ale pogłaskał, od głowy w kierunku ogonka. Zorientował się chyba, że tak głaskane igiełki składają się do tyłu i nie robią już krzywdy. Chyba się zorientował, bo przez kilka następnych wieczorów w ten sposób witał wychodzącego spomiędzy krzaków jeża.

Aż w końcu jeż także zorientował się, że głaszcząca go łapka potrafi schować pazurki i pieścić miękką poduszeczką, bo już nie zwijał się w kulkę, tylko podchodził do miski i, dając się tą miękką poduszeczką głaskać po grzbiecie, głośno chrupał. Widziałem wtedy jego niczym nie osłonięty bury ryjek z czarną podłużną plamą między oczami.

***

Na początku września wróciliśmy do Warszawy, ale na weekendy wracaliśmy na wieś z Diabełkiem. Misia nie znosiła jazdy autobusem, wolała zostawać w domu. A Diabełek, zawsze o tej samej porze, biegł do swojego przyjaciela (albo do przyjaciółki – płeć jeża rozpoznać chyba jeszcze trudniej, niż płeć kilkumiesięcznego kociaka), który teraz pochłaniał czubate miski kociej karmy. Kiedy zjadł, Diabełek odprowadzał go na skraj gęstych krzaków. Poznał naturę jeżowych kolców już tak dobrze, że nie łapką, ale pyszczkiem ocierał się o nie tak, żeby nie ukłuły, ale położyły się wzdłuż tłustego ciała. A pogłaskany w ten sposób jeż fukał głośno zadowolony: „fu! fu! fu!”.

Aż kiedyś – pod koniec października – jeż nie wyszedł na spotkanie. Jeże jesienią kładą się w stertach liści lub gałęzi, żeby w cieple dospać sobie do wiosny. Ale co Diabełek mógł wiedzieć o zwyczajach jeży? Do późnej nocy siedział w umówionym miejscu, w końcu, pogoniony przez któregoś z miejscowych kocurów, wskoczył do domu przez uchylone okienko i długo siedział na parapecie, patrząc w przestrzeń i wzdychając ciężko.

***

Dziś nie wiem, czy to wzdychanie to był tylko wyraz tęsknoty za utraconym przyjacielem, czy może objaw ciężkiej choroby, która od jakiegoś czasu toczyła już Diabełka. A on nie potrafił nam o niej powiedzieć. To była zawsze bardzo smukła, szczupła kotka, ale kiedy wróciliśmy do domu, zaczęła chudnąć w tempie piorunującym. Zrobiliśmy jej mnóstwo badań i okazało się, że jest ona chora na chorobę, której u kotów nie da się wyleczyć.

Zimą i wczesną wiosną przyjeżdżaliśmy na naszą wieś już smutni – bez Diabełka.

Na początku kwietnia w ogrodzie jest mnóstwo pracy: trzeba zgrabić suchą trawę, liście i badyle, skopać grządki, posadzić młode drzewka i krzewy. Słońce grzeje już całkiem mocno, zachodzi późno. I właśnie kwietniowe słońce zachodziło, kiedy odłożyłem grabie i siadłem na tarasie. Sięgnąłem po butelkę z wodą, kiedy nagle poruszyły się nagie jeszcze gałązki krzaków.

Wyczłapał, kołysząc się na świeżej trawie jak łódka na fali – ten sam, na pewno! Wychudzony, ale z tą samą długą czarną plamką pomiędzy oczami. Potupał dokładnie w to miejsce, w którym latem i jesienią stały miski z karmą i wodą, w którym jadł, głaskany ostrożnie przez Diabełka. Pokręcił się, powęszył, poruszał noskiem.

Pomyślałem, że przecież musi być głodny po całej przespanej zimie. Pobiegłem zaraz po kocie jedzenie, po wodę. Ale kiedy wróciłem, jeża już nie było.

Następnego dnia postawiłem w tym samym miejscu obie miski długo przed zmrokiem. A kiedy słońce zaczęło zachodzić, zamarłem na tarasie w oczekiwaniu.

Jeż wystawił ryjek spomiędzy łodyg. Poruszał, powąchał – i szybkim truchtem przybiegł do miseczek. Pobuczał: „bu! bu!”. Obwąchał wszystko starannie, niecierpliwie rozglądając się dokoła. Ale nie uszczknął nawet jednego kawałka karmy. Nie umoczył języka w wodzie. Dreptał i rozglądał się niespokojnie.

Następnego dnia – to samo.

Kolejnego dnia przyszedł już ostatni raz. I – to samo. Nie zjadł nic. Nie wypił. Dreptał, rozglądał się i buczał:

– Diabełku! Gdzie jesteś Diabełku?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Książka-ulicznica

Trąd w Warszawie

Brom dla Felka